Białoruska zagadka

Białoruś znalazła się w centrum uwagi Europy i USA...

Nie Rosja ani nawet nie Ukraina, ale Białoruś będzie największym wyzwaniem polskiej polityki wschodniej w najbliższych miesiącach i latach.

Niech żaden dyktator nie śpi spokojnie". Kiedy zaczynała się akcja wojsk NATO przeciwko Jugosławii Slobodana Milosevicza, skończyła się epoka spokoju dla europejskich i światowych dyktatorów. Podobnie myśleliśmy po likwidacji reżimu Saddama Husajna w Iraku. Z drugiej jednak strony, gołym okiem było widać, że ci, którzy mają mocarstwowych protektorów, czują się całkiem nieźle. Aleksander Łukaszenko, stale oglądający się na protekcję Moskwy, należał bez wątpienia do tej drugiej grupy. Podobnie jak cała grupa satrapów rządzących w krajach Azji Środkowej.

Grudniowa rewolucja na Ukrainie zaburzyła jednak spokojny sen Aleksandra Łukaszenki. Okazało się, że nawet rosyjska protekcja nie uchroniła przed społecznym buntem reżimu Leonida Kuczmy. Co więcej, Ukraina zdaje się być rozsadnikiem idei wolnościowych na całym obszarze byłego ZSRR. Opozycja w Azji Środkowej coraz śmielej podnosi głowę. Upadł już prezydent Kirgistanu Askar Akajew. W zarządzanym żelazną ręką przez byłego sekretarza kompartii Isłama Karimowa Uzbekistanie trwają zamieszki. Wojsko jeszcze zdołało je stłumić, masakrując demonstrantów w Andiżanie i obsadzając granicę z Kirgizją. Gołym okiem widać też przerażenie dyktatora Kazachstanu Nursułtana Nazarbajewa. To wszystko jest skutkiem rewolucji na Ukrainie. A dokładniej tego, że zryw Ukraińców spowodował zmianę polityki Stanów Zjednoczonych. Amerykanie ustami prezydenta Busha zadeklarowali, iż celem jedynego supermocarstwa światowego będzie budowanie i utrwalanie demokracji w wymiarze globalnym. A w ostatnich tygodniach wyraźnie wskazali na Białoruś jako na to miejsce, które przynosi wstyd Europie, będąc skansenem zarządzanym przez kołchozowego dyktatora.

Amerykańska zaraza

To oświadczenie wygłoszone najpierw przez panią sekretarz stanu Condoleezzę Rice, a potem powtórzone przez prezydenta Busha, przeraziło Łukaszenkę nie na żarty. Bo oznacza ono nie tylko brak tolerancji dla gnębienia opozycji, ale również napływ pieniędzy dla niezależnych mediów i organizacji społecznych oraz poparcie polityczne dla tych, którzy chcą demokratyzacji Białorusi. Jeszcze w ubiegłym roku Amerykanie zdawali się respektować rosyjskie żądania, by zostawić Białoruś w spokoju, jako bliską zagranicę Rosji. Teraz sytuacja zasadniczo się zmieniła.

Otoczenie Aleksandra Łukaszenki uznało, że amerykańska zaraza najłatwiej przedostanie się na Białoruś z terytorium Polski. Polska zresztą od zawsze była dla dyktatora dyżurnym wrogiem. Wielokrotnie w swoich mowach wskazywał na wymyślonych polskich szpiegów jako roznosicieli kapitalistyczno-wolnościowej zarazy. Z powodzeniem próbował również opanować polskie organizacje na Białorusi. Kiedy kilka tygodni temu Związek Polaków na Białorusi zmienił swoje władze, zastępując agentów Łukaszenki autentycznymi liderami społeczności polskiej, dyktator wygłosił mowę w parlamencie, oskarżając Ambasadę RP w Mińsku o mieszanie się w wewnętrzne sprawy państwa białoruskiego. A potem unieważnił wybory do władz Związku Polaków, administracyjnie przywracając „przyjazny" sobie zarząd.

Następnym krokiem było wydalenie z Białorusi pracownika polskiej ambasady odpowiedzialnego za kontakty z polską mniejszością i pokazanie w białoruskiej telewizji filmu (z materiałów operacyjnych mińskiej bezpieki) o rzekomo szpiegowskiej działalności radcy Marka Bućki. Szpiegostwo wyglądało mniej więcej tak jak w filmach pokazywanych za czasów generała Jaruzelskiego w polskiej telewizji. Ktoś rozmawia z dyplomatą i natychmiast jest demaskowany jako szpieg. O tym, że opieka nad polską mniejszością jest oczywistym obowiązkiem ambasady, rzecz jasna się nie wspomina.

Atak na społeczność polską na Białorusi nie jest jednak przejawem paranoi. Przeciwnie, jest to działanie jak najbardziej logiczne. Łukaszence chodzi o zastraszenie Warszawy i pokazanie, że polska pomoc dla białoruskiej opozycji będzie skutkowała retorsjami skierowanymi przeciwko polskiej mniejszości. Wiele razy w historii mniejszości narodowe bywały przedmiotem takich manipulacji. Pytanie tylko, jaka powinna być reakcja polskiego rządu. Ustąpić dyktatorowi nie można. To jasne. Z drugiej strony skupienie się wyłącznie na obronie białoruskich Polaków to o wiele za mało. Być może należy nareszcie zabrać się do budowy realnego programu pomocy dla białoruskiej opozycji.

Gdzie jest białoruski Juszczenko?

A z opozycją tą nie jest najlepiej. Komentatorzy podkreślają, że wciąż nie widać na horyzoncie białoruskiego Wiktora Juszczenki, przywódcy, który zdołałby zjednoczyć Białorusinów w walce przeciwko dyktaturze. Białoruska opozycja demokratyczna zbyt szybko się podzieliła i stalą się wdzięcznym obiektem rozgrywek sterowanych z siedziby prezydenta. Jest ciągle zbyt słaba, by stworzyć realne zagrożenie dla reżimu. Prawdziwą pomocą dla Białorusi jest więc budowanie niezależnych mediów, które będą mogły - ustami samych Białorusinów - przekazywać prawdziwe informacje do kraju, ogarniętego coraz szczelniejszą cenzurą, oraz przekazywanie opozycjonistom wiedzy o sposobach organizowania się i oporu.

Tego właśnie obawia się Aleksander Łukaszenko. Zmiana władz w Związku Polaków na Białorusi była w jego przekonaniu próbą generalną przed zaangażowaniem się w pomoc dla opozycji rdzennie białoruskiej.

Szczerze mówiąc, chciałbym, by dyktator miał rację. Dotychczas bowiem traciliśmy kolejne szansę wsparcia Białorusinów. Owszem, polskie organizacje pozarządowe (najczęściej za bardzo małe i wyżebrane za granicą pieniądze) wspierały jak mogły Białorusinów. Ale ze strony władz państwowych w najlepszym razie mogły liczyć na życzliwą obojętność. Najpoważniejsza białoruska inicjatywa - Radio „Racja" - od lat przymierała z braku środków. Również stosunek rządu do polskich Białorusinów był co najmniej dyskusyjny. SLD, mając silne poparcie w części organizacji białoruskich na Podlasiu, stało się stroną w sporach wewnątrz tej społeczności. Problem w tym, że białoruscy postkomuniści w Polsce są w większości zwolennikami Łukaszenki. I zamiast wspierać demokrację na Białorusi, marzyli o „łukaszenkizacji" Polski. Czołowy działacz SLD i były poseł pan Syczewski głosił wręcz publicznie, że Polska może się uczyć demokracji od Białorusi. Trudno więc się dziwić, że rząd nie angażował się w poparcie dla młodej społeczności białoruskiej w Polsce, skoro partyjny interes postkomunistów pchał ich w dokładnie odwrotnym kierunku. Przykładem takiego myślenia może być przemówienie Andrzeja Leppera podczas debaty sejmowej o stosunkach polsko-białoruskich. „Nie angażować się, utrzymywać normalne stosunki z Łukaszenką, ewentualnie rozmawiać na ten temat z Rosjanami".

I tu jest pies pogrzebany. Długi czas Białoruś była traktowana jako „rosyjska strefa interesów". Ani kraje Unii Europejskiej, ani Amerykanie, ani Polacy nie reagowali na systematyczne pogarszanie się sytuacji w Mińsku. Sami Białorusini, ci ze środowisk demokratycznych, także liczyli, że demokraci rosyjscy będą ich wspierać lepiej i skuteczniej niż Zachód. Okazało się, że były to mrzonki. Ewolucja polityki rosyjskiej od lat wskazywała na to, że Władimir Putin jest wyznawcą zasady (niemądrej - dodajmy) ogłoszonej kiedyś przez prezydenta Kennedy'ego: „wprawdzie to sukinsyn, ale NASZ sukinsyn". Dla Amerykanów było to alibi wspierania dyktatur w Ameryce Południowej, co skończyło się powszechną niechęcią do USA na tym kontynencie. Dla Rosjan jest to powód popierania reżimów w Turkmenistanie, Uzbekistanie czy na Białorusi właśnie. Ale też jest to szansa dla Polski. Bo w naszym interesie leży, by Białoruś była niepodległa i prozachodnia. Skoro opozycja nie uzyskała poparcia w Rosji, musi zwrócić się na zachód, czyli do Polski. Ważne teraz, byśmy nie pozwolili się zastraszyć i nie zapominając o polskiej mniejszości, opracowali program polityczny wobec naszego sąsiada ze wschodu. Na obecny rząd już nie liczę, ale opozycja musi wymyślić coś więcej niż tylko kilka zgrabnych haseł, tak by po objęciu rządów nie zmarnować ani jednego dnia. Bo wszystko wskazuje na to, że nie Rosja ani nawet nie Ukraina, ale właśnie Białoruś będzie największym wyzwaniem polskiej polityki wschodniej w najbliższych miesiącach i latach.

Autor był dyrektorem Ośrodka Studiów Międzynarodowych Senatu, w latach 1997--2001 podsekretarz stanu i główny doradca premiera ds. zagranicznych, obecnie komentator międzynarodowy tygodnika „Wprost"

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama