Znieczuleni na śmierć

Dlaczego ludzkość jest zafascynowana śmiercią, a jednocześnie brzydzi się jej bardziej niż kiedykolwiek przedtem?

„Moje walizki spakowane, jestem gotów do podróży” - tak powiedział papież Jan XXIII, gdy pojął, że koniec jego ziemskiej drogi jest już bliski. Tymczasem współczesny człowiek nie rozmawia o śmierci, udając, że jej nie ma.

Umieranie zwykle wygląda podobnie. Ma bladą twarz, wytrzeszczone oczy, pot na czole i wyostrzone rysy. Śmierć najczęściej przychodzi nocą albo nad ranem.

Joasia, 30-letnia pielęgniarka z dużego warszawskiego szpitala, widziała twarze umierających wiele razy: na oddziale, w snach i w metrze, kiedy po dyżurze wracała do domu.

Umieranie, jak twierdzi Asia, bywa lepsze i gorsze. To lepsze pamięta z podlaskiej wsi, na której się urodziła. Jej dziadek odchodził w domu, trzymając bliskich za rękę. Przyjechało też pogotowie, a lekarz obiecał, że w szpitalu przedłużą życie o kilka dni. Mimo to rodzina postanowiła: dziadek umrze w domu. Bliscy byli przy nim do samego końca, a po śmierci razem odmówili różaniec. - Tu jest inaczej. Czasami, mimo młodego wieku, myślę sobie, jak bardzo nie chciałabym umierać w takim miejscu - mówi 30-latka.

W szpitalnej sali, gdzie umiera ponad połowa Polaków.

Strach większy niż człowiek

Z różnych badań wynika, że ludzie chcieliby umierać w domu. Wiele rodzin boi się jednak śmierci i w ostatnich dniach zawozi bliskiego do szpitala. Koniec życia stał się tak wstydliwy i niewygodny, że wypychamy go jak najdalej z naszego otoczenia. Stosujemy strategię, która w biznesie nazywa się outsourcingiem. Umierających powierzamy opiece szpitali i hospicjów, umarłych - wyspecjalizowanym firmom pogrzebowym, zwłokami zaś zajmują się coraz bardziej wyrafinowane technologicznie maszyny. Miejsce emocji zajmuje chłodna ekonomiczna kalkulacja.

- Widziałam na oddziale wiele śmierci, ale tamtej nigdy nie zapomnę - wyznaje Joanna. - To była młoda dziewczyna w stanie terminalnym. Ciągle wydzwaniała do męża, ale ten nie przychodził. Minął tydzień. Jeszcze ostatniego dnia kolega zadzwonił do niego, informując, że z żoną jest coraz gorzej. Trzymaliśmy ją za ręce - on z jednej strony, ja z drugiej - i mieliśmy nadzieję, że ktoś przyjdzie. Kobieta bała się, prosiła, aby nie wychodzić z sali, i co chwilę pytała, czy ktoś przyszedł. Nikt nigdy nie ściskał mojej dłoni tak mocno, jak wtedy ona. Po pół godzinie zmarła. Kolega nie wytrzymał i zaczął płakać. Nie ma nic gorszego, jak umieranie bez bliskich, w samotności - mówi.

Ale można inaczej. „Myślę że to był dobry wybór - śmierć Ani w domu” - pisze na stronie kropelka-wiary.pl mama Ani Renata. „Mogła w tym uczestniczyć cała rodzina. Było tak cicho, spokojnie, bez pośpiechu, szarpaniny. Każdy miał czas i miejsce na płacz, na modlitwę. Byliśmy tylko w domu my i Ania. Gdy Ania umierała, cały czas trzymałam jej rączkę w mojej dłoni - to był ostatni dotyk Ani... Miałam czas na pożegnanie się z Córką, utulenie Jej przed ostatnią podróżą. Był czas na ubranie, pielęgnowanie i z takim namaszczeniem to robiłam. Nikt nas nie poganiał, nie krzyczał, nie wyganiał. To my byliśmy w tym miejscu i w tym czasie najważniejsi. Wszyscy liczyli się z naszym głosem, łącząc się w naszym bólu. Ania do końca była otoczona miłością i ciepłem, bez pikania aparatów, kabli, rurek. Te chwile stały się takie intymne. To ode mnie zależało, kiedy zakład pogrzebowy zabierze Anię do kaplicy. Decydowałam sama, bez narzucania czyjeś woli. I wiem, że śmierć w domu dla Ani i dla innych dzieci nieuleczalnie chorych jest nagrodą za ich ciężkie i trudne lata choroby, często w ogromnym cierpieniu. Im się to od nas - dorosłych - należy”.

Za parawanem obojętności i głupoty

Po kilku latach pracy na „trudnym oddziale” - jak mówi się o onkologii - Asia wie, że śmiertelnie chory, gdy odchodzi, chce mieć obok parawan, aby zasłonić swoje cierpienie i umieranie. Chcą go także żywi, aby nie musieli patrzeć. I mieć poczucie odgrodzenia od śmierci. Bo lepiej, gdy zdrowszy pacjent widzi parawan niż konającego - mówi najczęściej lekarz. Szpitalny parawan może być symbolem troski o człowieka umierającego. Ale równie dobrze może być oznaką ludzkiej bezradności wobec śmierci.

- Znajomy lekarz opowiedział mi pewną historię. W kilkuosobowej sali szpitalnej umierała starsza, schorowana kobieta. W tym samym czasie na ekranie telewizora, który był umieszczony w tej samej sali, pojawiły się napisy zapowiadające kolejny odcinek serialu „M jak miłość”. Zapanowało kłopotliwe zamieszanie: wyłączyć telewizor czy nie. I wtedy ktoś z pacjentów zaproponował głosowanie, bo przecież żyjemy w demokratycznym społeczeństwie. Przegłosowano „M jak miłość”. Łóżko umierającej zastawiono szpitalnym parawanem, aby móc spokojnie śledzić losy i współczuć bohaterom serialu. Kobieta za parawanem umierała samotnie. Śmierć przegrała z telenowelą o miłości - mówi z goryczą Joanna.

Wyrzuciliśmy śmierć z naszego życia społecznego. Kiedy po kogoś przychodzi, łatwo odwrócić głowę i nie zauważyć jej przerażającej istoty, sprowadzić ją do problemu technicznego i szybko powierzyć fachowcom. A ci umieją przeprowadzić przez chorobę i śmierć na tyle dyskretnie, żeby nie skazić obrazu naszej kultury, pyszniącej się młodością, zdrowiem, pięknem, bogactwem i zaradnością. Starzy i chorzy nie zakłócają codziennego piękna, a umarli po prostu dyskretnie znikają, jakby gdzieś wyjechali.

Śmierć stała się czymś wstydliwym. Z wielkich miast zniknęły kondukty pogrzebowe. Najbliższa rodzina nie zajmuje się już przygotowaniem pochówku, tę funkcję przejęły zakłady pogrzebowe. Mniej powszechne jest także publiczne wyrażanie żalu w postaci żałobnego stroju, czarnej opaski czy wstążki.

Jakiś czas temu znajomy kapłan opowiedział mi, jak pewnego razu do kancelarii parafialnej przyszła rodzina, chcąc załatwić formalności związane z pogrzebem babci. Powiedzieli: „żadnego nekrologu, zwłoki wyprowadzamy nad ranem, żeby cyrku na klatce nie robić”. Natomiast od kolegi - agenta nieruchomości usłyszałam, że nigdy nie mówi potencjalnym kupcom, że w mieszkaniu, które chcą kupić, niedawno ktoś zmarł. Bo skoro umarł, to będzie straszyć i wartość takiego lokalu spadnie.

Ale tak widzimy tylko śmierć cudzą, obcą. Własną chcemy przeżywać w swoich czterech ścianach. W 2005 r. prawie 70% Polaków zapytanych przez CBOS, gdzie chcieliby umierać, wskazało na dom (co ciekawe, respondenci najmłodsi, do 34 roku życia, opowiadali się za domem nawet częściej niż starsi).

Dom to nie tylko bliscy, znajome ściany i własne łóżko. To też, w dzisiejszych czasach kultywowane już raczej tylko na wsi, przed- i pośmiertne rytuały: wspólna modlitwa i czuwanie przy zwłokach zmarłego.

Jednak rytuał to nie tylko tradycja, ale też ochrona, uodpornienie, próba pogodzenia się z tym, co nieuniknione.

Taką zrytualizowaną śmierć pokazała w filmie dokumentalnym „A czego tu się bać?” Małgorzata Szumowska. Mazurska wieś, wielodniowe pożegnanie zmarłego. Leży wśród kwiatów, słychać pieśni i lamenty specjalnie wynajętych „płaczek”. Siedzący u wezgłowia goście umierać będą za kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt lat...

Prawda o ludzkim życiu

Dobrze, że dzisiaj, kiedy śmierć zepchnęliśmy na margines naszego życia, a cmentarze na peryferia miast, jest taki dzień jak Wszystkich Wiernych Zmarłych i taki miesiąc, jak listopad. Dla wielu z nas czas ten staje się tylko tradycją - motywem do zapalenia świeczki na grobie bliskich i okazją do rodzinnych spotkań. To ważne, ale nie taka jest istota odwiedzin cmentarza.

Najważniejsze to spojrzenie na śmierć w perspektywie życia... życia wiecznego. Spojrzenie na śmierć w świetle wiary przypomina bowiem o najważniejszej prawdzie ludzkiego życia: każdy jest powołany do wieczności.

JK
Echo Katolickie 43/2012

opr. ab/ab

Echo Katolickie
Copyright © by Echo Katolickie

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama