Przyglądać się

Cotygodniowy felieton z Gościa Niedzielnego (12/2000)

Pewnemu Czytelnikowi nie podobało się moje wybrzydzanie na projekt emisji programu pt. ,,Wielki Brat”, który polega na podglądaniu ochotników zamkniętych w odosobnionym budynku. Czytelnik wytoczył argumenty, które prowadzą do nierozstrzygalnych dysput: że jest wolność, że można nie oglądać, że nie można zabronić, gdy ktoś chce z siebie zrobić widowisko. Przyznaję: nie wiem, co to jest wolność, albo inaczej: nie wiem, jak innych przekonać, że to, co robią, nie mieści się w moim pojęciu wolności. Wolność wymyka się jednoznacznej definicji i tylko nasze sumienia selekcjonują: to jeszcze wolno, a to już nie. Moje sumienie podpowiada mi, że podglądać nie wolno, chociażby podglądacze to lubili, a podglądani brali za to pieniądze.

Czcigodny Czytelnik zwraca mi też uwagę, że sam stwierdziłem, iż podglądanie to tradycja sąsiedzka — ludzie chcą zobaczyć takich jak oni sami. Otóż według mnie ludzie podglądając, chcą się raczej upewnić, że sami są lepsi od podglądanych, co trąci faryzeizmem. ,,Tradycja” zaś nie jest formą kanonizacji i obok wspaniałych tradycji istnieją też takie, o których lepiej byłoby zapomnieć lub nadać im formy mniej barbarzyńskie. Nie ma na przykład powodu, żebyśmy w imię tradycji musieli tolerować zachowanie hołoty w tzw. lany poniedziałek.

Zamiast podglądania, proponowałbym raczej przyglądanie się innym ludziom. W Polsce istnieje wiele przesądów i uprzedzeń w stosunku do obcych — przy czym nie myślę o cudzoziemcach, ale o innych Polakach. Dla wielu obcy są górnicy i ludzie dziwią się, o co im chodzi, skoro im tak dobrze. Miastowi uważają, że rolnicy przesadzają ze swoimi żalami. Elektorat twierdzi, że delegował do władzy niedouków. Prowincja nie rozumie Warszawy, a stolica z góry patrzy na prowincję. Łatwiej przyjąć kilka gotowych sformułowań niż zrozumieć sytuację, zwłaszcza że każdy ma dość własnych kłopotów i nie dość czasu, aby analizować cudze problemy.

Cóż jednak wymagać od szarego człowieka, skoro media publiczne, po których można by oczekiwać ,,odkłamywania” stereotypów, raczej je potęgują. W telewizyjnej dwójce, uważanej za program raczej ambitny, emitują ostatnio film ,,Święta wojna”. Niezły pomysł, żeby zderzyć warszawiaka i Ślązaka, w realizacji okazał się za trudny. Nie chcę wypowiadać się za mieszkańców stolicy, ale wizerunek głupkowatego, zarozumiałego i ksenofobicznego ,,Hanysa” jest doprawdy żenujący. Niekiedy nawet obraźliwy, na przykład gdy się sugeruje, że jego świadomość narodowa jest raczej rozmyta. Gdy kiedyś wyświetlano serial o przedwojennej Wileńszczyźnie, przez prasę przetoczyła się lawina pretensji i sprostowań. Teraz, z wyjątkiem jednego felietonu w prasie lokalnej, nie dostrzegłem krytyki. Szkoda, bo Śląsk nie jest tak czarny, piwny, grubiański i narodowo nieokreślony, jakby to wynikało z popisów p. Hankego — odtwórcy głównej roli. Szkoda, bo tradycja wyrastania ponad zawiesinę nieuctwa i rzekomego folkloru jest w regionach silniejsza, niżby to mogło wynikać z telewizyjnych obrazków rodzajowych.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama