Konkordia

Opowiadanie na temat pogrzebu dawniej i dziś

Bezpowrotnie utracona leworęczność (24)

Niekiedy powietrze było gęste jak szkło powiększające. Stałem w wielkiej izbie przy oknie i ludzi na moście widziałem jak na dłoni. Dwie florecistki w czerwonych dresach szły w kierunku boiska, były po drugiej stronie wielkich mas upalnego powietrza, dotykały balustrady, ta z dłuższymi włosami unosiła w górę dłoń. Za nimi jaśniała droga do Partecznika, zza oddalonego o kilometr zakrętu wyłaniały się dwa końskie łby.

- Konkordia już jedzie - mówiła Babcia, stała przy drugim oknie i mówiła - oho, Konkordia już jedzie. Na piaszczyste rozstaje wjeżdżała czarna kareta, odświętnie ubrany Wymowian siedział na koźle, wypucowane konie szły lekkim kłusem, czarny wóz ryzykownie kolebał się na wybojach. Florecistki w czerwonych dresach skręciły do ośrodka sportowego, postanowiłem, że ożenię się z krócej ostrzyżoną. Babcia Czyżowa raptownie odwracała się i biegła do kuchni, na kościelnej wieży rozlegały się dzwony.

Śmierć zawsze, codziennie, powiedzmy raz w tygodniu przechadzała się po górach, ale teraz jej znaki były nieubłagane. Teraz już było definitywnie wiadomo, że ktoś leżący jeszcze w domu, w otwartej trumnie, już nie zostanie z woli Pańskiej wskrzeszony. Babcia wracała do swych gospodarskich zajęć, by za długo nie patrzeć na czarny wóz, by nie słuchać dzwonów, by uciec od niewskazanej nadmiernej kontemplacji. Jedynie jej przyspieszone kroki i ruchy zdradzały silniejszą niż zwykle desperacką zgodę na nieunikniony koniec wszystkiego.

Konie jechały wprost na mnie, pusta Konkordia sprawiała wrażenie wehikułu prowizorycznego i byle jakiego. Wymowian ulegał przyrodzonej skłonności do szybkiej jazdy i ostro poganiał; elementarna sprzeczność pomiędzy brawurowym pędem, a naturą wozu pogrzebowego była nie z tego świata.

Nad powodami, dla których karawan określany był w moich stronach łacińskim słowem concordia, prowadziłem studia wnikliwe, ale ostrożne. Ostrożność brała się stąd, że gdy jako młody prowincjonalny kacerski barbarzyńca przestąpiłem progi uniwersytetu w Krakowie, jeden z tamtejszych uczonych, któremu gotów byłem czapkować i bić pokłony, odbył ze mną rozmowę na temat kulturowej otchłanności ziem, z których pochodzę. W pewnym momencie, między wierszami rzucił on erudycyjnie, iż "jest też w tamtych stronach góra Kirkawica, której nazwa niechybnie pochodzi od imienia mitologicznej Kirke, co jest rzecz jasna niezmiernie ciekawym problemem" - spointował i rysy jego przybrały wyraz intensywnego śródziemnomorskiego namysłu.

Mój paniczny strach przed światem wielkiej nauki i przed wielkim światem w ogóle wzmógł się. Wyszło, że nie wiem niczego, że nie wiem nawet tego, co wydawało mi się, że wiem niezbicie. Kirkawica, którą prawie widzę z okien, jest górą o grzbiecie rozczochranym, zboczach zmierzwionych, górą jakby figlarnie wytarmoszoną przez króla wiatrów Boreasza. A słowo "kirkać" w moim, w tamtym narzeczu znaczy właśnie: mierzwić, czochrać, tarmosić. Tu zaś okazuje się, że nie jest to nazwa, co pochodzi prosto od kształtu, ale jest to nazwa, co ją greccy bogowie nadawali. Toteż w badaniu mechanizmów asymilacji słowa concordia w świadomość ludu miejscowego byłem powściągliwy. Oglądałem słowniki, pytałem znawców, sondowałem miejscowych historyków sprzętu pogrzebowego i w końcu wyszło na to, że najpewniej określenie Konkordia jest od nazwy przedwojennego zakładu pogrzebowego w Cieszynie.

W Wiśle do tamtych czasów z usług tego zakładu korzystano sporadycznie, jeśli w ogóle, trumny z najodleglejszych nawet przysiółków noszono na ramionach. Musiały być zawsze co najmniej dwie zmiany pogrzebowych tragarzy, ośmiu mocnych mężczyzn. W konieczności tej było znaczne napięcie epickie, opowieści o pełnego znojnego trudu wyprawach, wysokogórskich ostatnich drogach, śnieżne zbocza, wertepy, przeprawy przez rozkolebane kładki nad spienionymi potokami, trumny sunące niczym sanie i płynące jak łodzie. Znaczną część nieuniknionych perypetii oddaje miejscowy eufemizm: "jak dźwigali, to byli zmęczeni i trzeba było im coś dać".

Stary kościelny opowiadał, jak ciekawie układała się geografia składek na wiślańską Konkordię, kiedy męczeńsko obchodził w tym celu doliny. Jarzębianie na przykład nie kwapili się do wyłożenia na wóz pogrzebowy, w końcu mieli dwa kroki do cmentarza i rzecz jasna nie szło tu o żadne zbyteczne wydatki, przeciwnie, bliskość cmentarza czyniła ich pogrzeby krótkimi i ubogimi. Mieszkańcy tej przycmentarnej góry mieli poczucie outsiderstwa swych pochówków, a tu wozem miało być jeszcze prędzej, jeszcze krócej.

Kiedy po południu pogrzeby przechodziły pod naszymi oknami, powietrze było już chłodniejsze i nie miało mocy teleskopu, nie było widać, kto jest na moście, ale widziałem twarze pogrzebników, z przodu szedł nieżyciowo poważny synek z krzyżem, potem ksiądz Wantuła albo ksiądz Fiszkal, albo ksiądz Frank. Śpiewał chór. Wymowian statecznie ściskał lejce, myślał o tym, że na drodze z cmentarza znów puści konie ostrym kłusem, a może i galopem. Pogrzebnicy śpiewali, ale w przerwach pomiędzy pieśniami mówili do siebie, ich żałoba i stateczność zdawała się pierzchać. Zbliżał się cmentarz, najmniej straszna część pogrzebu. Zbliżało się prawdziwe i naznaczone harmonią ukojenie.

Nigdy nie bałem się cmentarzy. Nawet w najgłębszym dzieciństwie. Kiedy czytałem dziesiątki rozmaitych młodzieżowych powieści, w których kluczowe, najstraszniejsze rzeczy działy się na cmentarzach, groza tych scen nie imała się mojej skądinąd lękliwej duszy. Z cmentarnego epizodu w Tomku Sawyerze owszem, zapamiętałem to i owo, np. zdanie: "Potem obrabował zwłoki, wcisnął zdradziecki nóż w prawą dłoń Pottera i usiadł na rozbitej trumnie", ale zapamiętałem to chyba raczej z powodu pewnej (do dziś zresztą aktualnej) komiczności niż z powodu strachu.

Prawdziwy strach to było widmo śmierci chodzącej po górach, prawdziwy strach to byli starzy ewangelicy w otwartych trumnach, prawdziwy strach to było nacieranie twarzy zmarłego spirytusem. Babcia Czyżowa była biegła w tych czynnościach: w ubieraniu, w szykowaniu zmarłych do ostatniej drogi. I pamiętam ją po gospodarsku krzątającą się nad otwartymi trumnami. Otwarte trumny pradziadków. Otwarta trumna starego Kubicy. Otwarta trumna ciotki z Malinki. Otwarta trumna ciotki Hanki. Otwarta trumna operatora Pilcha. Otwarta trumna babci Czyżowej. Otwarta trumna biskupa Wantuły. Otwarta trumna księdza Franka. Otwarta trumna doktora Gaździcy. Otwarta trumna Wymowiana. Otwarta trumna dyrektora Pustówki. Otwarta trumna księdza Fiszkala. Otwarta trumna stryja Adama. Otwarta trumna naczelnika Czyża. Łąka otwartych trumien. Księża pastorzy w czarnych togach przemawiający nad tymi trumnami. Otwarte trumny, które potem ci, co zostali do tego przeznaczeni, brali na ramiona i nieśli z domu do kościoła i potem z kościoła na cmentarz, czyniąc tragarskie zmiany "pod brzegiem" albo "na oazie". Albo jak już stary kościelny zebrał pieniądze i wszyscy, nawet Jarzębianie, złożyli się na kupno Konkordii, to wtedy, tak jak wszędzie, najbliżsi zmarłego brali trumnę na ramiona i wynosili z domu, i umieszczali w powożonej przez Wymowiana Konkordii, potem zaś wyjmowali, kładli na ołtarzu, wynosili z kościoła i znów umieszczali w Konkordii, i potem wspinali się po stromej cmentarnej ścieżce.

Do dziś, jak zdarza mi się być na pogrzebie w Wiśle, gdy przychodzi moment podnoszenia trumny z ołtarza, widzę, jak niektórzy starzy ewangelicy zrywają się z miejsc i widzę, z jakim niedowierzaniem przyjmują, że to, co przez lata czyniły całe pokolenia, robią teraz spece w białych rękawiczkach. Robią to elegancko i wprawnie, ale w twarzach starych ewangelików jest rys mówiący, iż powstanie zakładów pogrzebowych również świadczy o upadku naszych czasów. Proste porównanie auta-karawanu z pleśniejącą w szopie starą Konkordią, na drewnie, której litery alfa i omega są już ledwo czytelne, zostawiam na boku.

Staliśmy pod oknami w wielkiej izbie i patrzyliśmy na przechodzące pogrzeby. Na wieży Kościelny pociągał za sznury dzwonów. Wymowian powoził, a sztywna noga, którą z trudem umieszczał na koźle, dodawała mu dostojeństwa. Kondukt przechodził i znikał, a kiedy dzwony przestawały dzwonić, znaczyło to, że pogrzebnicy są już na cmentarzu. Nie było się czego bać.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama