Jaki będzie bilans zysków i strat związanych z integracją Polski z Unią Europejs

Fragmenty publikacji "Polska w nowej Europie. 10 pytań o przyszłość".


Jaki będzie bilans zysków i strat związanych z integracją Polski z Unią Europejską?

Michał Zieliński

Jaki będzie bilans zysków i strat związanych z integracją Polski z Unią Europejs

Często zadawane pytanie o rachunek zysków i strat związany z negocjacjami akcesyjnymi uważam za nie do końca prawidłowe. W jego podtekście tkwi bowiem założenie, że Unia Europejska jest „Wielkim Redystrybutorem”, ponadpaństwowym budżetem zjednoczonej Europy, która — jak dobry ojciec swoim dzieciom — rozdaje pieniądze. A ojciec, choćby był najlepszy i najsprawiedliwszy, niektóre ze swoich dziatek może lubić bardziej i im dawać więcej.

Przyjęcie takiej wizji Unii Europejskiej nakazuje traktować negocjacje akcesyjne jako targowisko, na którym można wykłócić się o większe bonusy i osiągnąć większe korzyści. Chociaż w tym rozumowaniu jest cień prawdy, bo Unia Europejska jest także „Wielkim Redystrybutorem”, pomija ono sprawy najważniejsze. O sile ekonomicznej Unii i jej perspektywach nie decyduje fakt, że kraje członkowskie wnoszą mniejsze czy większe składki, które następnie rozdzielane są między programy realizowane przez te kraje.

Unia, o czym często zapominamy, to przede wszystkim wspólny rynek. I to rynek, na którym sprzedawane są towary o wartości ponad 10 bilionów dolarów, czyli jednej czwartej światowej produkcji. Jeżeli tę wielkość porównamy ze skalą wewnętrznego rynku Polski, którą szacuje się na około 250 mld dolarów, łatwo można wyliczyć, że przed producentami polskimi otwierają się możliwości zbytu produktów na rynku ponad- czterdziestokrotnie większym niż dotychczas. A taki przyrost popytu daje praktycznie nieograniczone możliwości wzrostu produkcji.

Czy polskie firmy są w stanie wykorzystać tę szansę? Czy polskie wyroby mogą być dostatecznie konkurencyjne, aby wygrywać rywalizację z produktami niemieckimi, francuskimi, brytyjskimi, itd. ? Czy, wreszcie, wejście na wspólny rynek owocować będzie wzrostem produkcji?

Na te pytania, jak na wszystkie dotyczące przyszłości, nie ma dzisiaj stuprocentowo pewnych odpowiedzi. To, co się wydarzy, przede wszystkim zależeć będzie od decyzji producentów, którym dobra polityka gospodarcza państwa polskiego może sprzyjać, a kiepska — szkodzić. Zdrowy rozsądek nakazuje jednak skłaniać się do odpowiedzi pozytywnych i prognoz optymistycznych.

Polska, o czym także często zapominamy, wykonała od 1990 roku olbrzymi skok w jakości wytwarzanych produktów. Polskie standardowe wyroby, nastawione na masowego odbiorcę, nie odbiegają dzisiaj w istotny sposób jakością od swoich zachodnioeuropejskich odpowiedników. W oczywisty sposób przegrywamy tylko na dwóch subrynkach: towarów najwyższej technologii (ze względu na zapóźnienie w pracach badawczo-rozwojowych, niedostatek kapitału kierowanego na badania i wdrożenia itd.) oraz na rynku towarów luksusowych (ze względu na niewielką liczbę ludzi naprawdę bogatych, tworzących ten rynek). I choć także w tych dwóch obszarach integracja gospodarcza tworzy nową szansę, to przecież nie one decydują o wzroście produkcji. Większość rynku to obrót towarami masowymi, kupowanymi codziennie przez „białe i niebieskie kołnierzyki”.

Dowód na to, że w tej części produkcji firmy polskie nie są istotnie gorsze od swoich zachodnioeuropejskich odpowiedników, jest prosty. Przecież z konkurencją towarów zachodnich mamy na polskim rynku do czynienia od lat.

Wprawdzie kupujemy niemieckie samochody, holenderskie telewizory, francuskie sery, duńskie piwo czy fińską wódkę, ale przecież nie oznacza to, że rezygnujemy z polskich fiatów, Thompsonów, ryckiego edamera, Tyskiego czy Wyborowej. Kupujemy te towary równie często, bo są nie gorsze (a jeżeli to niewiele), a równocześnie są znacznie tańsze.

I w tym nasza szansa. Jeżeli większość polskich produktów odpowiada zachodnim standardom, a może przy niższych kosztach pracy być wytworzona taniej, to nie widać dobrych powodów, dla których miałyby nie trafić do sklepów w państwach Unii. Oczywiście, każda taka ekspansja handlowa musi być poprzedzona dobrym marketingiem i dopasowaniem się do lokalnych gustów: wędliny sprzedawane w Skandynawii muszą być nieco słodkawe, a sery pikantne (a nie odwrotnie), tekstylia wysyłane do Niemiec powinny mieć „eleganckie” aplikacje, a warzywa trzeba poddać konfekcjonowaniu, itd. Nie są to jednak kwestie szczególnie trudne, a nasi przedsiębiorcy przez trzynaście lat cierpliwie uczyli się tego, że to nie oni, a konsument jest królem.

(Tu drobna uwaga do tych wszystkich, którzy krytykowali nasze gospodarcze otwarcie na Zachód i rozwój sieci supermarketowych. Dzięki otwarciu nauczyliśmy się konkurencji, a dzięki obecności wielkich sieci handlowych już dzisiaj coraz więcej polskich towarów trafia do supermarketów zachodnich.)

Sceptycy mogą w tym miejscu powiedzieć, że w następstwie wymienialności waluty i redukowania barier celnych Polska już od kilku lat korzysta z dobrodziejstw otwarcia na rynki zachodnie, a zatem sam fakt wejścia do Unii niewiele tu zmienia. W sensie pozytywnym jest to twierdzenie prawdziwe tylko w niewielkim stopniu. Wprawdzie rzeczywiście barier celnych prawie już nie ma, ale dostęp do rynku dla sporej części polskich towarów ograniczany jest poprzez tzw. środki pozataryfowe (dobrym przykładem jest tu licencjonowanie dostępu dla polskich mleczarni czy zakładów mięsnych, z których obecnie tylko kilka procent może bez ograniczeń sprzedawać swoje wyroby na terenie Unii). Istotne znaczenie ma także likwidacja granic, która sprawi, że wreszcie przestaniemy wysłuchiwać komunikatów o tym, że TIR-y oczekują na przekroczenie granicy kilkanaście czy kilkadziesiąt godzin. Nie do przecenienia jest także upadek „psychicznej żelaznej kurtyny”, która u wielu przedsiębiorców wywoływała lęk przed próbami ekspansji „na Zachód”.

Jeszcze ważniejsze jednak są negatywne konsekwencje naszej — ewentualnej — odmowy akcesji do Unii. Polska, będąc poza Unią składającą się z 15 państw, mogła dość dobrze funkcjonować, zwłaszcza że jako potencjalny kandydat z wielu unijnych dobrodziejstw korzystała. Polska poza Unią składającą się z 24 państw i pozbawiona jakichkolwiek unijnych preferencji (bo niby dlaczego mielibyśmy z nich dalej korzystać) byłaby skazana na stoczenie się do pozycji „drugiej Białorusi”.

Dopiero w kontekście tych uwag powrócić mogę do pytania o rachunek zysków związany z negocjacjami akcesyjnymi. Uważam, że wynegocjowane warunki są dobre. Dobre, przy ocenie posługującej się dwoma kryteriami: porównaniem z tym, co oferowano nam początkowo, i z tym, co dostali inni.

Powtórzę jednak: to, „ile dostaliśmy (czy mamy dostać) z Brukseli” uważam za sprawę drugorzędną. Naprawdę ważne jest, ile, kosztem ciężkiej pracy i bolesnych niekiedy reform, będziemy potrafili zarobić na ekonomicznej egzystencji w największym bloku gospodarczym świata. I tu pozwolę sobie przytoczyć receptę na sukces, jakiej udzielił mi hiszpański minister ds. europejskich Ramon de Miquel. Miałem okazję zapytać go, jak to się stało, że Hiszpania, kraj w momencie wejścia do Unii zacofany gospodarczo, potrafiła tak zdynamizować swój wzrost gospodarczy. Pan minister odpowiedział mi: „Nam się udało, bo w momencie wchodzenia do Unii nie pytaliśmy, co Unia może zrobić dla nas. Samych siebie zapytaliśmy — co my możemy zrobić dla Unii”.

Michał Zieliński — publicysta ekonomiczny „Wprost” i „Tygodnika Powszechnego”

Fragmenty publikacji "Polska w nowej Europie. 10 pytań o przyszłość".


opr. JU/PO

˙
« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama