Przystanek bezobjawowość

Rozpad Twojego Ruchu, próbującego budować kapitał na antyklerykalizmie oraz odwołanie Michała Królikowskiego mają wspólny mianownik, który można nazwać "katolicyzmem bezobjawowym"

Przystanek bezobjawowość

Dwie wiadomości z ostatnich tygodni: ta dobra — antykatolicki Twój Ruch upada ze względu na swoją antykatolickość; zła — dymisja katolickiego ministra Michała Królikowskiego z powodu jego... katolickości.

Wbrew pozorom te dwie, niby zupełnie różne informacje, mają jednak pewien wspólny mianownik. Chodzi oczywiście o to, że stanowią one wypadkową pewnego określonego — choć skrajnie różnego — podejścia do kwestii obecności wiary w życiu publicznym. Podejścia, które wywołuje bardzo poważne konsekwencje dla życia społecznego w naszym kraju.

Król jest nagi

Na naszych oczach dokonuje się oto koniec pewnego projektu politycznego pt. „Antyklerykalizm trampoliną do wyborczych sukcesów”. Nie ma wątpliwości, że pomysł na Ruch Palikota, przemianowany później na Twój Ruch, w takiej formule, jaką znamy obecnie, wyczerpał się i do cna skompromitował. Pomysł polegający na politycznej działalności opartej niemal wyłącznie na skrajnie antykościelnych, obrazoburczych hasłach, wzmacnianych może jeszcze tylko przez opary „wolnych konopi” i hucpiarskie — bo już nawet nie happeningowe — zagrywki dla pozyskania taniego rozgłosu. To koniec Ruchu skupiającego w swoich parlamentarnych ławach przedziwny konglomerat postaci: byłego kryminalistę z wyrokami za pobicia i wymuszenia, przedsiębiorcę uciekającego przed kłopotami prawnymi i nieuregulowanymi długami, eksksiędza wydającego antyklerykalne pismo, radykalną zawodową aktywistkę proaborcyjną, jednego z liderów wpływowego lobby homoseksualnego, pierwszą transseksualną posłankę w historii polskiego Sejmu i szefującego temu wszystkiemu winiarza z Biłgoraja. Po co jednak wymieniam te wszystkie osoby? No cóż, dopiero takie zestawienie pokazuje, na kim opierała się do niedawna partia, która wzięła się za operacje na otwartych sumieniach i moralności Polaków. Tych ludzi nie łączy ze sobą nic poza skrajnym antyklerykalizmem i wrogością wobec religii. Bo deklarowanego programowo liberalizmu i postulatów wolnościowych jest w TR tyle, co (Pali)kot napłakał.

Po chwilowych sukcesach Ruchu szybko przyszło więc rozczarowanie wyborców, którzy coraz częściej dostrzegali, że król jest nagi, że nie ma do zaoferowania nic poza wykrzykiwaniem haseł o katechetach pedofilach, wyrzucaniem kapelanów z wojska i opodatkowaniem kościelnej tacy.

Dzisiaj następuje także masowa ucieczka z partii samych posłów Twojego Ruchu — w ostatnich kilkunastu dniach wystąpiło zeń kilkunastu parlamentarzystów, w wyniku czego klub parlamentarny TR znalazł się na krawędzi rozpadu i degradacji do roli koła poselskiego. Taki jest efekt przegranych sromotnie wyborów do europarlamentu i pikujących niemiłosiernie w dół sondaży politycznego poparcia. Do tego dochodzą głosy o nieprawidłowościach w partyjnych finansach, nieprzejrzystości działań i wewnątrzpartyjnych układach i układzikach. Tak kończy samozwańczy ruch „odnowy moralnej nowego typu”.

Gwoździem do partyjnej trumny ugrupowania wydaje się jednak niedawna wypowiedź prominentnego do niedawna działacza Twojego Ruchu i jednego z jego głównych ideologów, filozofa prof. Jana Hartmana, który wezwał do dyskusji na temat legalizacji związków między spokrewnionymi osobami. Innymi słowy, po prostu do rozpoczęcia debaty nad legalizacją kazirodztwa. Tego było już za wiele nawet dla postępowców z TR, mających na dodatek na głowie rozłam w partii i niemal zerowe poparcie wyborców. Hartman zostały publicznie odstrzelony i wyrzucony z partii. W ślad za nim usunięto inny balast wizerunkowy — transseksualną posłankę Annę Grodzką, która krytykowała TR za...„zbyt małą lewicowość” (sic!).

Opisywanie tego wszystkiego, co dzieje się dzisiaj w Twoim Ruchu, nie jest jednak bynajmniej przejawem złośliwej „Schadenfreude” — radości z cudzego nieszczęścia. Po prostu TR napsuł tak wiele krwi — i to nie tylko ludziom wierzącym, ale wszystkim tym, którzy chcą, aby życie publiczne było przyzwoite i oparte na zasadach elementarnej kultury, dobrego smaku i właśnie przyzwoitości — że można jedynie wydać z siebie westchnienie ulgi nad jego upadkiem. Po Ruchu Palikota — bo tak mi jednak wygodniej go nazywać — nikt nie będzie więc specjalnie płakał. Pozostaje po nim krzyż z puszek po piwie i maniera zwracania się do kapłanów przez „pan”. Ot, cała spuścizna partii „nowoczesnych Polaków”.

Brat już nie minister

O wiele poważniejsze konsekwencje może jednak na dłuższą metę spowodować wymuszona dymisja wiceministra sprawiedliwości Michała Królikowskiego. Jest ona efektem zorganizowanego, długotrwałego polowania ze wszystkimi jego klasycznymi atrybutami: była medialna nagonka, była dokładna wiwisekcja całej życiowej biografii ofiary i był końcowy odstrzał, a w roli głównego myśliwego wystąpił nowy minister sprawiedliwości Cezary Grabarczyk. Tenże sam, który po objęciu urzędu stwierdził, że Królikowski w swojej ministerialnej działalności „przekroczył granicę zaangażowania ideowego”.

Od miesięcy były już wiceminister sprawiedliwości był ostro atakowany za to, że — jak raczył stwierdzić sam Tomasz Lis — próbuje on „zamienić Polskę w Taliban”. Królikowskiego nazywano w czołowych mediach „bratem ministrem”, przypominając, że jest świeckim zakonnikiem — oblatem benedyktyńskim. Wytykano mu też, że otwarcie przyznaje się do swoich silnych relacji z Kościołem i propagowanymi przez niego wartościami. Szczególnie zachłystywano się świętym oburzeniem, po tym gdy „śmiał” przeprowadzić wywiad rzekę z abp. Henrykiem Hoserem. Jak to, mi-ni-ster?! I taki wywiad? Na nic zdały się jego tłumaczenia, że zrobił to prywatnie, po godzinach urzędowania.

Sam Królikowski bronił się spokojnie, mądrze i rozważnie, co tylko jeszcze bardziej rozjuszało stado salonowych myśliwych. Szczególnie wytrwale atakowała ministra „Gazeta Wyborcza”, zdaniem której Królikowski „testował do bólu granice wolności słowa i religijnego zaangażowania funkcjonariusza publicznego”. Wyliczano m.in., że sprzeciwiał się procedurze in vitro i blokował ratyfikację konwencji bioetycznej, postulując wprowadzenie doń zapisu zrównującego godność embrionu z godnością człowieka już urodzonego. Doprawdy straszne to „zbrodnie”...

Najbardziej kuriozalne w tym wszystkim jest to, że nikt, naprawdę nikt, nie podawał w wątpliwość kompetencji i fachowości samego Królikowskiego, było nie było profesora Uniwersytetu Warszawskiego, byłego dyrektora Biura Analiz Sejmowych i uznanego specjalisty od prawa karnego. Przeciwnie — właśnie z racji wybitnej fachowości uznano go za szczególnie niebezpiecznego przeciwnika kwalifikującego się do natychmiastowego „odstrzału”. Co prawda minister Grabarczyk zarzekał się, że dymisja Królikowskiego nie ma związku z religią, ale w świetle innych jego wypowiedzi można uznać to za kiepski żart. Potwierdził to zresztą Królikowski. „W rozmowie ze mną Cezary Grabarczyk powiedział m.in. to, że wyrobił sobie pogląd na temat mojego «ideologicznego zaangażowania» na podstawie wsparcia przeze mnie inwokacji «Tak mi dopomóż Bóg» dla prawników” — stwierdził w wywiadzie dla portalu wPolityce.pl. Królikowski bronił także swojej pracy, zapewniając, że nie ma poglądów „ultrakatolickich” tylko „po prostu uczciwe”, a konstytucyjna zasada neutralności światopoglądowej wcale „nie narzuca wizji” państwa świeckiego.

Katolicyzm po szesnastej

Casus Michała Królikowskiego nie jest oczywiście odosobnionym przypadkiem represjonowania kogoś z tytułu otwartego przyznawania się do wiary. Dzieje się tak zarówno w Polsce, a w jeszcze większym stopniu na Zachodzie. To niestety trend rosnący, który wpisuje się w obsesyjnie realizowaną idée fix pełnej neutralności światopoglądowej państwa. Możemy więc być niemal pewni, że ci, którzy dziś wyrzucają na bruk Królikowskiego, za chwilę będą surowo ścigać dzieci za śpiewanie bożonarodzeniowych kolęd w szkołach i sprawdzać, czy pracownicy LOT-u albo innego państwowego koncernu nie noszą krzyżyków w widocznym miejscu.

W jeszcze większym stopniu niż dziś nadejdzie więc w życiu publicznym czas polityków i urzędników zostawiających wiarę i własne przekonania religijne i moralne na korytarzach swoich gabinetów — odwieszane tam razem z płaszczem, kapeluszem i parasolem i „wkładane” dopiero po wyjściu z pracy. Ot, taki katolicyzm między szesnastą a ósmą rano.

Najbardziej adekwatny wydaje się tu termin, który ukuł publicysta Tomasz Terlikowski, mówiąc celnie o „katolikach bezobjawowych”. Innymi słowy, chodzi o ludzi, którzy mimo szumnych deklaracji ani nie myślą, ani nie działają po katolicku. A już zwłaszcza w służbie publicznej.

W tym kontekście wcale nie przesądzałbym, że fala antyklerykalizmu, która wyniosła do parlamentu ludzi spod sztandaru Janusza Palikota, jeszcze do nas nie wróci. Wszak sezon polowań na chrześcijan w życiu publicznym jeszcze się nie skończył. On się dopiero rozpoczyna. I niewykluczone, że odegra w nim jeszcze rolę także sam Palikot. Być może w nieco innym garniturze, w innych okularach i z nieco innymi hasłami na ustach, ale ten polityczny kameleon prędzej czy później powróci. Sorry, ale takie mamy czasy.  

 

Sezon polowań na chrześcijan w życiu publicznym jeszcze się nie skończył. On się dopiero rozpoczyna.

 

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama