Lekarz a przyzwoitość

Na temat etyki lekarskiej w obecnych realiach ekonomicznych i społecznych

Dużo się ostatnio pisze i mówi o niegodziwościach lekarzy. Tu ktoś wziął łapówkę, tam nie przyjął chorego, tylko dlatego że nie miał właściwego skierowania, jeszcze gdzie indziej domaga się podniesienia pensji i nie chce pracować na trzy zmiany za około 600 zł miesięcznie netto (tak, to nie przesada, to pensja wielu młodych lekarzy, a ich starsi koledzy, z długim stażem pracy, specjalizacją, często zarabiają te 100 czy 200 zł więcej). Za wszelkie braki i niedociągnięcia nieszczęsnej, nieprzygotowanej reformy obciąża się lekarzy, tak jakby to oni mieli cokolwiek do powiedzenia, gdy przeprowadzano „epokowe” zmiany, które bardzo pogorszyły jakość opieki zdrowotnej.

Jako jeden z tych „niegodziwców obciążających budżet”, domagających się godziwej zapłaty, a dla pacjenta znośnych warunków leczenia i jeśli już nie przyzwoitego, to przynajmniej minimalnego standardu, nie chcę powiększać grona niezadowolonych i narzekających, lecz chcę zasygnalizować, że czasem dzieją się rzeczy dobre, że lekarz może też być i często jest po prostu mądrym, dobrym człowiekiem, pomagającym bezinteresownie ludziom. Aby to zilustrować, przytoczę jeden mały fragment pracy pewnej lekarki z normalnej poradni dziecięcej. Lekarka ta uratowała dziecko, ale odbywało się to gdzieś na krawędzi głupkowatych przepisów. Co prawda w delikatnym przekroczeniu obecnej normy prawnej pomogła jej policja (brawo, Panowie Policjanci, którym się też obecnie przypisuje raczej tylko niecne czyny!). Z oczywistych względów nie podam nazwiska ani lekarki, ani dziecka, ani też miasta, w którym historia zaistniała.

Do pięknej kliniki, którą prowadzę, przed paroma dniami karetka „N” (reanimacyjna dla dzieci) przywiozła niemowlaka w bardzo ciężkim stanie, umierającego. Z powodu wrodzonej wady serca dziecko przed trzema miesiącami zostało zoperowane z bardzo dobrym skutkiem w innym ośrodku. Później jednak, po paru tygodniach, trafiło do szpitala z banalnych powodów. Po wypisaniu znów było w domu, pod opieką bardzo prymitywnej matki, bodajże alkoholiczki. Jak wynikało z wywiadu w dniu, kiedy zostało przywiezione do „mojej” kliniki, matka zgłosiła się z nim przed południem do lekarki w rejonowej poradni dziecięcej. Pani Doktor oceniła, że stan dziecka jest poważny (miało ostrą biegunkę, było odwodnione, a odwodnienie w niemowlęctwie może szybko doprowadzić do zgonu). Lekarka zorientowała się też zapewne, że ma do czynienia z matką może po swojemu troskliwą (bo przecież przyszła z dzieckiem do lekarza), lecz mało odpowiedzialną. Dała matce skierowanie do rejonowego szpitala. Może nawet pomyślała o bezpośrednim odesłaniu do oddziału pediatrycznego, ale kto ośmieli się teraz wezwać karetkę, kiedy może zostać oskarżony o wezwanie niesłuszne i obarczony kosztami, a dziecko przecież jeszcze nie umierało... A więc, jak rzekłem, matka miała szybko dziecko dostarczyć do oddziału szpitalnego. Los zrządził, że w tym samym szpitalu po południu rozpoczynała dyżur wspomniana lekarka. Zauważyła, że dziecko przez nią skierowane nie dotarło. Mogłaby — będąc w zgodzie z prawem — stwierdzić, że to rodzice są prawnymi opiekunami dziecka i to oni decydują o jego losach. Nikt nie powinien im odbierać praw do dziecka. Państwo nie może przecież ograniczać swobód obywatelskich ani dorosłym, ani dzieciom... Tak jak plątających się po nocy nastolatków nie wolno policji dostarczyć do domu (po interwencji Rzecznika Praw Obywatelskich), tym bardziej nie należy zapewne (z punktu widzenia Pana Rzecznika) wpychać nosa w cudze sprawy i decydować za rodziców, czy dziecko ma być w szpitalu, czy też nie. Pani Doktor zdecydowała jednak świadomie „nadużyć” stanowiska, bo zawiadomiła policję, i to tak przekonująco, że policjanci pojechali pod wskazany adres, zobaczyli tęgo „gorzałkującą” mamusię i bardzo chore niemowlę. Wezwali karetkę „N” niepomni, że przecież niedawno gdzieś tam właśnie policjanta obarczono kosztami wezwania pogotowia. Karetka przywiozła więc do kliniki dziecko, które wymagało już w izbie przyjęć reanimacji. Na szczęście zdążono z tą reanimacją, dziecko dostało szansę. Od kogo ją dostało? W pierwszym rzędzie od tej skromnej lekarki. I dzięki dobrym, porządnym Panom Policjantom, którzy nie wahali się, co należy zrobić.

Chciałbym w tym miejscu ponownie zwrócić uwagę na złą interpretację przepisów prawnych. Oburza mnie wspomniany zakaz odwożenia do domu młodocianych wałęsających się po nocach. Nieszczęsna interpretacja prawa przez Pana Rzecznika spowodowała, że czujemy się teraz mniej bezpiecznie na ulicy, a niektórym dzieciom odebrano przyrodzone prawo do harmonijnego rozwoju (bo jeśli włóczą się nocami, to ich rozwój fizyczny i psychiczny będzie zaburzony). Najprościej, najwygodniej i najbezpieczniej jest teraz być Piłatem albo profesorem Sonnenbruchem z „Niemców” Kruczkowskiego — gdzieś tam, w głębi ducha, mieć swoje zdanie, oburzać się na głupotę i niegodziwość, lecz nie tknąć palcem w celu polepszenia świata. Jak mi wiadomo (nie jestem prawnikiem, mogę się mylić), lekarka, o której pisałem, gdyby chciała być bardzo poprawna w swym zachowaniu, powinna zawiadomić sąd, a sąd w stosownym czasie ewentualnie odebrałby, na okres leczenia, prawa rodzicielskie matce i przekazał je lekarzom. Tylko że dziecko przy takim postępowaniu dawno by już nie żyło.

Pomyślmy więc sobie „ciepło” o lekarzach. To nie oni — te umęczone rzesze przyzwoitych, mądrych ludzi — odpowiadają za panoszącą się głupotę i niegodziwość. Jeśli zdarzają się nawet wśród nich ludzie źli, to przecież są oni wszędzie; nie ma grupy społecznej składającej się jedynie ze świętych!

Jeśli w Sodomie i Gomorze byłby ten jeden sprawiedliwy... A wśród lekarzy, jak starałem się udowodnić, przynajmniej ten jeden (jedna) jest.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama