Naprawdę wielcy

Zaczynam rozumieć, że naprawdę wielcy są ci, co potrafią zaufać jak dzieci.

Są takie słowa, które zapomina się od razu, i takie, które raz usłyszane zapadają w pamięć jak w studnię bez dna. Są słowa puste i są słowa znaczące. Są słowa, które ulatują z wiatrem, nie wnosząc nic, i są takie, które przetrwają tysiąclecia. Są te, których się nawet nie słyszy, ale są i takie, przy których cierpnie skóra. I to o takich słowach dzisiaj chcę napisać.

Pierwsze z nich wypowiedział kardynał Stefan Wyszyński, leżąc na łożu śmierci. Już w marcu 1981 roku zaczął poważnie niedomagać. 14 maja dowiedział się o zamachu na życie Jana Pawła II. Jeszcze tego samego dnia w nagraniu odtworzonym dla uczestników Mszy św. odprawionej w Warszawie prosił modlących się, aby wszystkie modlitwy, które zanosili w jego intencji, skierowali ku Matce Chrystusowej, prosząc o zdrowie i siły dla Jana Pawła II. I choć sam był w coraz cięższym stanie, powiedział do otaczających go: – Odtąd za mnie nic. Wszystkie modlitwy tylko za niego. On musi żyć. Ja mogę odejść... Osłupiałem, gdy usłyszałem te słowa po raz pierwszy. „Odtąd za mnie nic” znaczy przecież, że prymas zakazał... modlić się za siebie. Dłuższa chwila musiała minąć, żebym poszedł po rozum do głowy i zrozumiał, że nie chodziło mu o ograniczenie miłosierdzia Bożego (jakby je można było podzielić pomiędzy dwóch cierpiących), ale raczej o skoncentrowanie wysiłków modlitewnych na tym, co najważniejsze. O zwrócenie uwagi na kogoś innego, kto więcej znaczy, więcej może, komu więcej dano i zadano. Nie zapomnę tych słów do końca życia. Bo „odtąd za mnie nic” może powiedzieć jedynie ktoś, kto dokonał wyboru pomiędzy życiem swoim a życiem drugiego człowieka.

Jak zdecydować, które jest ważniejsze? Wyszyński wiedział. Kilka dni po ogłoszeniu, że Prymas Tysiąclecia zostanie beatyfikowany, i jednocześnie w kolejny, 19. już Dzień Papieski, myślę o tym jego stanowczym wyborze dokonanym na łożu śmierci. I myślę, że heroiczny wybór dokonany przed samą śmiercią zawsze jest sumą heroicznych wyborów dokonywanych za życia. W to, że były heroiczne, nikt dzisiaj nie wątpi, a Kościół ma to potwierdzić ogłoszeniem Prymasa Tysiąclecia błogosławionym. Skąd jednak czerpał on tę siłę i ten heroizm? Sięgam do jego zapisków i tam znajduję kolejne znaczące słowa. Było to 18 października 1958 roku. Jadąc pociągiem do Rzymu na konklawe, kardynał Wyszyński napisał tak: „2.00. Mijamy Częstochowę. Miałem możność widzieć błękitne światło na wieży jasnogórskiej i jeszcze raz polecić się Matce Bożej, której oddaję całą tę drogę. Kilka razy błysnęło dalekie światło, tak bardzo budzące ufność. Wszystko, cokolwiek będzie się działo, co będę czynił, wszystko to na większą chwałę Trójcy Świętej przez Maryję Jasnogórską”.

Twardy z charakteru, stanowczy w swoim „non possumus” książę Kościoła, który emocjonalnie reaguje na maleńkie światło widziane z oddali… Usiłuję sobie wyobrazić tego wielkiego męża stanu, jak w czasie nocnej podróży pośród ciemności dostrzega błękitne światło jasnogórskich wież, które budzi w nim ufność. Przyznam się szczerze: wzrusza mnie to. I zaczynam rozumieć, że naprawdę wielcy są ci, co potrafią zaufać jak dzieci.

ks. Adam Pawlaszczyk - redaktor naczelny tygodnika "Gość Niedzielny"

opr. ac/ac

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama