Gdzie słońce nie zachodzi

Reportaż z wizyty we wsi Oslianka, leżącej na Uralu


Andrzej Muszyński

Gdzie słońce nie zachodzi 

 

— Alinka! Przyniesiesz, proszę, chlebuszka?! I kiełbaski jakiej. I pomidorka. I czaju... Z konfiturą, koniecznie! — tak woła do żony Piotr Zujew Fiodorowicz, gdy odwiedzają go goście.

Wita ich na nagrzanej od słońca ławce przed domem, osiadłej  w gnieździe miękkich zielsk. Na twarzach wszystkich odprężają się wieczorne promienie słońca.

— Tam dalej, piętnaście kilometrów w dół rzeki zobaczysz wielką, okrągłą skałę. Bóg wie, kto ją stworzył: czy człowiek, czy Bóg, czy coś jeszcze? — opowiada zwykle o swojej okolicy. — Alinka! Proszę cię, przyniesiesz do tego samogonciku? — woła raz jeszcze Piotr. — Sam robiłem —  iskrzą mu oczy, gdy polewa po pół kubka. — Przemieszałem wszystkie owoce. Pyszny. Z owoców z naszego ogrodu.

Ni to bimber, ni nalewka, ni wino. Wyśmienity, czysty, pożywny.  Nie za słodki, nie za mocny, choć świeczki w oczach staną.

Nie zdarza się to często. Przecież Piotr, 77 lat (dwa dni temu urodziny, zjechała się rodzina, ależ była uroczystość!) i jego żona Alinka, 76 lat, mieszkają na końcu świata.

A komu się chce jeszcze szukać końców świata, komuż chce się do nich docierać, a co dopiero — komuż chce się tam mieszkać?! Komuż chce się wierzyć, że poza gwarem i hukiem linii transsyberyjskiej ktoś jeszcze żyje, że w środku niczego stoją miasta i wsie? Komuż chce się wyobrażać, że, by do nich dotrzeć, trzeba przesiąść się na jednej z transsyberyjskich stacji w lokalny pociąg, ślamazarzyć się przez tęgą tajgę, aż skończą się tory, a zaczną błota i grzęzawiska, brnąć głębiej i głębiej starym UAZ-em, a gdy skończy się trakt, wędrować pieszo albo machać wiosłami?

Jeśli, Drogi Czytelniku, otworzysz mapę Rosji i powędrujesz palcem na prawo od Moskwy trafisz na długi grzbiet Uralu ciągnący się dwa tysiące kilometrów od Morza Kaspijskiego po Ocean Arktyczny. Mniej więcej w środku pasma leży wielkie miasto Perm. Mógłbym się założyć, że na Twojej mapie nie ma już miasteczka Ciusowoj, odległego jeszcze o kilkaset kilometrów na południowy-wschód. Żaden wstyd. Musiałbyś być pasjonatem topografii rozklekotanego Imperium, musiałbyś bez przerwy aktualizować mapy, a Twoje starania i tak mogłyby spełznąć na niczym. Gdybyś jednak zdobył taką mapę (pewnie już w Rosji), i śledził coraz węższą nitkę rzeki na południe od Ciusowoj, mógłbyś trafić na koniec świata. Do maleńkiej Oslianki. Tu mieszkają Piotr i Alinka.

Kilka drewnianych chałup położonych na szerokiej, trawiastej platformie — do rzeki prowadzą strome, wąskie stopnie, za domem wznosi się urwiste zbocze. Wokół wielka tajga — niekończące się fałdy ciemnozielonego boru, gór, rzek, potoków, mchów, jarów, dolin, z watahami wilków i gawrami niedźwiedzi.

Więc, co się dziwić, że, kiedy przybędą goście, jest okazja, żeby się napić? Innych być już nie może.

Bo mają razem tylko 11 tysięcy rubli emerytury.

Bo nie ma elektryczności.

— Jest budka telefoniczna. Miedwiediew wydał prikaz instalacji budki telefonicznej w każdej wiosce Federacji i faktycznie ja postawili. Ale telefon nie działa.

— Czemu?

— Bo nie ma elektryczności.

Nie ma też: bieżącej wody, kanalizacji, telewizorów, lodówek, pralek.

— Kiedyś była turbaza i szkoła. Za Sojuza. — wspomina Piotr — ale teraz komu to potrzebne? Komu? Młodzi z Rosji uciekają do miast za robotą. Wsie pustoszeją, wymierają. Widzisz tego człowieka? (mężczyzna w średnim wieku z torbą w ręce, obdarty). On nie ma nic. Nic. Prócz tej torby. W której też chyba nic nie ma. Kiedyś był gospodarzem turbazy, ale odkąd ją zamknęli nie jest nikomu potrzebny. Nikomu. No, zobacz jak wiucha.

Z tych rzeczy jest małe radyjko na baterie, które stoi w seledynowej kuchni i mówi, że jutro znów będzie: upał, sucho i gorąco. Jak to latem na Uralu.

— Zobacz jaki ja ciorny! — Piotr pręży ramię.  — Rano nad rzeczką się poplątam, a to na rybki, to tu, to tam — i mnie smaga.  

Zerwał się wieczorny wiatr, pot zasechł na plecach, nad rozbełtane pomidory zleciały się komary i tumany meszków, syberyjska zakała.

— Alinka! — krzyknął Piotr, ubijając intruza klapsem w łopatkę. — Nie przynoś już nic! Idziemy do chałupy, chłodno już, gryzą te france.

Dom Piotra ma ozdobne drzwi, które prowadzą do podwórza. Wszędzie zajady, dziury, rozstępy. Jakby udawały coś innego; coś, czym nigdy nie były i nie będą. Wszystko w starym, pachnącym drewnie. Na ścianie wyblakły obrazek, na stole wyblakła cerata.

Po drugiej stronie chałupy pręży się lipa. — Rośnie taka u was? — pyta Piotr. —  Za wojny plotłem z nich sapaćki, buty, które zimą wypełnialiśmy wełną. Byłem mistrzem ich plecenia. Ludzie ode mnie brali.

Jak mieli nie brać, skoro zimą, jak przyjdzie mróz to jest i czterdzieści stopni? I noc — prawie przez całą dobę. Piotr i Alinka wyjeżdżają wtedy do miasta Niżny Tagił, do rodziny. A wiosną wracają do Oslianki, wtedy gdy ptaki zaczynają śpiewać. Potem się robi lato, wiaterek smaga Piotrową skórę, późnej przychodzi jesień, razem robią konfitury i marynaty, potem idą znów mroziska, Piotr i Alinka... I tak dalej.

 Piotr Fiodorowicz wygląda czerstwo, zdrowo. Mówi ekspresyjnie, niemal poetycko, mocno akcentuje wyrazy, jakby za każdym razem mówił o życiu po raz pierwszy albo ostatni;  jakby się bał, że już nikt nie usłyszy jego opowieści; jakby opowiadał bajkę. W każdym wątku wraca do słów: „Za wojny...”. Tylko wtedy bajarzowi marszczy się czoło i gasną oczy.

— Za wojny pracowałem za darmo dla armii, na fabryce. Gdy się zaczęła, miałem siedem lat. Nigdy nie byłem na froncie. Całą wojnę spędziłem tu, na Uralu. Masz tu wszystko: złoto, żelazo, miedź, drewno i żywność. Najwięcej na front wysyłaliśmy żelaza i jedzenia. Żeby ugotować coś do jedzenia musisz rozpalić ogień — a nam zabierali nawet zapałki. Dlatego musieliśmy ten ogień cały czas podtrzymywać. Na ogniu robiliśmy jedzenie: przemielona kartoszka z mąką udawała chleb. Nic innego nie jadłem. Nie było zegarków, pracowaliśmy od rana do nocy.

Piotr spogląda przez okno.

A tam jasno, wieczór. Noce są tu teraz długie — trwają  po trzy-cztery godziny; miesiąc temu słońce ledwie chowało się za tajgę i już wschodziło na nowo.

— To koszmar, koszmar! — patrzy w stół, gdy Alinka krząta się  przy piecu. — Nikomu, nigdzie i nikomu nie życzę wojny — szklą mu się oczy.

— Alinka! — obraca się do pieca Piotr. — A zrobisz jeszcze tych blinczików?

— Już, już niosę! Jedzcie! — kładzie na stole stos cieniutkich, niemal przeźroczystych naleśników. I klepie go po plecach.

Dobrali się, bez zdania. Piotr gada i gada, a Alinka sufluje. Dogaduje, żartuje, figluje. Niby półgłosem, niby od niechcenia, a boki zrywać. Dobra i równa kobieta, tak o niej pewnie myśli Piotr. Poznali się na Uralu, gdzie jej matka przyjechała za pracą. Urodziła się w Kursku. Za wojny wypędzili ją na Donbas. Każdy wątek rozmowy kończy tak: „Za wojny wracałam z matką pieszo z Donbasu do Kurska, sześćset kilometrów, przez dokładnie pięćdziesiąt sześć dni. Mijaliśmy spalone wioski, zgliszcza, trupy”.

— O, jest i warienie do herbatki! — cieszy się Piotr — No spróbuj, spróbuj! — podsuwa słoik pod nos. Warienie jest z Piotrowych truskawek. Truskawki są z Piotrowego ogrodu.

— Chodź, pokażę ci jeszcze dziś ogród!

— Jutro pokażesz, późno już dziś — strofuje go Alinka

— A gdzie tam późno, kobieto!

— No zobacz, u nas wszystko jest! — ogarnia dumnie wzrokiem swoje małe poletko za domem. — Tu cebulka. Tu  pomidorki — jeszcze zielone, później niż u was dojrzewają, obok ogórków nie sadź. Tu  papryczka, tu kartofle na cały rok, a tam porzeczki. A i chlebek pieczemy, a jakże! — uśmiecha się od ucha do ucha. Zobacz, ile drewna w tajdze narąbałem, jest czym palić.

Wracając do stołu opowiada jeszcze o chmielu obrastającym ścianę domu. — On jest dla dekoracji. Bo piwko przywozi nam syn. Tylko „Trzy Niedźwiedzie”! Tam w Permie to mają fatalną wodę. U nas czyściutka, choć nie tak jak dwadzieścia lat temu (Alinka poprawia: trzydzieści). Wtedy tajmieni w rzekach było, ech! Mój syn, Igor, dwa razy wygrał międzynarodowe zawody wędkarskie. Kiedyś przyjechał do Permu na zawody czeski mistrz, trener. A nasz Igor mu pokazał, hej!

Igor zajmuje się teraz biznesem. Produkuje części do wędek i sprzedaje je po sklepach.

— Kryzys. Co zrobić? Rosję zalewa wszystko od Chińczyków — martwi się Piotr i chwyta ze stołu urządzenie przypominające dziadka do orzechów. — Wkładasz do środka surówkę, naciskasz, i forma gotowa. Ot, nasza fabryka! Pomagam mu.

Ale dom Igor postawił sam, własnymi rekami. Stoi obok Piotrowej chałupy: mały, z jasnego drewna, strzelisty, zgrabny, pusty.

Piotr zawsze opowiada jak Igor zostawił kiedyś rybę pod pontonem i wyczuł ją niedźwiedź. Rozszarpał go w drobny mak. Ale to się zdarzyło, trzeba podkreślić, wyjątkowo; normalnie, boją się ludzi, tak jak wilki. Co jakiś czas kręci się tu nad rzeczką za domem taki jeden miszka, pije wodę, ale rano już wraca w tajgę.

— Za wojny — Piotr kończy wątek — Hitler chciał dojść do Uralu. Tu miało się kończyć jego imperium. Gdyby nie Ural i Sybir, zająłby Moskwę i zasiadł na Kremlu! Ale wszystkie bogactwa Uralu i Sybiru szły do armii. I to nas uratowało. On popełnił błąd Napoleona. Ty wiesz jak ci Niemcy byli odziani? W marne sapaćki, lekkie kurtki. A nasi poszli w ogromnych, sybirskich kożuchach i grubych butach z futer! — Piotr podnosi ręce i straszy srogą miną. 

Była bieda, ale potem też było ciężko. Zaraz po wojnie kupił ziemię w Osliance. Całe życie pracował jako maszynista. Nigdy nie był za granicą.

— Dopiero za Jelcyna zapełniły się półki i od tej pory wszystko jest. Gdyby od razu po wojnie pojawił się taki Jelcyn w Rosji byłoby pięknie, ech, bylibyśmy potęgą. Mój ojciec miał wielkie gospodarstwo, ile tam było krów, koni, drobiu, ogrodu! Komuniści zostawili mu tylko jednego konia. Rozkułaczyli. 

Dobrze napić się przed snem świeżego, rześkiego mleka. Mleczko jest w Piotrowej lodówce. Piotr otwiera w podłodze na ganku drewnianą pokrywę. Na dnie dołu widać lód, w którym leżą wiktuały — słoiki, mięso, ryby. Lodówka wytrzyma jeszcze z miesiąc do sierpnia, potem się stopi, ale wnet przyjdzie jesień i znów będzie działać. Zapasy muszą być!

— Widzisz, u nas wszystko jest! — szczerzy zęby Piotr, gdy mleko cieknie mu po brodzie.

A może by jeszcze dziś banię zaparzyć? Piotr raz w tygodniu (obowiązkowo!) chodzi do bani. — Ja bez niej żyć nie mogę. Wychlastam się jeszcze brzózkami (sam ususzyłem)  i zobacz jakim zdrów! Do wanny w życiu nie wejdę. (Pani Alina: — Toć on nawet w mieście do bani chodzi...).

Piotr w ogóle dba o zdrowie. Papierosy — niet!, wypić — tak, ale smaczny samogon, a nie uchlać się gorzałą. Dużo ruchu, w ogródku, w tajdze, na rybkach, powietrze świeże, aż płuca rozrywa. No i wyspać się trzeba.  

Dwadzieścia minut po północy powietrze pachnie żywicznym drewnem.  Alinka  przetrzepuje pierzynę, za oknem jasno. I dziś, jak codziennie w ciągu ostatnich 51 lat ich małżeństwa, nad chałupą w Osliance słońce nie chce zajść, choć w seledynowej sypialni budzik miarowo tyka: tyk, tyk, tyk.

I może już z nawyku Piotr Zujew Fiodorowicz szepcze przez sen: u nas wszystko jest; żyć nam, nie umierać.

 

ANDRZEJ MUSZYŃSKI, dziennikarz, podróżnik, organizator wypraw w trudno dostępne rejony Afryki i Ameryki Południowej.

opr. aw/aw



ZNAK
Copyright © by Miesięcznik ZNAK

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama