28.10.2022

Autobus, krzyż… apostoł

Wydarzyło się to w latach 90. na południu Polski. Była zaangażowaną w życie Kościoła licealistką. Animatorka, pracowita uczennica. Do szkoły dojeżdżała autobusem. Na trasie jej połączenia znajdował się kościół. Kiedy autobus mijał świątynię czyniła znak krzyża. Dwa razy w ciągu dnia. W obie strony trasy. Normalnie, naturalnie, świadomie, z miłości do Boga. 

Ale tamtego dnia wiedziała, że z krzyżem będą kłopoty. Na jednym z przystanków wsiadł i usiadł dokładnie na wprost niej tak przystojny chłopak, że od razu zaczęła się łamać. Powie potem w publicznym świadectwie, że gęstość tej walki narastała aż nie do zniesienia – im bliżej byli kościoła, tym z nią było gorzej. 

W końcu autobus minął kościół, a ona… odpuściła i nie przeżegnała się. Ale…, ale on się przeżegnał. Ale on się przeżegnał… Zdania takiego kalibru zwykle powtarza się co najmniej dwukrotnie. Przeżegnał się i wyszedł niczego nieświadomy na następnym przystanku. Już go nigdy potem nie zobaczyła. Poszedł zwyczajnie w swój dzień, w swoje życie, nie mając pojęcia, co zrobił dla tej dziewczyny.  A ona jechała dalej jak przetrącona, zawstydzona, oszołomiona. „Jak prawdziwie nawrócona” – powie w publicznym świadectwie.

Nie wiemy czy to był Marcin, czy Przemek, ale wiemy na pewno, że miał w sobie Szymona i Judę Tadeusza, Piotra i Jana, i Filipa, i Mateusza, i Tomasza, i Jakubów… – tylko pewnie zamiast skórzanej sakiewki z daktylami – kasety, słuchawki, walkmana i gumę „Turbo” ze śladem opon u góry. 

On wciąż posyła tu swoich.