Jazz Jamboree '97 - festiwal "perypatetyczny"

Omówienie festiwalu Jazz Jamboree '97

 

W czasie Jamboree zawsze się chodziło, zwłaszcza od chwili, kiedy na początku lat 60. impreza przeniosła się na stałe do Sali Kongresowej. Chodziło się więc wzdłuż podkowiasto zagiętych korytarzy parteru i piętra, by kłaniać się i uśmiechać do znajomych. Chodziło się - dysponując odpowiednim identyfikatorem, co było w towarzyskiej cenie - na parter do okrąglaka dla artystów i organizatorów ("Menażeria!" - wyszeptała pewna oniemiała warszawianka, po raz pierwszy w życiu ujrzawszy z bliska kwiat polskiego jazzu szykujący się do występu bądź już po). Chodziło się do okrąglaka na pierwszym piętrze. To właśnie tam, w roku 1989, w czasie drugiego występu Milesa Davisa w Polsce, kiedy cała Kongresowa, łącznie z bileterami, barmanami i "babciami", zbiegła się do sali koncertowej, by słuchać genialnego trębacza, można było ujrzeć dwie spokojnie konwersujące osoby: Willisa Conovera, któremu Davis - jak stwierdził - już się znudził, i znakomitego jazzowego krytyka Kazia Czyża, który nad Davisa przedłożył kolejną szklaneczkę whisky w towarzystwie uroczego komentatora i causeura. Chodziło się też, późną już nieraz nocą, po koncercie, do klubów, gdzie jazz wrzał do rana, a więc do Akwarium, Remontu-Riviery, Hybryd, Stodoły. Bywały też Dni Polskie w kawiarniach Ściany Wschodniej bądź koncerty filharmoniczne. Podkreślam: z reguły były to jednak festiwale czterodniowe, poprzedzone niekiedy środowym prologiem bądź poniedziałkowym epilogiem, oparte na klasycznej tetralogii od czwartku do niedzieli.

Od chwili sprywatyzowania festiwalu przed trzema laty mamy już inne Jamboree, coraz bardziej rozwleczone w czasie i przestrzeni. Zatem już nie dla przyjezdnych (takich jak ja), nakierowanych na zwięzłą dawkę muzyki wartej wysłuchania. Jest to raczej zlot bywalców wybierających rodzynki z festiwalowego ciasta. Festiwal ubiegłoroczny, od poniedziałku do niedzieli, trwał pomiędzy Harendą, Salą Kongresową i Teatrem Buffo. W tym roku jeszcze inaczej: od niedzieli do niedzieli przemieszczano słuchaczy pomiędzy Salą Kongresową, Studiem im. Agnieszki Osieckiej w Programie III Polskiego Radia przy Myśliwieckiej i Piwnicą Harenda. A że trzeba było wybierać, wybrałem więc z przyzwyczajenia piątek i sobotę. Niedziela - mimo planów związanych z występem Jamesa Browna, które nie wypaliły - zamknęła festiwal jamem w Harendzie.

Piszę o tym wszystkim tak szeroko, aby dać wyraz odczuciom, że Jamboree to festiwal ten sam, ale nie taki sam. Nie utyskuję jednak. Kongresowa wypełniona "z czubkiem" podczas dwóch koncertów dowiodła, że festiwal żyje nie tylko stałymi bywalcami, ale i mrowiem młodzieży. Skąd ma ona pieniądze na drogie bilety (piątek 100 zł, sobota 150 zł)? - nie wiem. Podobno Warszawa jest bogatsza, ale i droższa od Krakowa?!

Skądinąd z relacji naocznych i "nausznych" świadków wiadomo, że występ jazzowo-hiphopowej grupy US 3 ściągnął do Kongresowej nigdy dotąd nie widziane tłumy. Do dziś gorąco wspomina się popis brytyjskiego keybordzisty i saksofonisty Django Batesa i jego Human Chain Quartet. Podobnym wydarzeniem był - o ile mi wiadomo - recital kanadyjskiej wokalistki i pianistki Diany Krall. Wystąpiła też Ewa Bem z programem w hołdzie Elli Fitzgerald, młody zelektryfikowany polski zespół Funky Groove, pianista Kuba Stankiewicz ze swym kwintetem, saksofonista Adam Pierończyk ze swym triem. To doborowa stawka polskich muzyków, żałuję, że przyszło mi tylko oblizywać się na myśl o ich wyczynach.

"Moje" Jamboree otworzył Włodzimierz Nahorny z programem "szymanowskim", czyli Trzema mitami na skrzypce (klasyczne skrzypce i śpiew - Dorota Miśkiewicz, skrzypce jazzowe - Maciej Strzelczyk, Włodzimierz Nahorny - fortepian, sekcja rytmiczna). Program ten przygotowano w 115 rocznicę urodzin twórcy i 60-lecie jego śmierci. Trudno mi ocenić rezultat, jestem bowiem z zasady ostrożnym optymistą, a częściej sceptykiem, gdy idzie o jazzowe opracowania jakiejkolwiek klasyki. Wzorem dla mnie niedoścignionym są Swingle Singers i ich Bach oraz Novi i ich Chopin. Szymanowskiego opracował Nahorny na zasadzie "przekładańca": trochę oryginału, potem jazzowe "improwizje" (to termin Andrzeja Kurylewicza), znów oryginał i znów jazzowa parafraza. Dorota Miśkiewicz pokazała znajomość konwencji, w jakiej należy grać Szymanowskiego na skrzypcach, oszołomiła też niebywałymi możliwościami wokalnymi (karkołomny unison ze Strzelczykiem). Mniej szczęścia miał w fortepianowej partii "in crudo" lider zespołu, nie czujący się komfortowo w piekielnie trudnej fortepianowej fakturze oryginału. Z kolei interesująco, choć moim zdaniem nie "na temat" improwizował w interludiach Strzelczyk. Trzy Mity z przełomu lat 20. i 30. to inspiracja antykiem i impresjonizmem, jeśli zaś dodamy do tego melanżu jeszcze jazz...? "Przypuszczam, że wątpię" (jak by powiedział Kisiel). A może częste od kilku lat sięganie przez Polaków po naszą rodzimą literaturę jest wyrazem potrzeby pewnej głębszej, kulturowej "self-identification". Czyżby po fali "ludowej" (Namysłowski) i "chopinowskiej" (Szafran, Herdzin, Bałata, Możdżer, Kułakowski) nadchodziła fala "szymanowska"?

Michel Petrucciani odwiedził Polskę po raz trzeci. Tym razem, prócz perkusji, z sekcją dętą (trąbka, saksofon, puzon) - z definicji jazzową, choć w tym przypadku nie wykorzystaną. Klasyczny jazzowy trójgłos stwarza ogromne możliwości "podkręcenia" atmosfery, te aranżacje były jednak nieporadne i nie tworzyły stosownego tła dla znakomitego przecież 35-letniego pianisty, dotkniętego od urodzenia niedorozwojem tułowia (choroba szczęśliwie ominęła głowę i ręce). Gra Petruccianiego, wyśmienitego technika, rasowego improwizatora, to zwycięstwo ducha i talentu nad ułomną biologią. Co zdumiewające, Petrucciani, człowiek wielkiego serca i pogodnego usposobienia, tym razem wszedł na estradę samodzielnie (poprzednio wnoszono go na rękach) i bez niczyjej pomocy zasiadł przy fortepianie! Słuchając tej wspaniałej jazzowej pianistyki, nie mogę się oprzeć myślom o wielkim fizyku Hawkingu. Ciekawe, czy i co o sobie wiedzą?

Alcista Kenny Garret wystąpił, mając za plecami fantastycznych akompaniatorów; Kenny Kirkland - p, Nat Reeves - b, i Jeff "Tain" Watts - dr, to śmietanka amerykańskiej sceny. A Garret to jeszcze jedna z planet niegdyś krążących wokół Davisowego słońca, by po jego zagaśnięciu utworzyć własny, mniejszy system planetarny. W przedstawionym repertuarze znalazły się kompozycje Garreta, Johna Coltrane’a, Herbie Hancocka (kolejny wychowanek Davisa), czyli utwory z ostatnich autorskich kompaktów: PursuanceSongbook. Wszystko sprowadzone do wspólnego, saksofonowego mianownika. Muzyka na najwyższym poziomie energetycznym! Wielkie solowe kadencje Garreta zmuszają do przekroczenia granic możliwości ludzkiej percepcji w kategoriach dynamiki i zagęszczenia impulsów dźwiękowych na sekundę. Nie wytrzymałem, wyszedłem, by choć przez chwilę odpocząć. Zbyszek Namysłowski, widać już zregenerowany, powracał właśnie na swój fotel. Dla zasady spojrzał jednak na mnie karcąco i ofuknął. Co wolno wojewodzie...?

To właśnie Namysłowski rozpoczął sobotni koncert swoją suitą zatytułowaną po prostu Tańce. Od 30 lat, od słynnego Kujaviak goes funky, pisał je, okraszając nimi poszczególne płyty, by na koniec zebrać w jedną całość. Element taneczny był niemal zawsze obecny w jego kompozycjach. Inspiracje bywały różne: od Bałkanów po Amerykę Południową i Karaiby, od walców, tang oraz rodzimych kujawiaków, oberków, krakowiaków po zbójnickie. Kompozycje Zbyszka, jak i ich realizacje, odznaczają się jubilerską niemal precyzją. Odnoszę wręcz wrażenie, że niekiedy cierpi na tym jazzowość całości. Słuchało się jednak tanecznej suity z satysfakcją; to wspaniały pomysł, jakiego jeszcze nie było. Publiczność oszalała z zachwytu, w czym niemały udział młodego, towarzyszącego liderowi zespołu.

Sobotę 25 października, w zasadzie ostatni dzień festiwalu, wypełniły tylko dwa zespoły. Drugim był Manhattan Transfer (nazwa zapożyczona od Dos Passosa). Wokaliści pierwszy raz odwiedzili nasz kraj przed 20 laty, drugi - przed pięciu. 22 utwory, 2 godziny programu, absolutny profesjonalizm, choć wykonania - śmiem twierdzić - na pewnym luzie, niekoniecznie na absolutnych wyżynach możliwości tego kwartetu. "Manhattani" to wcielenie amerykańskiego przemysłu rozrywkowego, tyle że o jazzowym obliczu. Swobodne, niewymuszone stroje z epoki swingu lat 30., ruch sceniczny, komentarze lidera Tima Hausera, a wreszcie zestaw utworów dowiodły absolutnej świadomości tego, czym może i czym powinien być "show". Gradacja repertuaru, z pewnym opadnięciem krzywej napięcia w dwóch-trzecich spektaklu, aby następnie pomknąć do wirtuozowskiego finału - oto dramaturgia tej części wieczoru. Było tam wszystko, czego fan tej grupy mógł oczekiwać: Route 66Tisket-A-Tasket, Java JiveKing Porter Stomp, Choo-choo BoogieBirdland, Air Mail SpecialTuxedo Junction, czyli utwory z płyt starych i nowych, jak Vocalese (12 nominacji do Grammy i 2 zdobyte statuetki!), Wop-Doo-WopBrasil.

Jazz Jamboree zmienia się, a my wraz z nim. Szkoda, że całość sprawia wrażenie pewnej improwizacji, by nie rzec bałaganu. Brak też nadal choćby śladu przewodniej myśli programowej. Był już w 1995 festiwal "saksofonowy", potem w 1996 "trąbkowy", instrumentów zostało jeszcze sporo, ale ten był po prostu "od sasa do lasa", po naszemu "od hip-hopu do doo-wopu". Oby zlotu jazzowego nie zjadła wszechobecna komercja. Leopold Tyrmand, jego pomysłodawca i akuszer, zapłakałby w zaświatach!

 

ROMAN KOWAL, ur. 1942, teoretyk i krytyk muzyczny, wykładowca Akademii Muzycznej w Krakowie, współpracownik Polskiego Radia i "Jazz Forum". Wydał: Polski Jazz - wczesna historia i trzy biografie zamknięte (Komeda, Kosz, Seifert).

 

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama