Milcz i słuchaj!

W wielu środowiskach na zachodzie Europy istnieje matryca sposobu myślenia o Polsce

Kilkanaście dni temu podczas wystąpienia w Ewing (New Jersey) na wiecu wyborczym Hillary Clinton, jej mąż, były prezydent USA Bill Clinton, stwierdził, iż Polska i Węgry, które „nie byłyby wolne” bez udziału Stanów Zjednoczonych, uznały, że „z demokracją jest za dużo kłopotu”. I wolą przywództwo w stylu putinowskim. Zarówno rządy polski, jak i węgierski uznały słowa za obraźliwe i wystosowały stosowne noty. Do czasu, w którym piszę ten tekst, nie nadeszły odpowiedzi.

Milcz i słuchaj!

Nie o nie jednak chodzi. Problem w tym, że wypowiedź Clintona to dziś matryca sposobu myślenia o Polsce w wielu środowiskach na zachodzie Europy. Coraz częściej przebija się przekonanie, iż nasza wolność, demokracja (oczywiście wtedy, gdy ster władzy dzierżą konserwatyści), patriotyzm są mocno podejrzane. Towarzyszy temu poczucie wyższości wobec „dzikiego” Wschodu, żądania absolutnej podległości. A co w zamian? Jedyną akceptowalną postawą ma być wdzięczność i podziw! Brak przy tym świadomości, iż Polska od wieków musiała się zmagać z potworną bezwzględnością swoich sąsiadów (najpierw rozdzierających ją, niszczących, potem pouczających i strofujących), zaś „demokratyczny” Zachód przez dziesięciolecia - po powojennym dealu z „wujkiem Joe” - zgadzał się pokornie na żelazną kurtynę.

Coraz więcej pojawia się dziś ostrzeżeń przed hurraoptymizmem, jaki dominuje wśród euroentuzjastów, przekonanych, iż UE nas zbawi, obroni, wykarmi i do tego nawróci na „prawdziwą” demokrację. To nie zaklinanie rzeczywistości, ale zdrowy rozsądek. Pakty paktami, sojusze sojuszami - a i tak w sytuacjach zagrożenia swojego bytu Polacy zwykle zostawali sami. Stare polskie przysłowie mówi: „Umiesz liczyć? Licz na siebie!”. Trudno odmówić mu słuszności.

W kontekście „mądrości” Clintona, poszturchiwań unijnych biurokratów warto przypomnieć, w jaki sposób „sprawę polską” traktowali ci, których potomkowie są dziś przekonani, że bez ich pomocy pomiędzy Bugiem a Wisłą dalej szumiałyby nieprzebrane puszcze, co najwyżej panowałby ustrój feudalny.

W ramionach „wujka Joe”

4 lutego 1945 r. na konferencji w Jałcie spotkali się przywódcy tzw. Wielkiej Trójki: generalissimus Józef Stalin, prezydent Stanów Zjednoczonych Franklin Delano Roosevelt oraz premier Wielkiej Brytanii Winston Churchill. Przez tydzień rozmawiali o przyszłości powojennej Europy. Podjęli szereg ustaleń dotyczących strategicznego współdziałania w końcowej fazie wojny oraz zasad ładu politycznego na świecie po jej zakończeniu. Nie to jednak było najważniejsze. „Polska - pisał po latach Churchill - była w rzeczywistości najbardziej pilną przyczyną zwołania konferencji jałtańskiej i stała się pierwszym z wielkich powodów, które doprowadziły do rozpadu Wielkiej Koalicji” („Druga Wojna Światowa”). Zadecydowano, iż granica na wschodzie będzie przebiegała po tzw. linii Curzona, Polska natomiast zyska ziemie zachodnie. Ale przede wszystkim - i to było najbardziej podłe - przywódcy USA i Wielkiej Brytanii zgodzili się na wepchnięcie Polski w rosyjską strefę wpływów. Otoczony przez prosowieckich doradców Roosevelt zgodził się na zagarnięcie przez Stalina (pieszczotliwie nazywanego „Wujkiem Joe”) połowy Europy. Konsekwencje? Wywózki na Syberię, niekończące się prześladowania, eksterminacja polskiej elity, nędza i zacofanie, z którego Polska podnosi się do dziś. Nie było ważne, że polski rząd na uchodźstwie ostro zaprotestował. Nikłym echem odbiło się wydane przezeń 13 lutego 1945 r. oświadczenie. Jak się potem okazało, decyzja o zdradzie sojusznika zapadła już na konferencji w Teheranie (listopad-grudzień 1943). O skali lekceważenia, z jakim traktowano powojenną Polskę, niech świadczą słowa Churchilla wypowiedziane w Jałcie: „Polacy nie powinni otrzymać na zachodzie więcej, niż zechcą i potrafią zagospodarować. Byłoby nieszczęściem tak przekarmić polską gęś niemieckim jadłem, żeby zdechła z niestrawności”.

Roosevelt nie uwierzył emisariuszowi polskiego rządu Janowi Karskiemu, gdy ten relacjonował prawdę o niemieckich zbrodniach dokonywanych w Polsce i wołał o ratunek dla Żydów. Konsekwentnie też zaprzeczał sowieckiemu sprawstwu katyńskiej masakry. Niepodważalne dowody były ignorowane i zamiatane pod dywan, by tylko nie denerwować „Wujka Joe”.

Koszmarna obłuda.

Zapomniana armia

Polski nie zaproszono na paradę zwycięstwa w Londynie. Odbyła się 8 czerwca 1946 r. - rok po zakończeniu II wojny światowej. W kolumnie, która ciągnęła się kilkanaście kilometrów, zabrakło polskich żołnierzy. Polska została uznana za strefę wpływów sowieckich. Dla aliantów przestała się liczyć. Anglicy nie życzyli sobie, by w defiladzie brali udział przedstawiciele sił lądowych i marynarki wchodzących w skład Polskich Sił Zbrojnych, stanowiących jedną z największych narodowych formacji walczących przeciwko Niemcom (na Zachodzie armia w 1945 r. liczyła 200 tys. żołnierzy, na Wschodzie - ponad 100 tys.). Dosłownie kilka dni przed defiladą zaproszono do udziału w niej lotników słynnego Dywizjonu 303 - w geście solidarności z polskim żołnierzami zrezygnowali z udziału. Dopiero w 2003 r. brytyjski premier Tony Blair przeprosił polskich weteranów za postawę swoich poprzedników z 1946 r. i brak zaproszenia na defiladę zwycięstwa... Lepiej późno niż wcale.

Różnie potoczyły się też losy polskich żołnierzy. Wielu z tych, którzy powrócili po wojnie do ojczyzny, jako wrogowie ludu trafiło do więzień i łagrów. Wielu zginęło, zostało zakatowanych w ubeckich kazamatach. Zabrakło też szacunku dla tych, którzy po zakończeniu wojny pozostali na Zachodzie. Wyzwalający u boku Aliantów Europę Zachodnią polscy generałowie zostali pozostawieni bez żadnego wsparcia. Pracowali jako sprzątacze w fabrykach, nocni stróże na budowach, portierzy w hotelach. Generał Stanisław Sosabowski, dowódca polskich spadochroniarzy pod Arnhem, był do końca życia magazynierem w fabryce. Generał Stanisław Maczek, dowodzący w czasie wojny dywizją pancerną, rozpoczął cywilną pracę jako sprzedawca, następnie został barmanem w hotelach Dorchester i Learmonth w szkockim Edynburgu. Wielu oficerów i szeregowych żołnierzy osiadło na stałe w Wielkiej Brytanii, wyjechało do Australii, Argentyny, USA. Nikt się nimi nie zainteresował.

Zawsze sami...

Dla całości rozważań warto sięgnąć jeszcze do 1939 r. „Zasługi” Niemiec w „cywilizowaniu” Polski - choć uparcie „przydzielane” bliżej nieokreślonym „nazistom” - są bezdyskusyjne. „Ale przecież Polska związana była paktami z Francją, Anglią?” - ktoś może zapytać. I słusznie. Rzecz w tym, że jeszcze przed wybuchem zbrojnego konfliktu oba kraje wiedziały, że nie udzielą Polsce pomocy militarnej. Nie zamierzały jej jednak o tym ostrzec. Francuzom brakowało zdolności ofensywnej, odpowiedniego przygotowania, choć dysponowali pancernym sprzętem w ilości i jakości nieustępującym Niemcom. Brytyjskie siły lądowe stanowiły w większości wojska kolonialne, przygotowane do działań policyjnych i nie nadawały się na front. Brytyjskie lotnictwo było przestarzałe i dopiero miało wejść w fazę intensywnego przezbrajania. Dlaczego zatem łudzono Polskę obietnicami bez pokrycia i potwornie okłamywano?

To tylko przykłady, pojedyncze ilustracje. Może podane selektywnie, wyrwane z szerszych kontekstów. Coś nam jednak mówią. Prawda jest taka, że wolność przede wszystkim zawdzięczamy sobie, geniuszowi wybitnych przywódców, odwadze Polaków, determinacji całych pokoleń. Sojusze, obecność w strukturach międzynarodowych były, są i pozostaną ważne. Polska nie musiała wchodzić do Europy - ona tu jest od 1000 lat. Nie jest „dzikim” krajem, który inni muszą permanentnie cywilizować. W sytuacji, gdy europejscy komisarze i politycy zza oceanu nie przestają pouczać, jak ma wyglądać polska rzeczywistość (kuriozalna wydaje się tu postać pana Martina Schulza - syna SS-Hauptsturmführera Karla Schulza, szefa gestapo w obozie koncentracyjnym w Mauthausen-Gusen - uwielbiającego poniżać nas i publicznie strofować) warto o tym pamiętać.

Owszem, Polsce „po drodze” do wolności przydarzali się zdrajcy gotowi za pieniądze, władzę, obietnice i profity sprzedać ojczyznę. Ale zawsze były to tylko jednostki. Zdegenerowane i chore w swoim zaślepieniu, chciwości, pysze. Zdrowy duch narodu brał górę. To nic, że po dziś dzień w świadomości pewnych tzw. elit ma się dobrze opinia, wedle której Polska jest „biedną panną bez posagu” (copyright W. Bartoszewski) czy „pawiem narodów i papugą” (to już Słowacki), a więc powinna „milczeć i słuchać” (ponoć to ulubiony zwrot Martina Schulza lubiącego w taki sposób kończyć dyskusje na temat demokracji). Jest szansa na to, by dumnie podnieść głowę i pokazać swoją wartość. Pozostać w rodzinie narodów, dzielić się z nią swoim bogactwem kultury, historii, chrześcijańskiego dziedzictwa. I przestać wreszcie trząść się ze strachu, co sobie pomyślą o nas inni.

KS. PAWEŁ SIEDLANOWSKI
Echo Katolickie 21/2016

opr. ab/ab

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama