Dziewięć

Fragment książki


Dziewięć

Andrzej Stasiuk

Dziewięć Fragment książki

W nocy padał śnieg.

Paweł wstał z łóżka i poszedł do łazienki. Światło było zapalone, a lustro rozbite. Zgarnięte z półki tubki, szczoteczki i flakony leżały na podłodze. Biała strużka pasty wystrzeliła i zastygła na seledynowej ścianie. Maszynki do golenia były połamane i wdeptane w rozdarte pudełko proszku. Pęknięta klapa od sedesu leżała w kącie. Pomyślał, że dużo tu szkła, i wrócił do przedpokoju po buty.

Podniósł jedną ze szczoteczek, opłukał nad umywalką i zebrał ze ściany odrobinę pasty. Potem ukucnął i wybrał maszynkę z nadłamanym uchwytem. Pojemnik z pianką znalazł pod wanną. Był wgnieciony, lecz coś w nim jeszcze chlupotało. Ogolił się w resztkach lustra. Spłukał twarz. Flakon z Old Spice'em był pokruszony, lecz biała plastikowa powłoka przechowała trochę płynu. Potrząsnął zmiętą gruszką. Zachrzęściła jak głuchoniema wersja dziecinnej grzechotki. Parę kropelek wypadło na dłoń. Roztarł je na policzkach. Prawie nie szczypało, więc pomyślał, że tym razem udało mu się nie zaciąć. Odlał się i wrócił do pokoju.

Tutaj nie było lepiej. Więcej kruchych rzeczy. Srebrna spękana obudowa magnetofonu wypuszczała na podłogę kolorowe wnętrzności. Pstryknął kontaktem. Żyrandol był rozbity. Dzień dopiero się zaczynał. Światło poranka przypominało rozpylony kurz. Z rozprutego obicia kanapy wyłaziło coś białego. Pogładził to dłonią i poszedł w stronę wywalonych z szafy ubrań. Powąchał kilka sztuk, żeby w półmroku odnaleźć czyste. Włożył koszulę, sweter, przy łóżku znalazł spodnie, z nietkniętej szuflady wygrzebał skarpety i gdy je naciągnął, przestał w końcu drżeć.

Popijał kawę drobnymi łykami i patrzył w okno. Śnieg leżał na dachach domów, na chodniku, czarne drzewa były teraz białe i wszystko przypominało jakąś odległą Gwiazdkę. Czerwony autobus ostrożnie wchodził w zakręt. Sennie i bezszelestnie wyjechał na prostą i zaczął maleć w perspektywie lipowej alei. Korony drzew rozpływały się w niskim niebie. Zaczął nasłuchiwać stukotu kropel w rynnach. Żadnego dźwięku. — Trochę poleży — pomyślał. Czekał, aż kawa poderwie myśli do nerwowego łopotu, do czegokolwiek, co przypominałoby strach albo chociaż zdziwienie. Wypił ostatni łyk, wypłukał fusy, umył kubek, odstawił i wrócił do pokoju. Upchnął do szafy kupę szmat i zrobił sobie miejsce na spacer: dziesięć kroków w jedną i w drugą, od drzwi kuchni po balkonowe okno. Liczył kroki do stu kilkudziesięciu, lecz dał sobie w końcu spokój, wsparł czoło o zimną szybę i zamknął oczy. — Myśleć, myśleć — mruczał pod nosem — powinienem w nocy wziąć coś na sen. — Za oknem przejeżdżała piaskarka i strugała śnieżny wiórek z niebieskawego asfaltu, ale nie widział tego i gdy podniósł powieki, biały pejzaż był już przekreślony poziomą kreską. Poczuł żal, ten rodzaj smutku, jaki towarzyszy wspomnieniu, którego nie można przywołać w całości, wspomnieniu, z którego pozostał ledwo ślad.

Wrócił do kuchni. Zegar wskazywał 5.32. Większość najbiedniejszych już wstała i jechała tam, dokąd miała pojechać. Długi, prosty odcinek drogi wiodącej do autobusowej pętli był odśnieżony. Ciemne pasmo wiodło w dal i w przyszłość. Nadjeżdżały dwa maluchy, dwie zabawki w kolorze wesołego ognia i metalicznej zieleni. Z pierwszego piętra, z tej odległości, twarze kierowców były nie do rozpoznania, lecz wiedział, że są to na pewno porządni ludzie i nie minie dziewięć godzin, a będą wracać w tej samej albo odwrotnej kolejności. Nagi asfalt odbijał dudnienie dwucylindrowych silników. Dwie wrony miały to gdzieś i pozostały na swoim kasztanowcu, na gałęziach, które wisiały nad zakrętem jak druty odartego parasola. Samochodziki zawinęły i toczyły się dalej, a on poczuł w sercu ukłucie zazdrości.

Poszedł do pokoju, by z tamtego okna patrzeć w ślad za dwiema barwnymi plamami, które malały, niknęły w szarej mgle poranka, tam, gdzie drzewa mieszały się ze słupami trakcji, a wstęga szosy wpełzała na wiadukt nad torami i przez moment wyglądało to tak, jakby maluchy pięły się w górę, w stronę niewyraźnego nieba.

Poszedł po wiadro na śmieci. Postawił je na środku pokoju. Zrozumiał, że cały ten burdel nie zmieści się nawet do dziesięciu wiader. Paroma kopnięciami odsunął potłuczone butelki pod regał. To samo zrobił z książkami. Teraz mógł spacerować nawet z zamkniętymi oczami. Przedłużył trasę do okna w kuchni. Przedeptał ścieżkę między skorupami naczyń. Dziesięć i pięć dawało piętnaście kroków w jedną stronę.

Za pięć szósta pomyślał: — Do dupy z tym wszystkim. — Założył w przedpokoju brązową skórzaną kurtkę, wyszedł, zatrzasnął drzwi i nie sprawdził nawet, czy ma w kieszeni klucze.

W śnieżne poranki, gdy nie ma wiatru, powietrze peryferii ma smak węglowego dymu, a łopaty metalicznie pobrzękują o chodniki. Pomyślał, że pójdzie do pętli i posiedzi w ciepłym autobusie. Do rudych gałązek żywopłotu lepiły się cukrowe pasemka. Minął staroświecką willę z gankiem o czterech kolumnach. Na ganku stał trójkołowy rowerek z nieruchomym wiatraczkiem przy kierownicy. Na ścieżce nie było żadnych śladów prócz kilku wgłębień po kocich łapach. Minął następny dom i jeszcze dwa szare i kanciaste. Ludzie stąd już wyszli. Roznieśli śnieg na podeszwach. Zostało błoto i mizerna trawa. Potem zabudowa urwała się, uskoczyła, robiąc miejsce spiczastej bryle kościoła. Cegła miała barwę zakrzepłej krwi. Jak przesiąkająca przez bandaże rana. W głębi ulicy widział stojący autobus. Wokół nie było nikogo. Gdzieś zaszczekał pies. Ujadanie przepadło w odległym, niewidzialnym stukocie wagonów. To musiał być ekspres albo pośpieszny, bo bardzo szybko umilkł.

Ciepły pomruk autobusu wtrącał go w malignę. Przez kilka minut prześnił parę snów. Ludzie wsiadali i przechodzili wskroś majaków, nie niszcząc ich: pękały i zaraz zrastały się na powrót, bo materia minionego czasu, z którego były utkane, jest żywa. Na świecie jeszcze tylko ludzie są tak żywi. Przez kilka minut prześnił kilka lat w epizodach, zatrzymał się na minionej nocy, odbił i powrócił w dzieciństwo, gdy jeszcze nikomu się nie śniło, że działalność gospodarcza zbawi świat. Podniósł ramiona i wtulił dłonie między uda. Pochylony do przodu, z zamkniętymi oczami, wyglądał jak koleś, który kiwa się na jakiejś krawędzi i zaraz skoczy albo stchórzy, wybierając bezpieczny upadek na plecy.

Brzęknął dzwonek, drzwi psyknęły, autobus ruszył. Nie otwierał oczu. To była taka zabawa: zgadnąć, w jakim miejscu trasy znajduje się ikarus — szybkie uniesienie powiek, „sprawdzam” i przegrana albo wygrana, dom Zawadzkiego, rozpierdolony śmietnik, skrzyżowanie z Bystrzycką, brzozowy zagajnik z menelską ławeczką i tak do następnego przystanku. Słuchać silnika i liczyć metry w mroku. Uda się albo się nie uda. Niewidomi mają lepiej, bo pewnie boją się bez przerwy i w końcu przyzwyczajają.

Poczuł, że autobus skręca i spojrzał za okno. Biel go oślepiła. Przystanek był za moment. Zaśnieżony, porośnięty krzakami plac, potem blaszana ściana magazynu i ścieżka, którą nadchodzili ludzie z tego małego osiedla trzech baraków, gdzie tygodnie snuły się długimi, ciemnymi korytarzami i gdy na końcu był już poniedziałek, to na początku rozkręcała się dopiero sobota. Przystanek był pusty. Staroświecki słupek wyglądał jak czerwona kredka wbita w przybrudzoną kartkę. Wszędzie były już nowe niebieskie tablice, lecz tutaj nie. — Bejrut — pomyślał. — Po co im przystanek. I tak tu zostaną. Jebał ich pies. — I poczuł, że ogarnia go smutek, zasrany żal nad sobą, uczucie, jakie mogą wywoływać wspomnienia, te niechciane obrazy, które wypełzają nie wiadomo skąd właśnie wtedy, gdy umysł powinien być chłodny i jasny jak chłodna i jasna jest teraźniejszość.

Autobus zaczął wspinać się na wiadukt. Z przeciwka jechał star z mlekiem. Skrzynki miały kolor deszczu, a kapsle błyszczały jak tanie protezy. Tak działała jego wyobraźnia. Balustrada wydawała się cienka i krucha. Ażur płaskowników przywodził na myśl beznadziejnie powszednią wizję nieskończoności. Tory biegły na północ i po trzystu kilometrach przepadały w morzu jak srebrne nici, a elektryczna trakcja przepadała w niebie, które w nocy rozświetlały ogniste pióropusze rafinerii. Osobowy smyrgnął w stronę miasta. Wynurzył się z burego poranka i natychmiast w nim przepadł. Z uchylonej kabiny kierowcy było słychać, jak radio gra dla wszystkich, którzy już wstali. Muzyka „jedynki” miała smak sennej nudy, bo inaczej ci wszyscy ludzie dawno by oszaleli albo umarli gwałtowną śmiercią — przecież nie da się wytrzymać pięciu tysięcy poranków, musi być na to jakiś sposób, trucizna, coś, co wypełni próżnię pomiędzy niebem i ziemią.

Wiadukt się skończył, znów zaczęły się domy. Każdy stał na swoim, ogrodzony płotem z siatki, kwadratowe oczka powtarzały w nieskończoność kanciastą formę budynków, okien i placów. Na przystanku wsiadły trzy osoby. Autobus szarpnął, gruba kobieta z biletem w ręku zatoczyła się w tył i otarła o jego ramię. Poczuł jej miękki tyłek i zapach perfum.

Z prawej ciągnęły się kiedyś pola. Chmury gromadziły się nad rzeką, unosiły w górę i sunęły po niebie. Wlokły swoje cienie po rżyskach, na których jesienią stały krowy. Ulica była wąska, a samochody powolne. Horyzont wyglądał jak wydzieranka z zielonego papieru. Któregoś dnia pojechał w tamtą stronę na rowerze. Żółtawe ścieżki wiły się wśród wiklin. Zobaczył kilkunastoletnią dziewczynkę w czerwonym kostiumie kąpielowym. Sikała. Dostrzegł nawet ciemną plamę na piasku. Na jego widok wyprostowała się bez pośpiechu i zaczęła wolno podciągać majtki.

Teraz szereg wielkich tablic reklamowych odgradzał jezdnię od bezkresu szarych traw, które wyrosły w miejsce warzywników. Na horyzoncie stały szare bloki, a raczej zwisały z nieba niczym bure, podziurawione zasłony: chmury i ściany w jednym kolorze. — Blond pizda — pomyślał. Pamiętał ten moment, gdy czerwony materiał wędrował w górę i musiał ocierać się z cichym szelestem o jej jasne włosy. A potem wszystko zniknęło przypieczętowane pstryknięciem, gdy dziewczyna wysunęła kciuki spod gumki i wsparła dłonie na biodrach. Przycisnął mocniej, na twarzy czuł gorący wiatr. Wielkie plansze odgradzały go od tego wszystkiego.

Ktoś stanął obok jego siedzenia.

— A co to, dziś autobusem?

Podniósł głowę, poznał faceta i odpowiedział:

— Taa, czasem trzeba.

Stał w oknie i patrzył na brązowy gmach dyrekcji kolei. Tutaj po śniegu nie został nawet ślad. Jezdnia i chodnik były mokre. Koła syczały na asfalcie. Fasada za żelaznym ogrodzeniem wyglądała tak, jakby zapadała się w ziemię. „Tympanon”, przypomniał sobie słowo ze szkoły, a potem, też z bardzo daleka, dotarło do niego „Brama Brandenburska” i jeszcze inne obrazy i słowa. Tak minęły mu trzy minuty. Przeniósł wzrok na cerkiew. Czarne balony oplatała siatka bezlistnych gałęzi. — Ki chuj tam chodzi — pomyślał. — Tu Ruskie, tam Niemcy, tu Niemcy, tam Ruskie — myślał dalej. Na Wileński zajechał elektryczny i tłum ciągnął przez pasy na czerwonym świetle, wlewał się w gardło podziemnego przejścia i wypływał z drugiej strony koło poczty, tramwaje nadgryzały ruchliwe cielsko, łykały po kawałku i uwoziły w cztery strony miasta. Pomyślał, że najgorzej mają ci, co jadą do WZT, bo muszą iść do Ząbkowskiej i złapać wypchane i obwisłe 138, które powiezie ich pod ten ogromny zbiornik gazu, który śnił mu się po nocach, śnił mu się, jak pęka, wybucha i ogień sunie przy samej ziemi, obnaża ją, obiera ze wszystkiego, z zarośli, traw i dzikich śmietników na Olszynce, przelewa się kolejowymi tunelami na Koziej Górce, a po lokomotywowni zostają szkielety hal, wagonów, goła skóra ze skruszałymi żyłami szyn, Kamczatka płonie jak domek z kart i wszystkie złodziejki i morderczynie, piękne i nieosiągalne, stapiają się w jedno z metalowymi kościotrupami własnych łóżek. To mu się śniło wiele razy.

Na rogu przy poczcie i Władku Czwartym stały trzy Cyganki. Były nieruchome i barwne. Światło poranka nie dawało sobie z nimi rady. Zaczekały, aż tłum zrzednie i zeszły pod ziemię. Szukał ich wzrokiem, lecz nie wyszły na powierzchnię. 21 sypnęło iskrami i popędziło na południe. Powietrze rozstąpiło się przed nim z jękiem, a kobieta z wielką torbą w czerwono-niebieskie pasy ledwo uskoczyła. Próbował sobie przypomnieć, czy w Moskwie są tramwaje. Nakreślił na szybie esa-floresa. Szkło było suche i został tylko mętny, tłustawy ślad. Odszedł w głąb mieszkania. Pod szarym dywanem zaskrzypiał parkiet. Wszedł do kuchni. Tutaj podłoga była z szerokich lakierowanych desek. Na stole stały resztki śniadania, dwa kieliszki do jajek, dwie kamionkowe miseczki i koszyk z ciemnym pieczywem. Jedno jajko było ledwo nadjedzone. Żółtko przeświecało spod białka jak oko spod bielma. Dotknął kukurydzianego płatka przylepionego do brzegu miseczki. Był mokry i zimny. Wziął go na palec i posmakował. Bez cukru. Spróbował odrobinę mleka z drugiej miseczki. Było słodkie jak ulepek. Wrócił do przedpokoju. Pchnął pomalowane na żółto drzwi, ale zaraz je zamknął. Poszedł z powrotem do kuchni i otworzył szafkę z ciemnego drewna. Płytkie i głębokie talerze stały w dwóch kolumnach, resztę zajmował dzbanek do kawy i waza na zupę, jedno i drugie pokryte kurzem. Były jeszcze trzy filiżanki z różnych kompletów. Pachniało wilgotnym drewnem i jedzeniem. Woń starego chleba wisi zawsze w szafkach, do których rzadko się zagląda. Zamknął drzwiczki i spojrzał w okno, ale nie dostrzegł żadnego ruchu. Ściana sąsiedniego domu połyskiwała martwymi szybami.

Wydawnictwo Czarne s.c.


opr. MK/PO

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama