Franciszkańscy męczennicy

O franciszkańskich męczennikach z Peru: o. Michale Tomaszku i Zbigniewie Strzałkowskim (+1991)

Każdy, kto styka się z relacją opisującą okoliczności śmierci polskich franciszkanów zamordowanych przed 15 laty w Peru, już po chwili wie, że oto ma właśnie do czynienia z czystej postaci męczeństwem za wiarę. Tym bardziej że ojciec Michał Tomaszek i ojciec Zbigniew Strzałkowski do ostatniej chwili mogli ocalić swoje życie, wycofując się z działalności misyjnej. Wtedy jednak musieliby porzucić swoich parafian. A tego żaden z nich nie zrobiłby nigdy w życiu.

Świetlistym szlakiem do nieba

Dla obu zakonników praca na misjach była spełnieniem ich marzeń. Paradoksalnie śmierć znaleźli w kraju, w którym ponad 92 procent ludności wyznaje katolicyzm. Stali się ofiarami zbrodniczej ideologii komunistycznej, nieuznającej żadnych świętości i panicznie obawiającej się wszelkich dobrych uczynków, które najmocniej uosabia franciszkańskie zawołanie „Pokój i Dobro".

Sto procent mocy

„Może postrzegano mnie jako dziwaka, skrajnego choćby w przestrzeganiu milczenia, ale chciałem przeżyć nowicjat na serio, bo od niego zależy późniejsze życie zakonne. Trzeba się naładować jak akumulator, aby później było z czego się spalać" - tak wkrótce po złożeniu pierwszych ślubów zakonnych tłumaczył swoje wyjątkowe zaangażowanie młody zakonnik Michał Tomaszek.

Jego przyjaciele wspominają, że odkąd tylko pojawił się w niższym seminarium duchownym, zawsze towarzyszyła mu przywieziona z domu rodzinnego maleńka figurka Matki Bożej Niepokalanej. Każdego wieczoru po zgaszeniu światła Michał klękał przed nią i modlił się, tak jak czynił to jego wielki duchowy wzór św. Maksymilian Maria Kolbe.

- Michał łączył w sobie kilka na pozór sprzecznych cech. Z jednej strony był bardzo twardy, miał typową góralską upartą naturę, ale to była taka pozytywna zawziętość. Z drugiej zaś był niezwykle radosnym człowiekiem, śmiejącym się potężnym, nieskrępowanym głosem. Łączył te cechy z niesamowitą wrażliwością, zwłaszcza na sprawy dzieci i na cierpienie. Przez cały okres seminarium był ogromnie zaangażowany w Ruch Wiara i Światło i widziałem, że opieka nad dziećmi upośledzonymi sprawia mu wielką i autentyczną radość - wspomina przyjaciel Michała, ojciec Tadeusz Pobiedziński z klasztoru Ojców Franciszkanów w Krośnie.

Idealni franciszkanie

W Polsce początku lat osiemdziesiątych ekologia była czymś równie egzotycznym, jak kupno mięsa bez kartek. Jedną z pierwszych osób, które zainteresowały się tym tematem, był ojciec Zbigniew Strzałkowski, współtwórca REFA - Ruchu Ekologicznego św. Franciszka z Asyżu. Nie traktował on jednak ekologii, tak jak się do tego dzisiaj często podchodzi, w prostacki, zideologizowany sposób. Dla niego było to szersze zagadnienie, patrzył na nią głębiej, oczami wiary, przez pryzmat Stwórcy i Jego dzieł.

- Zbyszek był podobny do Michała pod względem twardości i konsekwencji w działaniu, ale o wiele bardziej zamknięty. Nie tyle może niedostępny, co raczej ogromnie spokojny, wyważony i zdystansowany. Żywiołowy Michał doskonale czuł się w pracy duszpasterskiej z dziećmi, z rodzinami, spokojny Zbyszek wolał pracę bardziej usystematyzowaną. Pod tym względem uzupełniali się doskonale - opisuje przyszłych męczenników ojciec Pobiedziński. Jego zdaniem, obaj od samego początku wyróżniali się na tle reszty seminarzystów.

- Obaj bardzo pracowici i solidni, przy tym kryształowo uczciwi, zakochani w Bogu, rozmodleni. Można powiedzieć, że stanowili ideał franciszkańskiego zakonnika. To były wzory do naśladowania - dodaje ojciec Pobiedziński. Mieli także jeszcze jedną wspólną cechę: niezwykle mocną wewnętrzną intencję misyjną.

Światło Pana

Pierwszy na misyjny szlak wyruszył ojciec Zbigniew, który w towarzystwie innego zakonnika, o. Jarosława Wysoczańskiego wyleciał w listopadzie 1988 roku do Peru. Po kilku miesiącach dołączył do nich ojciec Michał Tomaszek.

„Pariacoto. Jednopiętrowe, małe domki, szerokie ulice, gdzieniegdzie siedzący przed domami ludzie. (...) Wnętrze świątyni zrobiło na nas smutne wrażenie, nie ze względu na architekturę, ale poprzez martwotę i wygaszoną lampkę naftową przy tabernakulum. Spojrzeliśmy na siebie i chyba zrozumieliśmy się doskonale. Zapragnęliśmy, aby to miejsce jak najszybciej zabłysło światłem Pana" - tak pierwsze chwile pobytu opisywał w swoich wspomnieniach ojciec Wysoczański.

Jednak widok zaniedbanego kościoła zmobilizował tylko polskich franciszkanów do wytężonej pracy. Od początku drzwi ich domu niemal nie zamykały się przed wiernymi. Chrzcili, bierzmowali, spowiadali, nieustannie podróżując po swojej liczącej tysiąc kilometrów kwadratowych parafii.

Samochodem, konno i pieszo docierali do wiosek leżących na wysokości 4500 metrów nad poziomem morza, zagubionych gdzieś pośród niebotycznych Andów. W Pariacoto franciszkanie uruchomili agregat prądotwórczy, kanalizację i doprowadzili wodę. Po raz pierwszy od kilkudziesięciu lat do tego zaniedbanego regionu zaczęły także przyjeżdżać pielęgniarki i lekarze. A to wszystko stało się w rekordowo krótkim czasie. To sprawiło, że wieść o dobroczynnych „el Polacco" lotem błyskawicy rozniosła się po całym Peru. Niestety, dotarła także tam, gdzie nie trzeba: do partyzantów spod znaku sierpa i młota...

To my, partyzanci

Świetlisty Szlak - jedna z wielu działających na terenie Peru komunistycznych organizacji terrorystycznych - stanowił owoc chorych ideologicznych eksperymentów byłego profesora uniwersyteckiego Abimaela Guzmana, twórcy i głównego ideologa ruchu. Ta radykalna grupa stawiała sobie za cel mniej więcej to, do czego dążyli kambodżańscy Czerwoni Khmerowie pod wodzą osławionego Pol Pota: zniszczenie „burżuazji" i zastąpienie jej „zdrową tkanką" w postaci chłopskich rządów komunisty czno-rewolucyjnych. Metodą osiągnięcia tego „raju na ziemi" miał być terror i morderstwa.

Cała peruwiańska biedota została więc poddana totalnemu zastraszeniu. W rewolucyjnym amoku patrole Sendero Luminoso zabierały lub niszczyły żywność na oczach bezsilnych chłopów. Posłuszeństwo wymuszano głodem, opornych bez wahania mordowano. Według niektórych danych, w czasie kilkunastu lat aktywności ugrupowania jego ofiarami stało się ponad 20 tysięcy osób.

Pełen okrucieństwa opis typowej „wizyty" Świetlistego Szlaku w pewnej indiańskiej wiosce zamieścił w 1988 roku „Los Angeles Times": „Powstańcy powiesili kobiety na ścianie i porąbali je nożami i maczetami, po czym podcięli im gardła".

Na tle okropieństw popełnianych przez komunistyczną partyzantkę misja franciszkanów jawiła się jako oaza dobra w tym udręczonym zakątku świata. Okoliczna ludność coraz chętniej lgnęła więc pod opiekuńcze skrzydła polskich zakonników. A to w oczach fanatycznych maoistowskich senderi-stas stanowiło największą zbrodnię.

Nas przyszliście wziąć

Polscy zakonnicy byli kilka razy ostrzegani wprost, w sposób niepozostawiający wątpliwości: albo się wyniesiecie z Pariacoto, albo was zabijemy. Mieli świadomość zagrożenia, nie chcieli się jednak wycofać.

W 1991 roku, po trzech latach nieustannej, wytężonej pracy, franciszkanie szykowali się do pierwszego urlopu w Polsce. Umówili się przy tym, że będą wyjeżdżać pojedynczo, tak aby zapewnić ciągłość funkcjonowania misji.

Pierwszy wyruszył ojciec Jarosław Wysoczański. Michał i Zbigniew zostali w Pariacoto.

- Michał był szczęśliwy, pisał, że realizuje się na misji. Kiedy wyjechał do Peru, zorganizowałem wśród dzieci w Krakowie żywy różaniec, którego jedyną intencją było otoczenie modlitwą Michała i wszystkich jego spraw duszpasterskich. I przez rok te dzieci modliły się tylko za niego. Jestem przekonany, że ta modlitwa dodała mu sił w późniejszym męczeństwie - mówi ojciec Tadeusz Pobiedziński.

9 sierpnia 1991 roku w Pariacoto pojawili się uzbrojeni, zamaskowani terroryści: „Jesteśmy towarzysze, chcemy rozmawiać z ojcami". Wyszedł do nich Zbigniew.

- Z relacji świadków wynika, że dalej potoczył się dialog zdumiewająco podobny do tego, jaki miał miejsce podczas przesłuchania Pana Jezusa. Zbyszek z wielkim męstwem, z niezwykłą stanowczością odpowiadał na pytania terrorystów. Przykładowo, kiedy chcieli oni zabrać ze sobą także dwóch postulantów, czyli kandydatów do zakonu, Zbyszek zdecydowanie odpowiedział: „Nas przyszliście wziąć, nas weźcie, ich zostawcie". Tamci nalegali dalej. Zbyszek na to: „Nie, oni nie". Ostatecznie terroryści ustąpili. Takich momentów było jeszcze kilka - opisuje tamte dramatyczne chwile ojciec Pobiedziński.

Zabić sługusów imperializmu

W końcu terroryści związali obu franciszkanów i wywieźli ich za miasto.

- Od chwili porwania do momentu śmierci minęły ponad trzy godziny. Przez cały ten czas toczyła się rozmowa. Terroryści nakłaniali zakonników do rezygnacji z misji i przekonywali ich, że religia to opium dla ludu. Michał i Zbyszek katechizowali ich zaś pod lufami. I jestem mocno przekonany, że oni tym terrorystom zdążyli jeszcze przekazać dużo dobrego - uważa ojciec Pobiedziński.

W końcu odczytano sentencję wyroku. Zakonników nazwano w nim „sługusami imperializmu" i oskarżono o opóźnianie rozwoju rewolucji. Dowód? Z Chrystusem i wiarą ojcowie głosili pokój i czynili dzieła miłosierdzia, czym usypiali świadomość rewolucyjną Indian, a także upokarzali ich, rozdając żywność imperialistycznego pochodzenia.

Około godziny 9 wieczorem dokonano pospiesznej egzekucji.

„Ojcowie wraz z wójtem z Pariacoto zostali zabici w pozycji leżącej twarzą do ziemi w następującej kolejności: o. Michał, wójt, o. Zbigniew. O. Michał otrzymał dwa strzały w tył głowy, podobnie wójt, natomiast o. Zbigniew jeden strzał w okolicy ucha i drugi w środkową część kręgosłupa. Na plecach o. Zbigniewa, który był związany, terroryści pozostawili napis w języku hiszpańskim: W ten sposób umierają pupilkowie imperializmu" - napisał w swoich wspomnieniach ojciec Wysoczański - jedyny ocalały franciszkanin z Pariacoto.

Wieść o śmierci zakonników błyskawicznie rozeszła się po całej okolicy. Pochowano ich w kościele w Pariacoto, a w wielkiej procesji pogrzebowej uczestniczyły tłumy rozpaczających parafian. Od tamtego czasu polskich franciszkanów zaczęto nazywać w Peru „męczennikami miłości". Pięć lat później 9 sierpnia 1996 roku w Pariacoto ruszył ich proces beatyfikacyjny. Od 2002 roku sprawą tą zajmuje się specjalna komisja w watykańskiej Kongregacji Spraw Kanonizacyjnych.

Dziś w Pariacoto znów, tak jak przed laty, pracują polscy franciszkanie...

 

Boży szaleńcy

Ojcowie Zbigniew Strzałkowski i Michał Tomaszek nie są jedynymi polskimi misjonarzami zamordowanymi w ostatnich kilkunastu latach. W 1998 roku w Kongu-Brazzaville został zabity ks. Jan Czuba z diecezji tarnowskiej. 15 kwietnia 2001 roku w Jarcewie na Syberii brutalnie pobito, a następnie zamordowano wędrownego kaznodzieję 76-letniego księdza Jana Frąckiewicza. Miesiąc później został zastrzelony w Kamerunie Henryk Dejneka, misjonarz oblat Maryi Niepokalanej.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama