Kościół otwarty po 65 latach

W sześćdziesiąt pięć lat od wydania pierwszego numeru miesięcznika "Znak"


Dominika Kozłowska

Kościół otwarty po 65 latach

„Trzeba umieć zachowywać zasady i zmieniać poglądy”
Jerzy Giedroyc

Właśnie mija sześćdziesiąt pięć lat od wydania pierwszego numeru miesięcznika „Znak”. W przyszłym roku upłynie pięćdziesiąt lat od rozpoczęcia II Soboru Watykańskiego. Co dalej z ideą Kościoła otwartego — tak ważną dla ludzi ze środowiska „Znaku” i zwolenników soborowych reform?

Starałam się kiedyś wytłumaczyć mojemu niewierzącemu koledze, czym jest Kościół otwarty. Powiedziałam mu, że kredo katolika otwartego można streścić w pięciu punktach: 1. Tylko człowiek wolny może odpowiedzieć na wezwanie Boga; 2. Nie jestem jedynym posiadaczem prawdy, dlatego warto wchodzić w dialog z innymi; 3. Wątpienie jest konstytutywną cechą człowieka, również wierzącego; 4. Zakładam autonomię państwa i Kościoła oraz autonomię sumienia; 5. Każdy z nas ponosi odpowiedzialność za rozwój społeczny i stan naszej wspólnoty. Odpowiedział że zgadza się z tymi postulatami w stu procentach, ale dodał: „Czym w takim razie katolicyzm otwarty różni się od buddyzmu?”.

Odpowiedź z pozoru jest prosta. Peter Seewald w książce Sól ziemi zapytał kardynała Ratzingera: „Ile jest dróg, które prowadzą do Boga?”. Kardynał, nie zastanawiając się długo, rzekł: „Tyle, ilu jest ludzi”. Greckie słowo kαθολικος znaczy bowiem „powszechny”, czyli „obejmujący”. Kościół jest otwarty dlatego, że Chrystus „obejmuje”, wyciąga rękę do różnych ludzi, nie tylko tych ochrzczonych i sumiennie wypełniających dziesięć przykazań. To instytucje ograniczają i zamykają się na człowieka, Bóg nigdy.

Jednak na przekór tym intuicjom w przypadku polskich debat o Kościele otwartym można być pewnym jednego — prędzej czy później padnie stwierdzenie: „Kościół otwarty, ale na co? Na tolerowanie aborcji, na in vitro, na wolne związki, na legalizację małżeństw homoseksualnych?”. Mogłabym na to odpowiedzieć równie demagogicznymi pytaniami, na przykład dotyczącymi integralności moralnej naszych integrystycznych katolików — ale nie o to przecież chodzi. Chodzi o to, że nawet takie kwestie jak ochrona życia domagają się przede wszystkim debaty i argumentacji, a nie potępień, jeśli naprawdę chcemy chronić życie, a nie popisywać się pryncypializmem i nieprzejednaniem.

Zdaję sobie jednak sprawę, że określenie „Kościół otwarty” jest kłopotliwe również dla tych, którzy czują się spadkobiercami tej idei; choć z zupełnie innych powodów niż dla wspomnianych wyżej przeciwników otwartości. Przede wszystkim, mówiąc dzisiaj o Kościele otwartym, trzeba być świadomym tego, że — do pewnego stopnia — jest to pojęcie historyczne.

Określenie to zrodziło się w środowisku osób popierających przemiany zainicjowane przez II Sobór Watykański. Jednym z ważniejszych polskich manifestów odnowy soborowej była książka Juliusza Eski, zatytułowana właśnie Kościół otwarty. Choć została ona opublikowana prawie pięćdziesiąt lat temu, w 1963 roku, a więc jeszcze w czasie trwania soboru, niestety niewiele straciła na aktualności. Jej główne tezy: polemika z integrystami i progresistami, paradygmatem Polaka katolika czy postawą absolutyzującą własne poglądy i potępiającą a priori poglądy odmienne, w większości powracają również i dziś w tekstach śmielej myślących katolików jako wciąż niezrealizowane postulaty.

Lektura książki Eski dla osób wywodzących się ze środowiska Znaku jest dziś doświadczeniem smutnym. W latach sześćdziesiątych, siedemdziesiątych, osiemdziesiątych, a nawet na początku lat dziewięćdziesiątych można było mieć jeszcze nadzieję na urzeczywistnienie ideałów soborowych w polskim Kościele. Można było tworzyć scenariusze zmian w przekonaniu, że spotkają się one ze zrozumieniem nie tylko wąskiego grona intelektualistów katolickich. Dziś, mając ponaddwudziestoletni bagaż doświadczeń związanych z budowaniem demokratycznego społeczeństwa, trudno żywić nadzieję, że duch soborowych reform nadal wieje w polskim Kościele. Dzieci soboru zdążyły już dorosnąć i straciły młodzieńczy zapał. Z kolei ich dzieci nie znają Kościoła przedsoborowego, a nawet Kościoła sprzed 1989 roku. Dla młodego pokolenia Polaków, również tych wychowanych na książkach soborowych intelektualistów, inspiracją do myślenia o zmianach w Kościele nie są już dokumenty soborowe, lecz teksty „zbuntowanych” teologów polskich i zachodnich, zjawiska zachodzące w innych Kościołach, postawy propagowane przez tych duszpasterzy, którzy potrafią nawiązać kontakt z młodym pokoleniem.

*

Przypadające zatem na przyszły rok obchody pięćdziesiątej rocznicy soboru staną się okazją do smutnego rachunku sumienia, również dla środowiska Znaku. Które ideały soborowe udało nam się urzeczywistnić w polskim Kościele? Dlaczego grupy wykluczonych stają się w nim coraz liczniejsze? Dlaczego polska teologia — poza kilkoma wyjątkami — przeżywa głęboki kryzys? Dlaczego nie inicjuje się otwartych debat intelektualnych, a wielu ważnych intelektualistów katolickich, w tym byłych księży, proponujących niekiedy radykalne kierunki zmian w Kościele w ogóle zostało wykluczonych z głównego nurtu rozmowy? Dlaczego uczelnie katolickie nie stanowią dziś awangardy myślenia? Dlaczego polscy biskupi, choć w większości posiadają tytuł doktora, okazują intelektualną bezradność w zetknięciu z trudnymi pytaniami? W końcu, dlaczego nie potrafimy przekonać innych ludzi, zwłaszcza tych laicyzujących się coraz głębiej, że chrześcijaństwo jest naprawdę znaczącą propozycją intelektualną i duchową? Zamiast tego akceptujemy fakt, że w polskim Kościele dominuje język nakazowo-zakazowy, z reguły ograniczający się do spraw związanych z aborcją, in vitro, seksem i kultem. Akceptujemy pogłębiającą się alienację świeckich, mimo że jednym z ważniejszych otwarć dokonanych na soborze było uznanie ich znaczenia w Kościele. Godzimy się grzecznie wypełniać  rolę dyskutantów, którzy wygłaszają ostrożne i  przewidywalne kwestie. Kierujemy się nieraz bardziej nadmiernym poczuciem odpowiedzialności za instytucje Kościoła niż odpowiedzialnością za obecność żywej wiary i twórczej myśli w społeczności wierzących.

Przeczytałam ostatnio na nowo kilka tekstów opublikowanych przez „Znak” i „Więź” w latach dziewięćdziesiątych, w okresie „zimnej wojny religijnej”, jak mawiali wtedy niektórzy. Oceniając ten czas z perspektywy osoby należącej do pokolenia trzydziestolatków, czyli tych, którym — jak powiedział kiedyś Henryk Woźniakowski — została dana łaska późnego urodzenia, przez co nie pamiętają zbyt dobrze okresu komunizmu i jego upadku, a intelektualnie zostali ukształtowani przez czołowe postacie demokratycznej opozycji i przyswoiły sobie ich sposób myślenia, czuję, że jako środowisko odnieśliśmy porażkę. Nie udało nam się urzeczywistnić w polskim Kościele ideałów, w które wierzyliśmy. Nie udało nam się urzeczywistnić ich w polskim społeczeństwie, choć można mieć nadzieję, ze istnieją w rozmaitych środowiskach w stanie niejako rozproszonym, wciąż potencjalnym. Nie udało nam się zbudować takich relacji Kościół-państwo, jakie postulowaliśmy, mimo że udało nam się wpisać takie zasady do konstytucji. Piszę „my”, ponieważ przeżywam tę porażkę osobiście, choć z racji łaski późnego urodzenia, w latach dziewięćdziesiątych nie kształtowałam aktywnie polskiej rzeczywistości społecznej.

W rozmowie Co dalej z dziedzictwem ruchu „Znak”?, która odbyła się w 1998 roku, Jarosław Gowin, podsumowując osiągnięcia lat dziewięćdziesiątych, powiedział, że: „zasadniczym pozytywem lat dziewięćdziesiątych jest to, że wszystkie środowiska składające się na dawny ruch „Znak” -jakkolwiek znikome, jakkolwiek nieliczne, jakkolwiek poróżnione — zachowują duży potencjał opiniotwórczy, i to zarówno wewnątrz Kościoła, jak i poza nim. Dlatego ciągle mamy szansę na wypracowanie odpowiadającej naszym ideałom kultury i zbudowanie pomostu pomiędzy kulturą nowoczesną a Kościołem” („Więź” grudzień 1998, s. 55). Naprawdę? Dziś w Polsce jest wiele osób, które podejmują takie wysiłki, jednak jak dotąd nie udało się ani „Znakowi”, ani nikomu innemu zbudować środowiska — przyjaznej przestrzeni — w której ci wszyscy ludzie mogliby współ-myśleć o kształcie nowych reform w Polsce i Kościele.               

*

Pytania o Kościół otwarty stały się ostatnio niezwykle żywe także w związku z publikacją książki Romana Graczyka Cena przetrwania? SB wobec Tygodnika Powszechnego. Nie chciałabym rekonstruować przebiegu całej dyskusji o tej książce, zależy mi natomiast na wydobyciu jednego z jej wątków, który pokazuje, że publikacja ta stała się także argumentem dla przeciwników idei Kościoła otwartego. „Zdarzało mi się czytać — pisze Tomasz Terlikowski na stronie »Frondy« — dzieła wydawane przez »Więź« czy »Znak« i uważane za fundament »katolicyzmu otwartego«. Tam zaś zupełnie wprost napisane jest to, co rzekomo wyciąga Graczyk z kwitów SB. Weźmy takiego Mouniera. On wcale nie udawał, on rzeczywiście wierzył w to, że komuniści i katolicy powinni ze sobą współpracować. A polscy katolicy otwarci szczerze wierzyli w jego opowieści i włączali się w ich propagowanie w Polsce”.

Trudno byłoby w tym miejscu przedstawić wyczerpującą analizę wpływu Mouniera czy innych intelektualistów francuskich na środowisko „Znaku”, dlatego odkładam na inną okazję polemikę z fałszywymi tezami Terlikowskiego. Pomija on na przykład fakt, że Mounier był inspiracją dla środowiska Znaku przede wszystkim ze względu na swój personalizm. Nie rozumie chyba także różnic pomiędzy komunistami francuskimi a polskimi. Nota bene sam Mounier, zwłaszcza po wizycie w Polsce w 1946 roku, bronił ideowej linii „Esprit” - pisma, którego był twórcą - przed zarzutem, iż próbuje połączyć komunizm z katolicyzmem.      

Mounier nie był zresztą jedynym intelektualistą, który dał podwaliny pod światopoglądową orientację Znaku. Przez wiele lat przekłady ważnych dzieł klasyków odnowy soborowej i filozoficznych gigantów XX wieku, drukowane w miesięczniku „Znak” i wydawane przez wydawnictwo, stanowiły jedyną pożywkę intelektualną dla katolików spragnionych głębszej refleksji nad współczesnym światem i wiarą. To właśnie dzięki „Znakowi” polski czytelnik mógł się zapoznać z tekstami nauczyciela Mouniera, Henri'ego Bergsona oraz Jacquesa Maritaina, Jeana Daniélou, Nikołaja Bierdiajewa, Gabriela Marcela, Emmanuela Lévinasa, Martina Heideggera, Martina Bubera, Franza Rosenzweiga czy Jean-Luca Mariona — by wymienić tylko bardziej znanych. To właśnie w dialogu z tymi myślicielami kształtowały się zręby filozoficznych i teologicznych koncepcji Józefa Tischnera, Karola Tarnowskiego czy chociażby ojca Jana Andrzeja Kłoczowskiego, którzy w znacznym stopniu ukształtowali intelektualnie średnie i najmłodsze pokolenie środowiska Znaku.

Utyskujemy dziś na poziom intelektualny księży i biskupów, na to, że przeciętny katolik zadowala się wiedzą wyniesioną z lekcji religii i niedzielnych kazań, na niski poziom uczelni katolickich, a jednocześnie narzekamy na zamknięcie polskiego Kościoła. Są to bowiem naczynia połączone. Otwartość musi mieć oparcie w wiedzy, być zaprawiona w dysputach. „Bez refleksji — jak powiedział w rozmowie dla »Gazety Wyborczej« Krzysztof Michalski — życie religijne jest niemożliwe; dusi się bałwochwalstwem, narodowymi przesądami (gdy »naród« rozumiany jest jako dom bez okien), dusi się niewiedzą”. (Polski Kościół ubogi duchem. Z Krzysztofem Michalskim rozmawia Adam Leszczyński, Gazeta Wyborcza nr 208, wydanie z dnia 06/09/2010, Opinie, str. 24).

Tymczasem nasz katolicyzm ma słabe zakorzenienie w doświadczeniach intelektualnych. I nie chodzi tu tylko o to, że polscy katolicy, choć kochają papieża Jana Pawła II, nie czytają jego dzieł. Oni nie czytają także Pisma Świętego, encyklik, dzieł teologów, ojców Kościoła, a nawet klasyki literatury duchowościowej. Wielu Polaków buduje swoją tożsamość katolicką jako część tożsamości narodowej, stąd model Polaka katolika jest wciąż silny. Taki stan rzeczy wzmacnia przekonanie, tak często przywoływane w debacie o książce Romana Graczyka, o podziale polskiego Kościoła na Kościół ludowy, źródło tożsamości katolickiej i narodowej, i Kościół intelektualistów, odnoszący się do prostych ludzi z wyższością.

*

Zgadzam się z Tomaszem Terlikowskim co do jednego, jako ludzie wolni możemy fatalnie zbłądzić, dokonać złych wyborów, dojść do skandalicznie nieortodoksyjnych wniosków. Z drugiej jednak strony, jedynie jako ludzie wolni możemy się stać dojrzali i prawdziwie przyjąć Boga. Jestem przekonana, że Kościół albo będzie otwarty, albo nie będzie go wcale. I nie chodzi tu o to, by — jak pisze w innym miejscu Tomasz Terlikowski — „Kościół zmienił się w organizację liberalno-demokratyczną”, choć uważam, że przestrzeń liberalno-demokratyczna najpełniej służy rozwojowi człowieka. Moim doświadczeniem od zawsze był Kościół otwarty, którego ikonami były takie osoby jak Jerzy Turowicz, Hanna Malewska czy ksiądz Józef Tischner. Nie wyobrażam sobie, by katolicyzm mógł być zamknięty, ponieważ Kościół z istoty nie jest zamknięty.

Obecność ludzi o odmiennych poglądach zmusza nas do myślenia i szukania takich argumentów, które pozwolą w skuteczny sposób przekonać innych do naszych racji. Najpierw jednak musimy sami przemyśleć, dlaczego chrześcijaństwo miałoby dziś być atrakcyjną propozycją intelektualną i światopoglądową dla innych ludzi? Otwartość Kościoła oznacza bowiem nie tylko otwartość „na zewnątrz”, a więc na świat, lecz przede wszystkim „do wewnątrz”, a więc na różnice obecne w samym Kościele. W relacji z drugim człowiekiem zawsze można się starać odnaleźć to, co łączy. W polskim Kościele nie ma, niestety, takiej płaszczyzny, która umożliwiałaby poważną rozmowę wolną od wzajemnych uprzedzeń i oskarżeń. Na tym polega słabość naszych debat. „Nie ma takiego człowieka, który posadziłby przy jednym stole ludzi o różnych poglądach, by ci rzetelnie rozmawiali ze sobą przez półtorej godziny” - powiedział w czasie dyskusji pt. „Koniec Kościoła otwartego” zorganizowanej ostatnio przez miesięcznik „Znak” ojciec Tomasz Dostatni.

Nie potrafimy rozmawiać z tymi, który mają inne poglądy. W tym widzę największe niebezpieczeństwo. Nasze światy: świat katolików otwartych i zamkniętych, katolików dialogu i oblężonej twierdzy, katolików „kochających Papieża” i tych, którzy po nim „nie płakali”, wreszcie świat katolików i niekatolików rozchodzą się. Dawniej środowisko Kościoła otwartego potrafiło podejmować dialog z — jednej strony — lewicą laicką, a z drugiej strony z hierarchą kościelną nastawioną konserwatywnie. Dziś również na tym polu drogi intelektualistów katolickich i laickich się rozeszły. Jeżeli chcemy nauczyć się być razem pomimo różnic, musimy najpierw nauczyć się akceptować różnice poglądów w rodzinie, Kościele, najbliższej wspólnocie. Musimy przestać się bać, że ktoś odmiennie myślący zniszczy naszą tożsamość. Musimy porzucić przekonanie, że jedynie ludzie bez zasad zmieniają poglądy. To właśnie dobre zrozumienie zasad, podstaw naszej wiary, umożliwia nam na prawdziwą otwartość. Ale czy jesteśmy na to gotowi?

Dominika Kozłowska, redaktor naczelna miesięcznika „Znak”

opr. aw/aw



ZNAK
Copyright © by Miesięcznik ZNAK

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama