28.04.2023

Rower

Usłyszałem o niej trzy lata temu, w końcówce maja, w jednej z parafii. Na własne uszy, przy odpustowym stole. O swojej babci opowiadał wnuk, dorosły już dziś Wojtek. Nie pamiętam jak miała na imię, ale tę historię zapamiętam na długo. Msza św. – opowiadał Wojtek – była skarbem jej życia. Była na niej codziennie, z drobnymi wyjątkami, gdy chorowała. Do swego parafialnego, drewnianego kościółka dojeżdżała na wysłużonym rowerze. Torebka na kierownicę, chustka na głowę, szalik na szyję. Z roku na rok sił jednak ubywało, a ruch uliczny wzbierał. Pewnego dnia rower padł na tyle, że nie nadawał się już do naprawy. Rodzina odetchnęła z ulgą, bo nikt nie miał ani odwagi, ani pomysłu, jak jej tego zabronić.

I właśnie wtedy, kiedy sytuacja wydawała się opanowana, a staruszka o naprawach wspominać przestała – stało się. Po kilku dniach od awarii wróciła z Mszy św. ciut później. Uśmiechnięta i zadowolona, z lśniącym nowością nabytkiem u boku, wołała od furtki: Spokojnie i bez paniki! Jeździć nie będę, ale przecież muszę się na czymś oprzeć, a i zakupy powiesić. 

Kupić nowy rower, gdy na jazdę nie ma już szans. Byle się tylko podpierać, byle tylko móc chodzić na Mszę św. jeszcze długie lata. Jeszcze długie lata – przecież jest nowy i nic się nie kończy. Decyzja jak klin w ten spór z pierwszego wersetu.

Poczciwa, przepiękna babulinka z malutkiej wioski na końcu świata. Biblijna „niewiasta dzielna” karmiona latami Ciałem i Krwią Pana. Trwająca w Nim, a On trwający w niej (J 6, 56). Życie wieczne przelewane z Boga w człowieka pod impregnowanym gontem w entourage’u prostoty i pospolitości: hostia z paczki, podniszczony mszał, trzeszczące organy, cherlawy proboszcz, sprzęgający mikrofon, krzywy baldachim. Czasem i tak. Uzdrawiająco tak. Znaki jak perły, busole chroniące przed mieliznami duchowej pychy. Kocham je wszystkie. I zawsze i ninie.