"Byłem przygotowany na najgorsze"

Relacja z placówki misyjnej prowadzonej przez ks. Wacława Stencla w Zambii

Zambia, fot. E. Twardoch

Zambia to jedno z biedniejszych państw w Afryce południowej o powierzchni ponaddwukrotnie większej od Polski, zamieszkane przez czterokrotnie mniej ludzi. Na południu tego kraju, w diecezji Monze, od dziewięciu lat pracuje ks. Wacław Stencel.


Jeszcze w szkole średniej marzył, by zostać misjonarzem. Kiedy już jako ksiądz zgłosił ks. abp. Damianowi Zimoniowi gotowość wyjechania na misje, myślał o Ameryce Południowej. Przypadek sprawił, że znalazł się na południu Afryki, w zambijskiej diecezji Monze.

— Kiedy wyjeżdżałem z Polski, byłem przygotowany na najgorsze. Inny klimat, kultura, mentalność ludzi zupełnie różna od europejskiej. Najtrudniejsza do pokonania okazała się jednak bariera językowa — wspomina ks. Wacław.

Zambię zamieszkują ludy Bantu. To mieszanka kilku plemion — Bemba, Malawi, Tonga, Luzi i Lunda są najliczniejsze. Językiem urzędowym jest angielski, ale Zambijczycy posługują się też około siedemdziesięcioma językami plemiennymi. Ks. Wacław po przyjeździe do Monze uczył się języka citonga. Kiedy już potrafił płynnie czytać w tym języku, udawało mu się coś zrozumieć, a nawet powiedzieć, nauczyciel — także misjonarz — powiedział: — Dobrze ci idzie, ale w Iteshi-teshi (gdzie miał pracować) mówią w innym języku. Obecnie ks. Stencel pracuje w misji w miasteczku Namalundu i z powodzeniem posługuje się językiem ciniandzja.

— Zambijczycy są bardzo mili i wyrozumiali, np. w stosunku do misjonarzy, którzy nie najlepiej posługują się ich językiem, długo nie znają ich zwyczajów. Nie wyśmiewają, nie lekceważą, są bardzo cierpliwi. Charakterystyczne dla Afryki jest to, że ludzie tu się nie spieszą, zawsze mają czas, nie spoglądają nerwowo na zegarek, nie znają słowa „koniecznie” i mają swobodny stosunek do obowiązków — opowiada ks. Stencel. Z wielkim szacunkiem i życzliwością odnoszą się do misjonarzy. Jeśli ksiądz przychodzi na spotkanie jakiejś grupy parafialnej, szukają dla niego najlepszego miejsca. Jeśli zapraszają kapłana do domu, starają się jak najlepiej ugościć, częstują tym, co mają najlepszego. Kiedy misjonarz o coś poprosi, nigdy nie odmawiają. Ks. Wacław ze wzruszeniem wspomina, jak kiedyś przyjechał na nabożeństwo do jednej z wiosek należących do misji w Namalundu. Mieszkańcy, jak zwykle, się spóźnili. Kaplica była jeszcze zamknięta, więc poszedł nad jezioro. Mężczyźni łodziami wydłubanymi w pniach drzew wracali z połowu. Poprosił, żeby pokazali mu, w jaki sposób łowią ryby. Byli zmęczeni i zniechęceni, ponieważ cały ranek pracowali i nic nie złowili, ale ponieważ poprosił ich bambo — jak nazywają misjonarzy — wypłynęli jeszcze raz. I złowili tyle ryb, że sami byli zdziwieni. Zupełnie jak Apostołowie, którzy po nieudanym połowie zarzucili sieci na rozkaz Pana Jezusa i wyciągnęli je pełne ryb.

Chrześcijaństwo w Zambii jest religią dominującą. Ponad sto lat temu ewangelizowanie północnej części kraju rozpoczęli ojcowie biali i tu katolicy stanowią dziś około 60 proc. mieszkańców. Na południu proces chrystianizacji zaczął się nieco później, więc obecnie do Kościoła katolickiego należy od 25 do 30 proc. ludności. Obok katolików działalność misyjną prowadzą również inne Wspólnoty chrześcijańskie, jednak katolicyzm ma najwięcej zwolenników — ocenia ks. W. Stencel. Zambijczycy nie bardzo rozumieją różnice między wyznaniami chrześcijańskimi i nie widzą niczego złego w przechodzeniu z jednego Kościoła do innego. Jednak zasadniczo są wierni Wspólnocie, w której zostali ochrzczeni. To już drugie, a nawet trzecie pokolenie chrześcijan, więc misjonarz, który do nich przyjeżdża, włącza się w struktury kościelne funkcjonujące od lat. Praca w misji przypomina trochę duszpasterstwo parafialne w Polsce i ma niewiele wspólnego z pierwotną ewangelizacją. Rzadko zdarzają się wioski, do których nie dotarła jeszcze Dobra Nowina o Chrystusie, ale i tam ludzie wiedzą, czym jest misja, kim jest misjonarz i po co przybywa.

— Po dziewięciu latach spędzonych wśród Zambijczyków zaczynam tam czuć się lepiej niż w Polsce. Nawet ich tak bardzo swobodny — myśląc po europejsku nieodpowiedzialny — stosunek do życia, zwłaszcza do codzienności, już mnie nie irytuje. Zaczyna mi nawet odpowiadać — przyznaje ks. Stencel, jakby trochę sobie się dziwiąc. — My się dziwimy, że ludzie w Zambii potrafią żyć na luzie, że niczym się nie martwią, że zawsze mają czas, a oni dziwią się naszym zwyczajom, pośpiechowi. Oni muszą trochę przystosować się do nas, ale właściwie to my musimy przystosować się do nich. To osiąga się z czasem. Przyzwyczajanie się bywa bolesne i bardzo denerwujące, ale jeśli człowiek „złapie” ten ich rytm, wtedy jest dobrze. Ks. Wacław nie musi długo się zastanawiać, by twierdząco odpowiedzieć na pytanie, czy jemu jest w Zambii dobrze...

WIESŁAWA DĄBROWSKA-MACURA

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama