On nie zasługuje na krytykę

Kiedy można będzie krytykować Adama Małysza?

Jeśli miałbym pokusić się o wskazanie jednego momentu, który szczególnie zapamiętałem z całej wspaniałej kariery Adama Małysza, byłyby to zawody w niemieckim Willingen w 2001 roku. Ani olśniewające zwycięstwo w Turnieju Czterech Skoczni, ani medale olimpijskie czy triumfy w mistrzostwach świata, tylko właśnie skromne pucharowe zawody, w których Małysz zajął... drugie miejsce.

W pierwszej serii Adam skakał w fatalnych warunkach atmosferycznych. Uzyskał 122 metry, co dało mu „dopiero" ósme miejsce. Jednak drugi skok Małysza był wyczynem, który przeszedł do historii całej dyscypliny. Poszybował na odległość 151,5 metra, ustanawiając nowy nieziemski rekord skoczni w Willingen. Skok był tak daleki, że przez dłuższy czas sędziowie nie byli w stanie podać odległości, jaką uzyskał Małysz. W miejscu, gdzie wylądował Adam, nie było już aparatury pomiarowej... Ostatecznie zajął wtedy drugie miejsce.

Do dzisiaj zresztą fachowcy uważają, że tylko Małysz w ówczesnej dyspozycji był w stanie ustalić skok na tak dużą odległość.

Człowiek na niepogodę

O Adamie Małyszu powiedziano i napisano już niemal wszystko. Warto jednak przywołać jeszcze raz garść faktów z początku jego kariery.

Pierwszy skok oddał na dziecięcej skoczni w Wiśle Centrum w 1983 roku. Miał wówczas sześć lat. Jego wuj, a zarazem pierwszy trener Jan Szturc wspominał później, że po wylądowaniu Adamowi spadły buty z nóg i zjeżdżał w dół w samych skarpetkach.

Tak naprawdę prawdziwa przygoda ze skokami rozpoczęła się, gdy zwrócił na siebie uwagę Czecha Pawła Mikeski, ówczesnego trenera kadry polskich skoczków, który powołał go do reprezentacji.

Młodziutki zawodnik KS Wisła błyskawicznie zadomowił się w światowej czołówce. Jeszcze jako junior, w 1995 roku podczas mistrzostw świata rozgrywanych w kanadyjskim Thunder Bay, zajął 10. miejsce na średniej skoczni i 11. na dużym obiekcie.

W 1996 roku Małysz po raz pierwszy wygrał zawody w pucharze świata w norweskim Holmenkollen. W konkursie tym wystartował obok swojego największego idola z czasów dzieciństwa - kończącego karierę Niemca Jensa Wiessfloga.

W następnym sezonie Małysz zwyciężył na skoczniach w Sapporo i Hakubie, gdzie rok później miały się odbyć konkursy skoków podczas olimpiady zimowej w Nagano. Rozbudziło to nadzieje polskich kibiców na olimpijskie sukcesy.

I wtedy przyszło załamanie sportowej formy. W 1997 roku Małysz ożenił się, wkrótce urodziła się jego córeczka. „Życzliwi" upatrywali przyczyn pasma niepowodzeń w sezonie 1997/1998 właśnie w zmianie sytuacji rodzinnej Adama.

Kibice liczyli jednak, że podczas igrzysk w 1998 roku Małysz odzyska dawny blask. Niestety, na skoczni w Hakubie - tej samej, na której rok wcześniej był najlepszy - dwukrotnie zajął miejsca na początku szóstej dziesiątki. To była prawdziwa klęska, Małysz wrócił do kraju załamany. Skakał coraz gorzej. W kadrze pojawiły się nieporozumienia z trenerem Mikeską i innymi zawodnikami, jego sytuacja finansowa też nie była najlepsza. W 1999 roku Małysz był już tak załamany, że na poważnie rozważał zakończenie sportowej kariery i rozpoczęcie pracy w wyuczonym zawodzie dekarza. Pomogła mu wtedy rodzina i żona, podtrzymująca go na duchu w najtrudniejszych chwilach.

Wszystko zmieniło się, kiedy trenerem kadry skoczków został Apoloniusz Tajner, który zaprosił do współpracy dwóch naukowców z krakowskiej AWF: fizjologa prof. Jerzego Żołędzia oraz psychologa dra Jana Blecharza. Ich wspólna praca zaowocowała wkrótce niewiarygodną wręcz eksplozją talentu Adama i sportowymi sukcesami, które dzisiaj jednym tchem wymieni każde polskie dziecko: wspaniałym zwycięstwem w Turnieju Czterech Skoczni 2000/20001, od którego rozpoczął się zwycięski marsz Adama do Panteonu największych skoczków w historii dyscypliny, trzykrotnym tytułem mistrza świata, srebrnym i brązowym medalem zimowych igrzysk olimpijskich w Salt Lakę City, trzykrotnym zdobyciem Pucharu Świata oraz dziesiątkami wygranych konkursów.

Nie należy przy tym zapominać, że sukcesy Adama przyszły w momencie, kiedy większości Polaków żyło się naprawdę ciężko, a wielu z nich funkcjonowało wręcz „od konkursu do konkursu".

Radość, jaką mógł dać swoim rodakom Małysz, ma być może o wiele większą wartość niż wszystkie jego medale razem wzięte. Nie na darmo bowiem nazywany był „najlepszym lekiem na polskie kompleksy" czy też „polskim dobrem narodowym".

Małyszomania, która z taką siłą wybuchła w 2000 roku, trwa nieprzerwanie do dzisiaj. Ale nie może być inaczej, skoro Adam cały czas odnosi sportowe sukcesy. Pozostaje przy tym taki, jak wtedy, gdy poznawał go cały narciarski świat: skromny, cichy i ujmująco prostolinijny. Za to kocha go cala Polska.

Spokój i odpoczynek

Obecny sezon Adam rozpoczął doskonale. Dwukrotnie na fińskiej skoczni w Kuusamo zajmował drugie miejsce, prowadził też w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata. Wszystko wskazywało na to, że Małysz jest na najlepszej drodze, by osiągnąć to, co wcześniej nie udało się jeszcze nikomu: zdobyć Puchar cztery razy z rzędu. Potem było już nieco gorzej. Niemniej przed pierwszym konkursem Turnieju Czterech Skoczni Małysz nadal wymieniany był przez fachowców jako główny faworyt do końcowego triumfu. Stało się jednak inaczej. Adam skakał fatalnie. W Oberstdorfie zajął jeszcze miejsce pod koniec pierwszej dziesiątki, ale w pozostałych konkursach wypadł tragicznie. Zajął w nich odpowiednio 19., 25. i 20. miejsce - tak słabo w XXI wieku Adam jeszcze nie skakał. Podczas konkursu w Innsbrucku - a jest to jedna z jego ulubionych skoczni - tylko specyficzny turniejowy regulamin spowodował, że zakwalifikował się do drugiej serii skoków. Podobny skok oddany w czasie normalnego pucharowego konkursu oznaczałby miejsce poza finałową trzydziestką!

Rzecz jasna, w poprzednich sezonach Adam również miewał spadki formy: dwa lata temu udało mu się przezwyciężyć kryzys w najbardziej odpowiednim momencie - tuż przed igrzyskami w Salt Lakę City. W poprzednim sezonie sytuacja wyglądała podobnie do dzisiejszej. Początkowe sukcesy, prowadzenie w klasyfikacji Pucharu Świata, a potem kryzys i kompletnie nieudany Turniej Czterech Skoczni. Wtedy trenerzy zdecydowali się wycofać Adama z kilku konkursów, co zaowocowało błyskawicznym powrotem do wspaniałej dyspozycji: Małysz został dwukrotnym mistrzem świata we włoskim Predazzo, błyskawicznie odrobił straty w Pucharze Świata i bezapelacyjnie wygrał go po raz trzeci.

Czy teraz będzie podobnie?

W publicznych wypowiedziach Adam podkreśla, że znowu potrzebuje odpoczynku i spokojnego treningu na jakiejś małej, zacisznej skoczni. Być może dzięki temu Adam odzyska swój główny atut: perfekcyjne atomowe odbicie, jakim nie dysponuje żaden inny współczesny skoczek. W tej chwili techniczne błędy polskiego superasa polegają na zbyt niskiej pozycji dojazdowej przed skokiem. Przekłada się to na dynamikę odbicia i brak mocy, co w konsekwencji prowadzi do uzyskiwania krótszych odległości.

Wiadomo już, że na zawody pucharu świata w czeskim Libercu pojedzie kadra B. Małysz będzie w tym czasie trenował - prawdopodobnie w austriackim Ramsau.

Tyle, że obecny kryzys formy Adama jest chyba poważniejszy niż w latach poprzednich. Z pewnością duży wpływ na obecną dyspozycję polskich skoczków ma fakt, że trener Tajner zrezygnował z usług swoich dotychczasowych współpracowników: prof. Żołądzia i dra Blecharza. Argumentował to tym, że naukowcy stracili akceptację zawodników, a ich wzajemne stosunki zaczęły się rozluźniać. Co ciekawe, jedyną osobą, która nie narzekała na współpracę, był Adam Małysz.

W tej chwili z kadrą polskich skoczków współpracują prof. Aleksander Tyka, fizjolog z AWF w Katowicach oraz psycholog Maciej Andryszczak. Tyle, że w przeciwieństwie do poprzedników nie przebywają oni z zawodnikami przez cały czas, nie jeżdżą na zawody, a jedynie udzielają konsultacji. Wielu fachowców uważa, że to błąd. Podkreślają przy tym, że zwłaszcza stała obecność psychologa jest dla zawodników wręcz niezbędna. Skoki narciarskie są przecież jedną z najbardziej stresujących i niebezpiecznych dyscyplin sportowych.

Jednak błędy można zawsze poprawić. Osobiście zupełnie nie zgadzam się z opiniami ludzi, którzy odtrąbili już koniec epoki Małysza. Adam ma przecież dopiero 26 lat (np. Hannawald i Hoellwarth są starsi o trzy lata) i śmiało może skakać na najwyższym poziomie jeszcze przez kilka sezonów. Cały czas dysponuje również największymi potencjalnymi możliwościami pośród współczesnych skoczków.

Gdyby jednak okazało się, że czas Małysza rzeczywiście minął, to i tak nikt żadną miarą nie jest uprawniony do wygłaszania krytycznych uwag pod jego adresem. Adama bronią są bowiem jego wspaniałe sukcesy, jakie osiągnął w kraju, w którym nie istnieje żaden ujednolicony system szkolenia młodzieży i gdzie klubom często brakuje pieniędzy nawet na gogle narciarskie dla uzdolnionych juniorów...

 

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama