Żywoty filozofów

Recenzja: Thomas De Quincey, OSTATNIE DNI IMMANUELA KANTA, przełożył, wstępem i posłowiem opatrzył Artur Przybysławski, Oficyna Literacka, Kraków 1996

 

Thomas De Quincey, OSTATNIE DNI IMMANUELA KANTA, przełożył, wstępem i posłowiem opatrzył Artur Przybysławski, Oficyna Literacka, Kraków 1996

 

Istnieją słynne żywoty filozofów, biografie, które spowija legenda, oraz takie, które pozostają w cieniu filozoficznego dzieła. Pierwszą grupę reprezentuje wielu starożytnych filozofów, z Sokratesem i Platonem na czele, dalej na przykład św. Augustyn, Nietzsche czy Kierkegaard. Do drugiej należy życie Kanta. Powinno to na pierwszy rzut oka nieco dziwić, jako że Kant pozostaje wielkością filozoficzną bezsprzecznie pierwszego rzędu, należy do kategorii "wielkich filozofów", i to niemal bez względu na to, z punktu widzenia jakiej tradycji filozoficznej będziemy tę kategorię wypełniać imionami.

Co decyduje o wielkości myśliciela? Promieniujący geniusz, który zmusza innych myślących do reorientacji własnych poglądów przez wzgląd na to, co usłyszeli z ust "wielkiego filozofa". Oznaką geniuszu jest wpływowość i recepcja, niekiedy następujące od razu za życia twórcy, niemal natychmiast (Kartezjusz), niekiedy przychodzące po czasie (Kierkegaard). Rzecz jasna miarą wielkości myśliciela nie musi być utworzenie szkoły filozoficznej: mieliśmy na przykład kartezjan, nie istnieli za to leibnizjanie - a nie sposób przez wskazanie na to umniejszyć rangi Leibniza.

Co stanowi o zainteresowaniu innych życiem tego czy innego filozofa? Tu odpowiedzieć chyba trudniej, choć samo pytanie mniejszą ma doniosłość aniżeli poprzednie. Z pewnością w różnych epokach kultury różną do życiorysów filozofów przywiązywano wagę: w niektórych okresach starożytności była ona dużo większa niż dziś - w czasie, gdy filozofia nie posiada już większego znaczenia w kulturze (jeśli nie koncentrować uwagi tylko na niejednoznacznej popularności odmian postmodernizmu).1 We współczesnych badaniach historyczno-filozoficznych biografistyka filozoficzna nie cieszy się jednak dużym wzięciem. "Filozofowie nie mają biografii" - twierdził słynny francuski historyk filozofii Étienne Gilson. Jego zdaniem historia filozofii winna być poszukiwaniem wiecznych problemów, wydobywaniem - jak to nazywał - "jedności doświadczenia filozoficznego". Występując z innych pozycji filozoficznych niż Gilson, brytyjski uczony Robin G. Collingwood doszedł do podobnych wniosków: "Autobiografia człowieka, którego zawodem jest myślenie - pisał on w przedmowie do swej własnej Autobiografii - winna być historią jego myśli." Martin Heidegger powiedział kiedyś o Arystotelesie: "Arystoteles urodził się, pracował i umarł", zaś Eduard Le Roy, komentując dzieło Bergsona, stwierdził: "Życie filozofa nie rzuca żadnego światła na jego doktrynę." Podobny pogląd, jakkolwiek różnie uzasadniany, reprezentowało wielu historyków filozofii i filozofów. Nie stanowi on najczęściej, jak sądzę, jakiegoś metodologicznego credo badaczy, lecz jest reakcją na prymitywne sprowadzanie koncepcji filozoficznych do roli odbicia życiowych przygód i w ogóle na nadmierne psychologizowanie historii filozofii. Jest to więc reakcja słuszna i zrozumiała, jednakże zrodzone przez nią przekonanie o zupełnej autonomiczności świata myśli jest upraszczaniem rzeczywistości.

Opisy życia filozofów nie dorównują, rzecz jasna, pod względem liczby opisom ludzi miecza bądź nawet biografiom artystów. Pierwsze biografie filozofów pojawiają się stosunkowo późno, i to wtedy, kiedy Grecy docenili nie tylko skierowany na zewnątrz czyn, lecz zwrócili uwagę na osobę jako samoistne "dzieło sztuki". "Pierwszy wielki tego przykład to Sokrates -pisze Olof Gigon - postać dla historii ateńskiej bez znaczenia, lecz tym ważniejszy jako osobowość, z własnym, konsekwentnie aż po najdrobniejsze szczegóły wypracowanym stylem życia." Niezbędne jest dopowiedzenie, że Grecy nie pisali biografii filozofów tout court. W kulturze greckiej, gdzie filozofia stanowiła - jak mówi Pierre Hadot - ćwiczenie duchowe i gdzie poszukiwano przykładów życia pięknego, godnego i budzącego chęć naśladowania, opisywano żywoty (bądź epizody z nich wzięte) spełniające te właśnie warunki. Wybierano postaci, których całe życie mogło stać się wzorem: Platona, Arystotelesa, Epikura i Zenona (założycieli czterech wielkich szkół filozoficznych starożytności) oraz Pitagorasa i Diogenesa. Za kryteria przykładnego stylu życia greccy, a potem hellenistyczni biografowie obierali rzeczy bardzo konkretne: ubiór, odżywianie, rozkład dnia, postawę wobec sportu, rodziny, klasyków, przyjaciół, ludzi wyżej i niżej postawionych w hierarchii społecznej itd. Także renesans był okresem sporego zainteresowania biografiami filozofów. Uczonych tamtego czasu zajmowała szczególnie zgodność życia starożytnych filozofów z ich myślą, a także ich stosunek do spraw publicznych; brak zaangażowania w te sprawy Lorenco Valla zarzucał na przykład Arystotelesowi. Filozofia - głosili myśliciele renesansu za Plutarchem - nie może być tylko grą argumentów bez znaczenia. Stąd ich wielka pochwała filozofów zaangażowanych, wzorców wierności obywatelskiej aż do śmierci: Sokratesa i Seneki. Warto też przypomnieć, że w renesansie odzyskano Żywoty i poglądy słynnych filozofów Diogenesa Laertiosa, dzieło "kanoniczne", jeśli chodzi o wagę obrazów życia filozofów przekazanych przezeń potomności.

Życie Immanuela Kanta nie zostało spowite taką legendą, jaka towarzyszy biografiom Nietzschego, Kierkegaarda czy nawet Schopenhauera, by nie sięgać po przykłady z odleglejszych stuleci. Rozdziały podręczników historii filozofii traktujące o Kancie wymieniają jako znaczące wydarzenia w jego życiu daty wydania kolejnych Krytyk, pozwalając sobie niekiedy na uwagi o monotonii jego żywota i skrajnie pedantycznym charakterze samego myśliciela. Jest to jednak w dużej mierze wyraz kamerdynerskiego, powierzchownego punktu widzenia, utożsamiającego to, co istotne, z tym, co wizualnie efektowne i "światowe". Tymczasem bardziej uważne spojrzenie na życie Kanta daje obraz zaskakująco bogaty i fascynujący. Życie to jest bowiem "godne uwagi nie tyle z powodu wydarzeń - mówi De Quincey - co z powodu czystości i filozoficznej godności codziennego rytmu". Jego ludzka walka, jaką prowadził ze światem, miała za tarczę stoickie opanowanie. Smak Kanta był - nie sposób nie zgodzić się tu z De Quinceyem, tak skądinąd krytycznym wobec swego narodu - "całkowicie angielski i rzymski", stąd też rytm życia filozofa przepełniała powaga, nie opuszczająca go i wszechobecna nawet w jego ostatnich dniach, gdy w stanie organicznego wyczerpania okazuje dziecięcą naiveté.

Uderzająco uporządkowany, dokładny i niezmienny jest Kantowski rozkład dnia; jest on filozoficzny na antyczną miarę. Wiadomo, że na pięć minut przed piątą rano do jego sypialni wchodził służący i donośnym, wojskowym głosem wołał: "Panie Profesorze! Już czas!" Śniadań Kant właściwie nie jadał, pił tylko kilka filiżanek herbaty i w pewnym pośpiechu wypalał jedno cygaro (nota bene jedyne, na jakie sobie w ciągu dnia pozwalał, choć tytoń i kawa były jedynymi rzeczami, których "pragnął przesadnie przez całe życie"). Wkrótce po takim "śniadaniu" Kant zasiadał do biurka i pracował. Dokładnie i nieodmiennie na trzy kwadranse przed pierwszą przerywał pracę i przygotowywał się do obiadu, oczekując prawie zawsze zaproszonych uprzednio gości. Dobór tych ostatnich nie był (jak nic prawie w życiu Kanta) przypadkowy: starał się, aby towarzystwo było różnorodne (zapraszał więc przedstawicieli różnych profesji: uczonych, lekarzy, duchownych, nawet kupców) i aby znaleźli się w nim ludzie młodzi (studenci), to zaś, "aby nadać rozmowie wesołą potoczystość i młodocianego ducha zabawy". "Mam podstawy - dodaje De Quincey - aby wierzyć, iż dodatkowym motywem była chęć odciągnięcia swego umysłu od smutku, który czasami go nawiedzał po przedwczesnej śmierci młodych przyjaciół, których kochał." Tematem wiodącym przy stole była bieżąca polityka, którą Kant żywo się interesował i w której stosunkowo dobrze się orientował (niestety, niewiele wiemy o źródłach jego informacji w tym względzie, wiadomo, że przez trzydzieści siedem lat czytywał dziennik wydawany przez Hartunga). Był mistrzem prowadzenia konwersacji, przykładem świetnego Gesprachkunstler, jak też po prostu uprzejmym i szczodrym gospodarzem. W ogóle był ogromnie towarzyskim człowiekiem i wyobrażanie go sobie jako odludka nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Dodać jednak trzeba, że owe proszone obiady trwające trzy lub cztery godziny były - obok nielicznych odwiedzin u znajomych - jedynymi chyba okazjami do rozmów towarzyskich, jako że przeważającą część dnia Kant wypełniał pracą. Po obiedzie (który był jedynym jego posiłkiem, gdyż kolacji zwykle nie jadał) filozof udawał się na przechadzkę, zaś wróciwszy z niej, zasiadał do lektury, przechodzącej niekiedy o zmierzchu w dłuższe rozmyślanie. Kiedy wniesiono świece, kontynuował czytanie, co trwało prawie do dziesiątej. "Na kwadrans przed godziną udania się na spoczynek - relacjonuje De Quincey za Wasianskim - wycofywał z umysłu, na ile było to możliwe, myśli, które wymagały napięcia lub skupienia uwagi, zgodnie z zasadą, że poprzez pobudzanie i emocjonowanie go myśli takie mogły stać się przyczyną bezsenności." Ten rozkład dnia opracowany był z ogromną precyzją. Starania Kanta wyrastały z przekonania, że jest on niby - jak sam o sobie mawiał - artysta-akrobata, który umiejętnie balansuje na cienkiej linie życia, starając się nie przechylić zbytnio ani w prawo, ani w lewo. Uważał on zatem swe dobre zdrowie za wynik własnych starań, opartych na niezłomnej woli, dokładności wykonania postanowień i śledzenia rozmaitych nowinek medycznych. Jego dobra kondycja fizyczna utrzymywała się bardzo długo i dopiero "8 października 1803, pierwszy raz od czasów młodości, był poważnie chory". Miał wtedy 79 lat. Dolegliwości "drugiego dzieciństwa" zaczęły się jednak dla niego już wcześniej. Najpierw osłabła w nim zdolność zapamiętywania rzeczy bieżących. Nadal więc recytował bezbłędnie całe passusy z Eneidy, lecz rozmaite anegdoty zdarzało mu się powtarzać więcej niż raz dziennie. Był świadom swej narastającej słabości i niejednokrotnie dawał temu wzruszająco wyraz, sporządzając na przykład listę tematów rozmów na planowany obiad. Wkrótce słabnąć poczęła także jego zdolność teoretyzowania. "Wszystko tłumaczył elektrycznością" - wspomina Wasianski. Wszedł w okres ciągłej rezygnacji, często i ze "szczerą powagą" mówił o własnej śmierci. Cały jego wysiłek pokonywania niedomagań ciała i zbieranie się w sobie, by pokonać ogarniającą go rozpacz, jest bardzo stoicki i każe myśleć o Marku Aureliuszu. Ta sama łagodna stanowczość, łagodna aż - chce się rzec - po chrześcijańsku, który to motyw w przypadku Kanta z pewnością trzeba wziąć pod uwagę. Podobna walka o zachowanie aequanimitas. Ta sama u obu surowość wobec siebie i wad własnych przy wyrozumiałości względem wad innych ludzi i niekłamanej wobec nich miłości: "Kant bowiem nigdy nie był szczęśliwy, dopóki nie zobaczył szczęśliwymi wszystkich wokół siebie."

Jego ostatnie dni to przejmująca walka z naturą. Traci poczucie upływu czasu: minuty zdają mu się godzinami, kilka chwil oczekiwania na podanie ulubionej kawy jest dlań dłużyzną nie do zniesienia. Popada w zniecierpliwienie, jego polecenia muszą być realizowane niezwłocznie. Organizm traci siły: Kant nie jest już w stanie pracować ani tak długo jak dawniej (dotrzymuje jeszcze dzielnie pory wstawania, ale kłaść musi się już wcześniej), ani tak intensywnie (zdarza mu się zasypiać przy biurku, co bywa niebezpieczne, gdyż kiedy głowa opada mu między stojące na blacie świece, zapala się wełniana szlafmyca, którą zakładał; przydarzają mu się również upadki na ulicy i spadanie podczas drzemki z fotela). Unika teraz ciemności w sypialni, co wcześniej stanowiło niezbędny warunek zasypiania, a jego krzyki powodowane koszmarami budzą służącego każdej nocy (z tego właśnie okresu pochodzi ów niesłychany zapis w notesie filozofa: "Wystrzegać się złych snów"). W oddawaniu się lekturze przeszkadza mu bardzo poważne już osłabienie wzroku. W związku zaś ze wszystkimi wymienionymi okolicznościami coraz trudniej przychodzi mu zgodzić się na podejmowanie gości, własna słabość jest mu nazbyt przykra i po prostu dotkliwa (nie jest już w stanie prowadzić rozmowy tak jak dawniej, bywa zmęczony i senny). Ten towarzyski jeszcze niedawno człowiek staje się "głuchy, ślepy, odrętwiały, nieruchomy", co również dla przyjaciół jest dotkliwe właśnie przez kontrast z dniami świetności i żywotności (teraz bowiem "władze jego umysłu tliły się w swoich popiołach" i tylko nieliczne chwile przypominały o minionej błyskotliwości). Tęsknił bardzo za latem, za czerwcem, lipcem i sierpniem jako miesiącami podróży; Wasianski, który starał się odgadywać wszystkie, choćby najdrobniejsze jego życzenia, zorganizował nawet kilka krótkich wycieczek do przyjaciół za miasto, lecz one też były dla Kanta nazbyt męczące. Wzrok zawodzi go coraz bardziej, i to do tego stopnia, że przy obiedzie ma trudności ze znalezieniem swojej łyżki; przez wzgląd na to Wasianski skłania go do podpisania z wyprzedzeniem różnych potrzebnych na koniec roku pokwitowań. Nierzadko nie rozpoznaje już swych najbliższych. Pomimo całej słabości gasnący filozof zdobywa się często na piękne gesty wielkoduszności i łagodności, jak choćby wstrzymywanie się ze zwolnieniem swego niewdzięcznego sługi Lampego. Wychodzi też wtedy na jaw nie znana Wasianskiemu i innym przyjaciołom wielka szczodrobliwość profesora, który pomimo stosunkowo niewielkich dochodów łożył stałe i niemałe kwoty na rzecz publicznych instytucji charytatywnych i miał na swym utrzymaniu wielu zasłużonych emerytów.

Luty 1804 był ostatnim miesiącem Kanta. W sobotę jedenastego, nie mogąc już mówić, rozpoznawszy przy swym łóżku Wasianskiego, prosi, aby ten go pocałował. De Quincey opatruje ten fakt przejmującą uwagą: "Patos takiego sposobu ostatniego pożegnania zależy w całości od efektu kontrastu między nim samym a przeważającym w społeczeństwie sposobem pożegnania przy takich okazjach." Smak Kanta, powtórzmy, jest jego zdaniem angielski (i rzymski), zaś "w narodzie tak nieugięcie męskim jak Anglicy każde działanie, które na moment zdaje się odbiegać od zwyczajowych standardów męskości, jest niezmiernie wstrząsające, kierując myśli obserwującego ku ogromnej sile, która była w stanie dokonać takiej rewolucji - sile śmierci w jej ostatnich poczynaniach". I jeszcze jego ostatnie słowa, chwytane jak zawsze w takich sytuacjach przez najbliższych, "nie byle jakie i symboliczne słowa" dla Wasianskiego, który słyszał je jako jedyny; niektórzy, jak wiadomo, ze słów takich układają całe antologie, rozmaite Famous Last Words pełne przedśmiertnych okrzyków i westchnień władców, generałów, pisarzy, artystów, filozofów i innych. Kryje się za tym bądź zwykłe kolekcjonerstwo anegdot i skłonność do eleganckiej plotki, bądź też szukanie głębszego znaczenia takich przedśmiertnych wypowiedzi. Ostatnie słowa Immanuela Kanta brzmiały: "Es ist gut"; Kant wypowiedział je, kiedy Wasianski podawał mu na łyżeczce odrobinę wina i słodzonej wody. "Tym, którzy patrzą, ta ostatnia wypowiedź wyda się - komentuje De Quincey - ogromnie symboliczna, podobnie jak dla Greków i Rzymian głębokie znaczenie częstokroć ukrywa się (bez intencji i świadomości mówiącego) w trywialnych słowach." Dla rzetelności dodajmy jednak, że De Quincey oddaje Kantowskie "Es ist gut" przez angielskie "It is enough" - "Wystarczy", "Dosyć", co nie może nie budzić wątpliwości.

Taki oto otrzymaliśmy "portret Kanta", portret autorstwa "opiumisty" (sic!) Thomasa De Quinceya. De Quinceyowi przyświecała zasada, że najlepszym czasem na portret człowieka jest starość, gdyż wtedy dochodzi do głosu to, co tkwiło w człowieku najgłębiej; jednocześnie w starości człowiek nie ma już sił, a bardzo często również chęci na maskaradę, na ukrywanie przed innymi prawdy o cechach swego charakteru. Stanowczo warto podczas lektury tej książeczki zwrócić uwagę na wstęp i zakończenie autorstwa tłumacza - Artura Przybysławskiego. W nawiązaniu do Bolesława Micińskiego (autora świetnego eseju Portret Kanta) Przybysławski udowadnia, że życie Kanta "można zrozumieć tylko poprzez jego filozofię, a nie odwrotnie" oraz że "rewerencja dla matematyki znalazła nie tylko oddźwięk w filozofowaniu, ale i z niego przeniknęła do życia" królewieckiego filozofa. Żywot Kanta był swoistym dziełem sztuki, stworzoną w oparciu o rozum i wolę perfekcyjną strukturą, której obca i wroga była wszelka dowolność cechująca spontaniczne ludzkie życie. Ponadto kształt życia Kanta, a zwłaszcza jego umysłowe przyzwyczajenia i wymagania (oraz niedomagania i "dziwactwa") były - sugeruje Przybysławki, przywołując zdanie Thomasa Bernharda - wypadkową jego filozofii transcendentalnej, filozofii granic doświadczenia, w której intelekt ludzki (intelekt Immanuela Kanta) pozostaje sam ze swymi pojęciami, nie wiedząc, co funduje doświadczaną przez niego jako zjawisko rzeczywistość. Co gorsza, człowiek spoglądający z tej perspektywy niewiele też wie o sobie samym. "Filozofia granic Kanta okazuje się przeto - podsumowuje Przybysławski - filozofią granic wytrzymałości ludzkiej. Perspektywa, w której zjawiskom w każdej chwili może zabraknąć materii i w której nie można nigdy odkryć, co jest treścią Ja, wydaje się trudna do zniesienia, grożąca obłędem. Kant ociera się o szaleństwo żyjąc w, raczej obcym zwykłym śmiertelnikom, poczuciu kruchości doświadczanej rzeczywistości fundowanej w dużej mierze przez podmiot określony jedynie jego funkcjami w budowaniu świata doświadczenia. Toteż mozolne porządkowanie rzeczywistości zdaje się raczej dowodzić faktu, że wymyka się ona Kantowi." Jest to ciekawa interpretacja, zaproponowana już przez Micińskiego. Zarazem przypadek Immanuela Kanta okazuje się jednym z najbardziej wyrazistych przykładów interakcji filozofii i życia. Książka De Quinceya zaś zadaje całkowity kłam tym wszystkim, którzy twierdzili, że nie sposób napisać interesującej biografii filozofa z Królewca.

 

WITOLD M. NOWAK, ur. 1969, absolwent filozofii KUL, asystent w Zakładzie Nauk Humanistycznych Politechniki Rzeszowskiej.

 

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama