Ten cud musiał się wydarzyć

Co tak naprawdę wydarzyło się 15 sierpnia 1920 r. na polach pod Radzyminem? Rozmowa z dr. Wincentym Łaszewskim, teologiem, badaczem w zakresie teologii mariologicznej.

Rozmowa z dr. Wincentym Łaszewskim, teologiem, badaczem w zakresie teologii mariologicznej.

„Było to wielkie zwycięstwo wojsk polskich, tak wielkie, że nie dało się go wytłumaczyć w sposób czysto naturalny i dlatego nazwane zostało Cudem nad Wisłą” - mówił o wydarzeniach sprzed 100 lat Jan Paweł II. Co tak naprawdę wydarzyło się 15 sierpnia 1920 r. na polach pod Radzyminem?

Przywołuje Pani jeden z najważniejszych cytatów. Sam papież, człowiek wielkiej wiary, święty, ale jednocześnie wielkiego intelektu i stroniący od tego, co - nazwijmy na nasz użytek nadinterpretacją zdarzeń - mówi o cudzie! Biorąc po uwagę wydarzenia nad Wisłą w 1920 r., polskie wojsko powinno być zgniecione przez bolszewicki walec bez wysiłku - tak, jak się pstryka palcem. I cała historia Europy, a pewnie i świata, po wkroczeniu Sowietów do Warszawy potoczyłaby się inaczej…

Tam, pod Radzyminem, stał się cud. To się czasem zdarza w dziejach świata, że - gdy po stronie śmiertelnie zagrożonego dobra staje jakiś człowiek albo cały naród - Bóg robi cudowny wyjątek w swej zasadzie nieingerowania w losy stworzenia i interweniuje. Zawsze skutecznie. I to On wygrywa bitwy. Jeśli chcemy usłyszeć o tym, co najważniejsze, trzeba opowiadać o Bogu, głosić ludziom katechezę. Bardziej wiarygodną i przekonującą niż najlepsza lekcja religii czy płomienne kazanie. Po stronie istnienia Boga stoją przecież fakty!

Wielki cud poprzedziły małe cuda. Najpierw w 1873 r. bł. Wanda Malczewska przepowiedziała, że Polska odzyska swoją podmiotowość i chwilę po odzyskaniu niepodległości zostanie zaatakowana w taki sposób, że powinna przegrać. Według przepowiedni, Matka Najświętsza Polskę uratuje. Potem - na kilka tygodni i dni - pojawiają się inne opatrznościowe zdarzenia. Jakie?

Proszę przypomnieć sobie dwie zasady Bożego działania. Po pierwsze, Bóg z reguły nie ujawnia swej obecności. Są jednak wyjątki. I takim pięknym wyjątkiem jest nasza opowieść. Bóg wybiera zawsze działanie z ukrycia, chowa się za to, co niewierzący chętnie nazywają przypadkami. Tymczasem nasz Pan, zanim dokona pod Radzyminem niemal bezpośredniej interwencji, najpierw wykorzystuje pionki stojące na planszy. Stalin, wbrew wojennej logice, opóźnia marsz armii z południowego frontu. Nie chce wzmocnić głównego dowódcy Tuchaczewskiego, nie chce, by o tym człowieku śpiewano za chwilę pieśni. Śpiewa się tylko Stalinowi, prawda? Pycha Stalina - to ją najpierw wykorzystał Bóg. Gdyby wspomniana armia dołączyła do bitwy pod Radzyminem, jestem przekonany, że też mielibyśmy „cud na Wisłą”. Bo był konieczny i - użyjmy świadomie słowa „skuteczny” - był skutecznie wypraszany przez polski naród.

Jest jeszcze kilka zbiegów okoliczności, które są „cudami z ukrycia”. Przechwycona radiostacja sowiecka, co pozwala poznawać z wyprzedzeniem ruchy wroga i uniemożliwia stronie radzieckiej koordynację działań. Mamy śmierć polskiego majora, gdzie znalezione przy nim dokumenty opatrznościowo uznano za fałszywkę mającą wprowadzić wroga w błąd. Co by było, gdyby w umysłach czerwonoarmistów nie pojawiła się pewność, że pozostawienie map sztabowych przy wystawionym na śmierć żołnierzu mają zmylić przeciwnika? Znowu cud nad Wisłą musiałby być większy. A Bóg nie lubi spektakli. Tych pomniejszych cudów było naprawdę wiele.

Warto też wspomnieć o drugim czynniku. Chodzi o wielkie zaangażowanie ze strony Polaków. Bóg mógł wstępnie pomóc przez rozmaite małe cuda, bo ludzie współpracowali z Nim doskonale. I - co więcej - umieli wykorzystywać dawane im przez Boga cudowne okazje. Nieczęsto się to zdarza. Czy tego symbolem nie jest zagłuszanie komunikacji radiowej wroga przez czytanie Pisma Świętego?

A jak na całą sytuację reagowało polskie społeczeństwo? Podobno już od początku sierpnia z wieży Zamku Królewskiego widać było, jak na Warszawę nadciągają Rosjanie. Czy doszło do eksplozji nastrojów patriotycznych, czy - wręcz przeciwnie - towarzyszyły temu obojętność i wyczekiwanie, co dalej? Jaka była atmosfera tamtych dni?

Nigdy nie jest prawdą, że cały naród się angażuje, cały się modli, cały wierzy w pomoc Bożą, cały podejmuje pokutę. Wiemy ze schematów pojawiania się cudów w wymiarze całych narodów, a takie istnieją, że Bogu wystarcza do tego 10% ludzi i oni już reprezentują przed Nim całość. To jak biblijnych dziesięciu, których Abraham szukał w Sodomie. Gdyby znalazł ich w wielkim mieście, Bóg by je ocalił.

W 1920 r. w Polsce przy Bogu nie stanęło 10% ludzi, ale 90%. To musiało zaowocować cudem, a jednocześnie wywrzeć niezwykłe wrażenie na nuncjuszu apostolskim, który - inaczej niż inni dyplomaci - nie uciekł w popłochu z Warszawy, ale stał się świadkiem wielkiej narodowej modlitwy. Ale widział też, jak kilka procent Polaków próbowało szybko dorobić się na historycznej koniunkturze - przecież ci, którzy uciekali z Warszawy, wyprzedawali się za grosze. Był też świadkiem swoistego opętania wielu mieszkańców stolicy, którzy, czekając na zagładę, oddawali się tańcom i pijatykom. Bóg nawet na tych ludzi nie spojrzał. Patrzył na rozmodlony naród. Tak samo czynił Achilles Ratti, za chwilę znany jako papież Pius XI.

Jak w tej sytuacji zachował się Kościół w Polsce?

To niezwykle ważne pytanie. To Kościół sprawił, że mógł zaistnieć cud. W tamtych dniach jego rola był ważniejsza niż rola rządu, wszystkich polityków, Piłsudskiego. Wtedy Polska słuchała Kościoła i wierzyła, że jego pasterze wiedzą coś, czego nie znają zwykli ludzie. Polacy poszli za wiarą swoich pasterzy. Stworzyli duchowy front walki z nadciągającą ze Wschodu armią. Na tym froncie, właśnie na nim, pojawić się mógł Bóg. Listy Episkopatu z tego czasu mówiły wprost, że „to nie Bóg zrobi cud, tylko posłuży się nami po to, by mógł dokonać cudu i uratować Polskę i świat przed błędami Rosji”.

Podobno to, co działo się wówczas w Polsce, wprawiło w zadziwienie, a jednocześnie w euforię Watykan?

Słowo „euforia” odnośnie zachowań Watykanu nie jest najszczęśliwsze, ale rozumiem, skąd pojawia się ono w pytaniu. Można mówić o zadziwieniu, nawet zachwycie, a z pewnością świętym zachwycie kogoś, kto niebawem będzie najważniejszą osobą Watykanu. Mam tu na myśli wspomnianego wcześniej nuncjusza Rattiego. Wiedział, że zwycięstwo, które nazywał „zwycięstwem Maryi”, to owoc żarliwej modlitwy narodu. Nuncjusz był pod wielkim wrażeniem modlitewnego zrywu Polaków. Już jako papież Pius X polecił namalować w kaplicy w Castel Gandolfo scenę przedstawiającą wsparcie z nieba podczas bitwy pod Radzyminem. Piękny obraz z Matką Bożą na niebie, zwycięski szturm polskiego wojska. Jak Pani myśli, po co taki fresk w kaplicy papieskiej?

By pokazać, że modlitwa tak wielu ludzi, zjednoczonego narodu, może zdziałać cud?

Tak. I wszyscy kolejni papieże - do obecnego Franciszka - uczą się z tej sceny wiary w cud, wiary w Bożą Opatrzność, wiary w ratunek z nieba, gdy już wszystko po ludzku przegrane. A naród polski jest dla Kościoła wzorem! Przynajmniej naród z lata 1920 r.

Na znanym obrazie Jerzego Kossaka „Cud nad Wisłą” ponad żołnierzami polskiego wojska broniącego przyczółków Warszawy przed bolszewicką nawałą jaśnieje postać Matki Boskiej trzymającej połamane strzały. Czy tak rzeczywiście mogła wyglądać wówczas Maryja?

Mogła. Kossak nie był fantastą, miał też wspaniałe wyczucie sacrum. To piękny obraz i prawdziwy tak, jak prawdziwe są ikony. Matka Najświętsza jest na nich ukazywana na płaszczyźnie zewnętrznej, czyli wygląda różnie i z pewnością nie tak, jak wygląda naprawdę w niebie. Ale ikony przekazują prawdę i o sercu, i o świętości Maryi. Kossak też to pokazuje. Jest Matka Najświętsza, która jest pewna zwycięstwa - niesie je w sobie. Jest Maryja, która łamie potęgę zła jak zapałki. Piękne…

Jeńcy-Rosjanie, co warto podkreślić - ateiści, otwarcie przyznawali, że ukazanie się Bogurodzicy było przyczyną ucieczki z pola walki: „Was się nie boimy, ale z Nią walczyć nie będziemy!” - twierdzili. Mimo tych świadectw dzisiaj wciąż mówi się o szczęśliwym zbiegu okoliczności, wykluczając Bożą interwencję, a cud traktując jako mit. Dlaczego tak się dzieje?

To ludzka rzecz: sukces ma wielu autorów, klęska - żadnego. Gdyby Warszawa padła, nikt nie wziąłby za to odpowiedzialności. Ale skoro jest taki sukces, to chętnych do medali zgłasza się wielu. Poza tym bohater może być tylko jeden, więc Matkę Bożą wykreślamy, bo jest na przykład Józef Piłsudski. A że dopompowanie jego autorytetu było wówczas potrzebne, więc powstały takie, a nie inne opinie.

Jaką naukę dzisiaj, również w dość trudnym czasie, powinniśmy odebrać z tamtych wydarzeń?

Może tylko tyle: gdy po ludzku nie jesteśmy w stanie stawić oporu złu, trzeba odwołać się do nieba. Jak to się robi? Te wskazówki ukryte w lekcji z 1920 r. są dla nas nieocenionym skarbem. Szczególnie w czasach, gdy już nie armia bolszewicka, ale potęga ideologiczna sunie po świecie jak ciężki walec. Może trzeba wykopać wielki dół, by ona tam wpadła i już się nie podniosła? To praca dla więcej niż 10% narodu. A wtedy Bóg posłuży się głupotą lub sprytem walcowego, aby wjechał prosto w pułapkę. Jak w 1920 r. Czy czekamy na kolejny cud nad Wisłą? Ja czekam.

Dziękuję za rozmowę.

Echo Katolickie 33/2020

opr. ac/ac

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama