Uśmiech, czyli niebo

Są chorzy, którzy umierają w zawziętości. Są bliscy, którzy obwiniają chorego, że skomplikował im życie. Na szczęście jest więcej przykładów cierpienia, które rodzi świętych chorych i świętych opiekunów

O trudnej roli „świętych chorych” i „świętych opiekunów” mówi Jerzy Grzegorczyk, pisarz, publicysta, autor książek, m.in. „Każda dusza to inny świat”, „Święty i błazen” czy serii o przypadkach księdza Grosera.

Co tak bardzo zafascynowało Pana w gorzowskim hospicjum św. Kamila, że poświęcił mu Pan swoją książkę „Niebo dla akrobaty”?

Nieraz książki pisze się z fascynacji, a nieraz z powołania, wezwania. Człowiek w ogóle często w przedziwny sposób zostaje wezwany do czegoś, co potem staje się pasją jego życia, choć na początku to rzeczywistość zupełnie mu obca. Widzimy to w Biblii, wokół siebie. Większość bohaterów „Nieba dla akrobaty” i „Posłańców uśmiechu” na początku nie wyobrażała sobie, że może działać w hospicjum. Wszelka myśl o człowieku chorym terminalnie wywoływała u nich chęć ucieczki.

Jak więc wyglądało Pana powołanie?

W 1994 r. s. Michaela Rak zawiozła mnie do hospicjum św. Kamila w Gorzowie. Pisałem wtedy książkę o miłosierdziu, faustynkach, dzieciach marnotrawnych. Działalność sióstr w hospicjum była jednym z obrazów miłosierdzia. Kiedy tam trafiłem, zmarł pan Józef, leśnik. Od kilku pokoleń wszyscy w jego rodzinie byli leśnikami. Kochał las, zawsze mieszkał w lesie. Kiedy dostał się do hospicjum, nie wiedział, że ma nowotwór wątroby, ale sąsiadka z drugiego pokoju szybko mu to uświadomiła. Popadł w depresję, jednak po paru dniach jakoś się odbił od dna. S. Michaela przegadała z nim wiele nocy. Razem płakali, razem modlili się. Pewnej nocy powiedział do niej: „Tak mi żal, że już nigdy lasu nie zobaczę. Czy siostra nie wie, czy w niebie będą drzewa?”. „Będą, panie Józefie, na pewno będą” - zapewniła go. „Ale tu już ich nigdy nie zobaczę...”.

Siostrze serce się ścisnęło, wyszła na taras i ułamała gałąź klonu, który rośnie przed domem. Kiedy mu ją zaniosła, ucieszył się jak dzieciak, łzy mu nabiegły do oczu, kazał sobie tę gałąź włożyć do łóżka. Przytulił ją jak człowieka, głaskał, pieścił, a potem powiedział, że ma jeszcze jedną prośbę: chciałby napić się piwa. Pojechała do sklepu nocnego, przywiozłam mu piwo. Około 4.00 nad ranem stracił przytomność i wkrótce zmarł. Rano przyszły pielęgniarki, zobaczyły zmarłego z gałęzią i pomyślały, że odczyniałam złe duchy...

To była jedna z pierwszych historii, która mi zobrazowała hospicyjną zasadę, że życzenie, marzenie chorego jest rzeczą świętą. Zakochałem się w ludziach, którzy to marzenie spełniają.

Takich historii usłyszałem mnóstwo i od chorych, i od pielęgniarek, wolontariuszy. Część z nich wykorzystałem w książce o miłosierdziu „Każda dusza to inny świat”. Po paru latach s. Michaela zaproponowała mi, żebym napisał książkę konkretnie o hospicjum. Bałem się na początku, bo człowiek pisze książki, żeby je ludzie czytali, a tu istniała obawa, że sam temat będzie barierą. Ale stało się inaczej. W książce paradoksalnie jest mnóstwo radości, ciepła, nadziei i humoru... Sama s. M. Rak, która została jedną z ukrytych bohaterek kilku opowiadań, jest najlepszym dowodem na poczucie humoru Pana Boga. Żeby powołać siostrę o takim nazwisku do zajmowania się ludźmi z nowotworem.

Tytuł książki  - „Niebo dla akrobaty” - był dla wielu zaskakujący.

Tak, na początku pytano mnie, czy to coś o cyrku... Tytułowym akrobatą był człowiek, który musi się przenieść na drugą stronę życia, dokonać niewyobrażalnego skoku akurat w chwili, kiedy jest najsłabszy. Obserwowałem kiedyś w hospicjum sparaliżowanego od pasa w dół pacjenta, który wchodził z trudem po schodach. Przy każdym z nich robił przystanek, koncentrował się, musiał rozkołysać swoje ciało, by wrzucić je na wyższy stopień. Wiedziałem, że coś mi to przypomina. Nagle uświadomiłem sobie, że tak właśnie wprawia w ruch swoje ciało na koźle gimnastyk akrobatyczny, nim dokona salta. Akrobata. Niebem w tytule byli ludzie hospicjum - wolontariusze, lekarze, pielęgniarki - wszyscy, którzy w tych ostatnich chwilach stają się dla chorego przedsionkiem nieba, bez których pomocy nie byłby w stanie przejść na drugą stronę - w sposób godny, ludzki.

Dlaczego postanowił Pan wrócić tam po latach i opisać jeszcze raz?

Bo znowu mnie o to poproszono. „Niebo dla akrobaty” zrodziło wielu wolontariuszy... W zasadzie nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki, ale pomyślałem, że dotykać dobra należy bezustannie, a hospicja to jedno z najwspanialszych dóbr, jakie powstało w naszych czasach, dzięki Cicely Saunders, która w Londynie w latach 60 ubiegłego wieku założyła pierwsze hospicjum św. Krzysztofa. Hospicja to współczesne Kościoły. Doskonały obraz wspólnoty, która jest drogą do nieba.

Ale pisze Pan w „Posłańcach uśmiechu”, że to miejsce i ludzie, których Pan przed laty nazwał niebem, zmieniło się...

Tak, zostało poddane próbie i nowym wyzwaniom. Ludzie, którzy kiedyś stanowili solidarną grupę, popadli w różne konflikty. Zaczęli się oskarżać, niektóre sprawy znalazły swój finał w sądzie. I początkowo chciałem uciec, bo zamierzałem pisać nadal, że niebem jest człowiek dla drugiego, a tu raczej słuchałem historii, które były ilustracją powiedzenia Jean Paul Sartre'a, że „piekłem jest drugi człowiek”. Wytrwałem, bo uświadomiłem sobie po pierwsze, że „hospicjum to jest życie” i tego życia nie trzeba pudrować, tylko opisywać, takie jakie jest, a po drugie, że być może wszystko się zmieniło, ale chory pozostał ten sam. Tak samo bezradny, cierpiący i uśmiechający się. I ten uśmiech jest największym darem.

Zawsze się uśmiecha?

Nie zawsze, tak jak kwiaty nie zawsze są w rozkwicie, ale wtedy jest miejsce na uśmiech lekarza, wolontariusza, pielęgniarki. Uśmiech to jest kod, który otwiera serca i umysły i leczy... To najskuteczniejsza albo pierwsza tabletka. Posłańcami uśmiechu są dla siebie wszyscy nawzajem. Uśmiech to jeden z najcudowniejszych przejawów Boga. Niemal w każdej rozmowie, którą przeprowadziłem, to słowo się pojawiało.

Nie miał Pan zatem kłopotu z tytułem...

Nie, „uśmiech” był słowem, które spinało wszystko. W chwili, gdy wymyśliłem ten tytuł, przypomniały mi się słowa mojego mistrza Romana Brandstaettera, autora „Jezusa z Nazarethu”. Po śmierci swojej żony, którą bardzo kochał, napisał dla niej poemat „Pieśń o Bożych zegarach”, w którym zadał jej pytanie: „Ale po czym cię poznam w odcieleśnionym ciele,/Za progiem śmierci,/Pośród nieskończonych wymiarów,/Które są poza wszelkim wymiarem?/ - Po uśmiechu mnie poznasz...” - usłyszał odpowiedź.

Tak więc uśmiech to coś najpiękniejszego tu, na ziemi, a jednocześnie - co przechodzi z nami na drugą stronę.

„Nieraz te najważniejsze spotkania następują u kresu życia” - to słowa jednej z pacjentek, które przytacza Pan w książce.... I chyba niekoniecznie mówi o spotykaniu nowych ludzi...

Tak, może chodzić o spotkanie z człowiekiem, którego znaliśmy całe życie, ale którego nie mogliśmy zrozumieć albo któremu nie mogliśmy przebaczyć. Ludzie często nadrabiają w tym krótkim czasie to, czego w życiu nie udało się im dokonać, pokonują przeszkody, których nie mogli pokonać jako zdrowi. Nie dzieje się tak w każdym przypadku. Są chorzy, którzy umierają w zawziętości, są też rodziny, które zostawiają chorego w jego cierpieniu. Znam sytuacje, gdy ktoś z bliskich obwinia chorego, że skomplikował mu życie. Ale na szczęście doświadczenie choroby rodzi więcej świętych. Nie ma lepszej nagrody dla bliskich, jak świadomość, że zrobili, co mogli. Ci, którzy „uciekli” od problemu, skazani są potem na wyrzuty sumienia, o ile go używają.

Jest szczęściem obserwowanie „świętych chorych” i „świętych opiekunów”. Jest ich mnóstwo. Taka świętość jest powszechna. Choroba może zbliżać człowieka do Boga albo od Niego oddalać. W trakcie pisania „Posłańców uśmiechu” poznałem „świętych niewierzących” - ludzi, którzy pod wpływem cierpienia bliskich zamknęli się na Boga, nie zadają sobie pytań o sens swoich hiobowych doświadczeń. Nie chcą mówić o wierze, ale zatapiają się w dobru, a człowiek, który dobrze czyni, jest uśmiechem Boga. To Bóg osądza, czy ktoś jest wierzący. Zakończę słowami R. Brandstaettera: „Niekiedy Pan Bóg chce, aby człowiek w Niego nie wierzył, gdyż jego niewiara jest jeszcze jednym dowodem na Jego istnienie”.

Dziękuję za rozmowę.

JAG
Echo Katolickie 44/2018

opr. ab/ab

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama