Ludzie w zarękawkach i wesolutcy chrześcijanie

O tajemnicy Kościoła, którą trudno zauważyć, gdy postrzega się go wyłącznie w kategoriach instytucjonalnych lub kulturowych

Kiedy myślę o tożsamości i obrzeżach Kościoła - a myślę jako duszpasterz a nie teolog-teoretyk - niezwłocznie przychodzą mi na myśl ludzie, których spotykam i których "portret pamięciowy" przedstawię w postaci dwóch karykatur, jednak niezbyt odległych od rzeczywistości.

Pierwsi utożsamiają się z Kościołem, który jawi im się tylko jako instytucja z całym wyposażeniem materialnym Biura i mentalnością postaci z zarękawkami, skrzętnie dbających o powodzenie Firmy. Powodzenie - dodam - wymierne, a więc sprawdzalne. Dla nich Kościół zawsze był ucieczką od złego świata. I tak się w tym Biurze zamknęli, że z lękiem przyjęli Sobór, który kazał otworzyć okna, część wyposażenia przemeblować, a niektóre sprzęty wyrzucić. Nawet nie drgnęli pod wpływem wiatru Ducha Świętego, ale za to, gdy wolność słowa - w Polsce i naszym regionie geograficznym - stała się po upadku komunizmu faktem, korzystają zeń bez odpowiedzialności. Pragną przenieść mentalność ponurych zarękawków do życia publicznego, życia w dużym stopniu odmiennego od tego, w którym działało chrześcijaństwo w latach pięćdziesiątych, gdy Biura Firmy zaczęły być pod specjalnym nadzorem.

Wedle tego myślenia tożsamość Kościoła nie może być inna niż ta, która wynika z kartoteki parafialnej, a pogranicze - jeżeli w ogóle w tej mentalności może się zmieścić - napiętnowane jest zaprzaństwem, rozwodami, seksem i... nieuszanowaniem księdza.

Drudzy zapewne, mając raczej wesolutki obraz chrześcijaństwa, widzą Kościół, jak się widzi ukwieconą łąkę w porannej mgle. Nie bardzo wiadomo, co to jest, śmierć jak dotąd w oczy nie zagląda - stąd wesołkowatość - więc pan ksiądz, czy jak mu tam, jeszcze niech nie przychodzi. Zresztą to taki sam człowiek jak każdy, dziadek o takim jednym opowiadał - pił, grał w karty, miał babę - wszyscy oni tacy sami.

Za to bardzo ważna jest święconka na Wielkanoc i opłatek na Boże Narodzenie. Bez opłatka i karpia nie ma tych rodzinnych, polskich świąt. Kościół to budynki, koncerty organowe, wzruszenie w czasie ślubu bliskich - oni nawet wiedzą, jak opłatek pobrać - i pogrzebu ciotki, która nie wiedzieć czemu miała tylu przyjaciół, że ledwo świątynia ich pomieściła, a w domu uważano ją za idiotkę.

Jest sprawą wnikliwych obserwatorów - mistrzów życia duchowego, socjologów, etnografów i historyków - badać, pisać kompetentnie i patrzeć interdyscyplinarnie (przepraszam za to słowo) na stan Kościoła u schyłku XX wieku. Także w Polsce. Ale też jest sprawą pilną - i to zarówno wymienionych, jak i głównie tych, którzy Kościół reprezentują "na bieżąco", czyli biskupów, kapłanów, pisarzy, publicystów, artystów itd., itd. - by Kościół i jego pogranicza ukazywać inaczej niż przez dwa skrajne, a jakże powszechne sposoby myślenia.

1. Przede wszystkim trzeba wciąż przypominać, że Kościół poza wieloma definicjami, które sobie daruję, jest Tajemnicą, podobnie jak tajemnicą są człowiecze drogi wiary. Byłoby bezgraniczną pychą, gdybyśmy usiłowali wiedzieć lub mówilibyśmy, że wiemy wszystko, co tych dróg się tyczy. Tu, proszę też darować, że opowiem, ale bardzo znamienna była wypowiedź pewnego młodego człowieka, praktykującego katolika, który w publicznej dyskusji na temat kary śmierci - a jest jej gorącym (sic!) zwolennikiem - stwierdził, że skazany, wyspowiadawszy się i po przyjęciu Komunii, pójdzie wprost do Nieba... Reifikacja sakramentów świętych i manipulacja nimi, kosztem czyjegoś doczesnego życia, jest zarówno oczywista, jak i prymitywna. Po prostu przez swą ohydę wywołuje zgrozę; znaleźć się w takich łapkach nie budzi mojej zazdrości. Bo ów młodzieniec wiedział wszystko. Również o tym, co Bóg ze skazanym zrobi.

Tymczasem tajemnica nie wyklucza a wręcz zachęca do penetrowania jej, ale światło umysłu oświeconego wiarą będzie rozświetlać tylko coraz głębsze ciemności. Jestem przekonany, że Pan Jezus w tych ciemnościach odnajdzie miliardy ludzi dobrej woli - takich Gandhich - różnych światopoglądów i religii, którzy w sposób Jemu tylko wiadomy należą do Jego Kościoła, mimo że ani Firma, ani Wesolutcy Chrześcijanie nic o nich nie wiedzą.

Dlatego trudno jest bez ściśniętego gardła wymawiać i włączać się w słowa piątej modlitwy eucharystycznej: "Niech Twój Kościół będzie żywym świadectwem prawdy i wolności, sprawiedliwości i pokoju, aby wszyscy ludzie otworzyli się na nadzieję nowego świata." A zaraz potem: "Pamiętaj także o naszych braciach i siostrach, którzy odeszli z tego świata w pokoju z Chrystusem, i o wszystkich zmarłych, których wiarę jedynie Ty znałeś."

2. A dalej, nie wolno zapominać o roli żywego, czytelnego znaku Boga wśród ludzi, jakim jest w dziejach ludzkości Izrael i Kościół. Może się komuś podobać lub nie, ale Opatrzność zechciała, by Bóg o sobie, że JEST, postanowił objawić i opowiadać temu narodowi. I może się komuś podobać lub nie, ale Jezus założył swój Kościół z bardzo wyraźnym pełnomocnictwem (wolę to tłumaczenie): "Idźcie tedy i czyńcie uczniami wszystkie narody, chrzcząc je w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego" (Mt 28,19). Jeśli w tego Boga wierzę, wierzę też, że wszystko jest Jego: kultury, wartości, narody, dzieje w końcu - świata i każdego człowieka. O ile mam mentalność Kościoła zarękawków, wówczas jako chrześcijanin świecki czy jako ksiądz mam szansę wpaść w bezgraniczną pychę; wszystko wszak jest Chrystusa, Kościoła - czyli jest MOJE. Nic dodać, nic ująć.

Jeśli jednak przypomnę sobie własną nędzę, że jestem "prochem i niczem", wtedy Bogu samemu zostawiam owo wszystko.

3. Kiedy myślę o misjach, ponownie jawi mi się obraz katolika z Firmy i Wesolutkiego. Dla pierwszego, jeżeli jest z Polski, rzeczą najważniejszą będzie, by murzyńskie dzieci śpiewały polskie kolędy, a skoro pochodzi z Irlandii, by Japończyk-katolik nie lubił Anglików. Natomiast temu drugiemu będzie zapewne "wsio rawno".

Ponieważ - taki ze mnie ksiądz - nie czuję powołania misyjnego ani do Afryki, ani do Japonii, muszę o tych kwestiach pisać krótko i nieśmiało. Dlatego powiem tak: jeżeli ja kogoś lub coś kocham, dość trudno jest mi wyobrazić sobie sytuację, abym o tym kimś albo czymś nie rozpowiadał. Dotyczy to także Jezusa, Kościoła, wiary. Jest to sprawa radości i miłości, ale oceniać "powodzenia" - czy "klęski" - nie powinienem.

4. Sądzę, że podobnie może być z ludźmi niewierzącymi: jest czymś nie do wyobrażenia, by chrześcijanin z przekonania nie opowiadał, nie wykrzyczał w radości, że kocha swego Pana. Ba! Problem tylko leży w tym: jak? Jakimi słowami, pojęciami, mentalnością. Nawiasem mówiąc, wolałbym, żeby katolicy z Firmy (ci drudzy pewnie w ogóle nie wchodzą w rachubę) jak najmniej gadali o sprawach wiary. Każdego niewierzącego mogą tylko do wiary zniechęcić a poszukujących - zepchnąć na drogę niewiary.

Na koniec wyznanie może nie całkiem na temat, ale konieczne. Gdy rozmawiam z ludźmi o Kościele, wolę mieć za rozmówców ludzi myślących, szukających, penetrujących - wierzących i stojących z dala od wiary. Najtrudniej rozmawia mi się z ludźmi w firmowych zarękawkach. Są tak sprawiedliwi, by użyć języka Biblii, że - i to jest myśl okropna - często wydaje mi się, iż Pan Jezus omija ich z daleka. Skoro wszystko o Nim i Jego Kościele wiedzą...

 

JÓZEF PUCIŁOWSKI OP, ur. 1939, dr historii, duszpasterz w Szczecinie.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama