Wolność upragniona i wymodlona

Polska odrodziła się, ponieważ przetrwał w niej duch narodu. A odzyskana 100 lat temu wolność była nie tylko efektem męstwa żołnierzy, geniuszu dowódców. Została wymodlona na kolanach.

Z Polską ciągle jest kłopot. Historycy mówią: złe położenie geopolityczne. Nasze ziemie od wieków deptały ordy tatarskie, najeżdżały - przekonane o swojej cywilizacyjnej wyższości - oddziały germańskie, paliły i rabowały chciwe łupu armie ruskie, szwedzkie, kozackie. Polski „kłopot” próbowali „rozwiązać” zaborcy, rozszarpując Rzeczypospolitą na trzy części. Skazana na polityczny niebyt miała nigdy nie powstać do życia.

Przypisano jej rolę „pawia narodów i papugi”. Albo „panny bez posagu”, która musi czynić nieustanne umizgi, aby ktokolwiek chciał się nią zajmować. Paradoksalnie, jedynym krajem, który nigdy nie uznał rozbiorów, była Turcja. Ponoć istniał nawet szczególny rytuał na dworze sułtana: władca osmański podczas prezentacji dyplomatów zadawał pytanie: „A gdzież to jest poseł z Lechistanu?”. Dworzanie odpowiadali: „Poseł Lechistanu jeszcze nie przybył”. Na polskiego ambasadora czekało puste krzesło. Sułtan nie pozwolił zburzyć budynku polskiej ambasady, zamykając go na klucz, który przechowywał w skarbcu - ostatni władca turecki oddał go przybyłym ambasadorom Polski po odzyskaniu przez naszą ojczyznę niepodległości.

Jak Feniks z popiołów...

Gdy przyszedł ów długo wyczekiwany, wyśniony dzień, okazało się, że na wschodnich rubieżach kontynentu zbierają się chmury zapowiadające kolejną groźną burzę. Bolszewicy postanowili „uszczęśliwić” Europę „wyzwalając” lud pracujący spod panowania „panów”, a przy okazji rozdeptać jej narody butami półdzikich hord krasnoarmiejców. Kiedy w 1920 r. pod Warszawą zatrzymała się potężna armia, gotowa do zadania śmiertelnego ciosu, cała Polska padła na kolana przed krzyżem Chrystusa i u stóp Jego Najświętszej Matki. Modlono się dniem i nocą. Generał Maxim Weygand, który wówczas przebywał w Warszawie, pisał po latach w swoich pamiętnikach: „W kościołach, o każdej godzinie dnia, można było widzieć mężczyzn i kobiety zanurzonych w zapamiętałej modlitwie; to jest właściwe słowo do określenia ich postawy i wyrazu ich twarzy. Wielu pomiędzy nimi, przechodząc przed ołtarzem, kładło się krzyżem na posadzce i błagało w kompletnym samozapomnieniu Tego, co może wszystko. Nigdy nie widziałem ludzi tak modlących się jak w Warszawie”.

To, co nie udało się w 1920 r., w jakimś stopniu powiodło się w 1939. Minister spraw zagranicznych Związku Radzieckiego Wiaczesław Mołotow, uzasadniając (tajny) rozbiór Rzeczpospolitej, pogardliwie nazwał ją „bękartem Traktatu Wersalskiego”, odmawiając prawa do samodzielnego bytu.

Z Polską miał problem Hitler, potem Stalin i jego następcy. Za nic nie chciała zapomnieć o swojej przeszłości, wyrzec się kultury, historii i tradycji, porzucić wiary i przywiązania do Kościoła. Kiedy nastała „nowa władza”, najpierw formatowano Polskę i Polaków w ubeckich katowniach, wdeptywano wszystko, co ważne i święte w ziemię zabłoconymi butami ubeków i enkawudzistów, mamiono „wieczną przyjaźnią wielkich narodów” i magią książeczek partyjnych, obietnicami bez pokrycia i przywilejami dla najposłuszniejszych, oddanych bez reszty czerwonej władzy. Kupowano przydziałami na własne M4 i malucha...

Nie pomogły tysięczne rzesze konfidentów i ubecji, skomplikowana struktura zła oparta na donosach, strachu, szczuciu jednych przeciw drugim, dzieleniu, potajemnym mordowaniu najbardziej niewygodnych „wrogów ludu”.

Co poszło nie tak?

Aż przyszedł rok 1979. Kiedy po raz pierwszy przyjechał do Polski Jan Paweł II, ludzie - czego najbardziej bali się komuniści - policzyli się. Zobaczyli, że w jedności  stanowią potężną siłę, zdolną unicestwić czerwonego kolosa na glinianych nogach. „Wybuchła” Solidarność. Był jeszcze stan wojenny, internowania, „ścieżki zdrowia”, kopalnia „Wujek”, Stocznia Gdańska, morderstwa w „niewyjaśnionych okolicznościach” działaczy opozycyjnych i księży. Ale ducha narodu już nie dało się stłumić...

Do dziś najnowsza historia Polski nie doczekała się rzetelnego opracowania - zbyt wielu osobom zależy na tym, by fakty nigdy nie ujrzały światła dziennego. Jeszcze w latach 80 ubiegłego stulecia zaczęły się tajne rokowania, układy, alianse. Pojawiły się fałszywe obietnice i gry, które miały za zadanie zapewnić bezkarność zbrodniarzom, „miękkie lądowanie” czerwonym kacykom, finansowe bezpieczeństwo tysiącom esbeków i agentów, którzy - grabiąc i niszcząc, co się da - pełną gębą zaczęli mówić o demokracji i  przypisywać sobie miano architektów nowego porządku. Kłamstwo przywdziało nowe szaty. Krwistą, proletariacką czerwień zastąpił róż i kolory tęczy.

Ale polski „kłopot” dalej nie został rozwiązany. Miało być „jak trzeba”. Polska, w zamiarze różnej maści reformatorów i uzdrawiaczy, miała stać się wasalem wielkich europejskich sąsiadów, rezerwuarem taniej siły roboczej, rynkiem zbytu, wysypiskiem śmieci. Paszporty w szufladzie, kolorowe towary na półkach, możność spędzania tanich wczasów na brudnych, egipskich plażach, ciepła woda w kranie i radość grillowania miały zrekompensować ograniczenia, uczynić naród spolegliwym i pokornym wobec unijnych „autorytetów” i pomysłów na nowy, szczęśliwy świat, przy okazji - pełen udziwnień, dewiacji i wynaturzeń.

Z czasem okazało się, że nasz naród, w swojej masie, jest nazbyt „zacofany i ciemny”, by rozświetlić się płomieniami przyniesionymi przez koryfeuszy postępu. Owszem, gromady „młodych, wykształconych z dużych miast” dały się otumanić, kupić w zamian za salonową amnezję swoich prowincjonalnych kompleksów. Ale większość nie wyraziła zgody na „bycie pawiem i papugą” UE. Więcej: obudziły się „demony patriotyzmu”! Polacy zaczęli całymi rodzinami chodzić na manifestacje patriotyczne, mówić o żołnierzach wyklętych, protestować przeciwko zrównywaniu ofiar ze zbrodniarzami. Hordy dyżurnych autorytetów rzuciły się z niespotykaną wcześniej zajadłością na „klub żałobników z Krakowskiego Przedmieścia”, wyrażając swoją pogardę wobec „martyrologicznej, dusznej atmosfery uroczystości patriotycznych”, narzekając na bogoojczyźnianą nudę i polskość, która wedle deklaracji późniejszego premiera miała być „nienormalnością”, wtykając rękami salonowego celebryty flagi w psie kupy. Zaczęły też przeszkadzać narodowe symbole. Miejsce biało-czerwonej flagi zajęły różowe baloniki, a prezydent Najjaśniejszej Rzeczypospolitej z dumą odsłonił przed Pałacem Prezydenckim czekoladowego orła, zamieniając narodowe święto w 2013 r. w jarmark.

Od tego czasu nienawiść do wszystkiego, co polskie nieustannie narasta. Nowym elementem jest skala braku wstydu tzw. elit, które nie widzą niczego zdrożnego w szczuciu na swój kraj, donoszeniu nań do europejskich instytucji, wyśmiewaniu polskiej tradycji, pogardzie dla historii.

Na fałszywą nutę

Z Polską permanentny kłopot mają też mainstreamowi artyści. Gwiazdy w porannych programach telewizyjnych ze łzami w oczach wyznają, jak bardzo męczą się w jej „dusznej” atmosferze i jak bardzo chcą wyjechać. Inna celebrytka publicznie chlubi się, iż nie odda „temu krajowi” ani jednej kropli krwi, bo samo męczenie się z brudnymi, nieogarniętymi rodakami już jest z jej strony wystarczającym poświęceniem. Zapowiada, że jeśli Polska znajdzie się kiedyś w niebezpieczeństwie, ona nie zamierza zostawać jakąś łączniczką czy sanitariuszką, tylko „po prostu stąd sp...i”. Znany piosenkarz śpiewa: „Nienawidzę cię, Polsko, na to nic nie poradzę. Nienawidzę cię, Polsko, bo nade mną masz władzę. Liczę długie miesiące. Nie wiem, ile już w sumie. Chciałbym wrócić, nie mogę, bo cię kochać nie umiem”.

Polska była kłopotem od wieków dla sąsiadów, fałszywych przyjaciół i „wyzwolicieli”. Może dlatego tak wiele mogił tych, którzy dla niej oddali swoje często młode życie, tyle martyrologii zapisanej w jej historii. Nie wszyscy to rozumieją. To nie nowość - tak było zawsze, od zawsze obok siebie żyli bohaterowie i zdrajcy. I tak będzie zapewne dalej.

Dla tych, którzy kochają Polskę, nigdy nie była i nie będzie kłopotem. Choć niedoskonała, daleka od ideału, pochłonięta swarami i waśniami, niejednoznaczna w wyborach, niosąca piętno „pawia narodów i papugi”, to jednak to moja ojczyzna. Matka. A matkę się szanuje, bo jest tylko jedna.

Dziś dziękujemy za jej niepodległy byt. „Bóg jest ucieczką i obroną naszą! Póki On z nami, całe piekła pękną! Ani ogniste smoki nas ustraszą, ani ulękną!” - pisał Juliusz Słowacki w 1864 r. („Pieśń Konfederatów”). Polska odrodziła się, ponieważ przetrwał w niej duch narodu. A odzyskana 100 lat temu wolność była nie tylko efektem męstwa żołnierzy, geniuszu dowódców. Została wymodlona na kolanach.

KS. PAWEŁ SIEDLANOWSKI
Echo Katolickie 45/2018

opr. ab/ab

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama