Za mocno nadmuchany balon musi pęknąć. A wszystko zakończy się jak zabawa w przedszkolu - upadkiem na pupę. Tyle że nie o niewinną zabawę tu chodzi
„Podobno jest Pan praktykującym katolikiem. To dziwne, przecież sprawia Pan wrażenie człowieka myślącego. Jak można w dzisiejszych czasach wierzyć w nieomylność papieża, w zmartwychwstanie Jezusa. Czy naprawdę uważa Pan, że antykoncepcja jest grzechem? Jeżeli już chce Pan wierzyć w Boga, to po co Panu Kościół? Przecież to umierająca, zdegenerowana instytucja”.
Znacie to? Oczywiście, że znacie. Wiele razy musieliście się tłumaczyć ze swojego światopoglądu, czasem brakowało wam już argumentów. Książka ta to zbiór odpowiedzi na najczęściej zadawane pytania. Miejcie ją zawsze pod ręką.
„Podczas spotkań towarzyskich prędzej czy później pojawia się temat wiary, Kościoła, ekumenizmu, klerykalizmu, a przede wszystkim – etyki seksualnej. Osoba poważnie traktująca swoją wiarę i otwarcie się do niej przyznająca może mieć nie lada problem. Musi odpowiedzieć na wszelkie możliwe zarzuty i wątpliwości: a przecież taka ewangelizacja przy piwie może przynieść zarówno korzyści, jak i szkody. Autor tej książki pomaga dyskutować w sposób błyskotliwy, a zarazem pogłębiony”. — Stefan Sękowski, „Gość Niedzielny”
fragment:
Jedna z najbardziej znanych dziecięcych zabaw: maluchy stają blisko siebie i chwytają się za ręce. Poruszają się do tyłu, oddalając od siebie i tworząc coraz większe koło, które w końcu musi pęknąć. Zabawie towarzyszy recytacja wierszyka: „Baloniku nasz malutki, rośnij duży okrąglutki. Balon rośnie, że aż strach, przebrał miarę no i… trach!”. Wtedy właśnie dzieciaki upadają na pupę.
Balonik malutki nie pozwala się dobrze bawić, ale dmuchanie balonika ponad miarę powoduje, że pęka, co kończy zabawę. Trzeba więc dmuchać go ostrożnie. Podobnej rozwagi trzeba również w poszukiwaniu właściwego stosunku do religii, tyle że nie o zabawę tu chodzi, jak chcieliby niektórzy, ale o poszukiwanie prawdy stosownie do reguł gry. Niektórzy chcieliby się więc bawić w dialog międzyreligijny, z góry przyjmując tezę o równości religii, przy czym jedni chcieliby równości rozumianej jako fałszywość wszystkich religii, a drudzy zakładają ich prawdziwość, nie bacząc na to, że twierdzenie takie jest równoznaczne twierdzeniu, że fałszywe są wszystkie.
Takie postawienie sprawy – że religie mówią o tym samym – jest nie tyle dmuchaniem balonu, ile raczej jego przekłuciem – kończy bowiem wszelką zabawę w punkcie wyjścia. Bo przecież nietrudno udowodnić fałszywość takiego twierdzenia – wystarczy wskazać choć jedną różnicę między religiami, by obalić jego kategoryczność. Zamiast więc gubić się w wyliczanie poszczególnych sprzeczności, wystarczy zwrócić uwagę na ten „drobiazg”, którym jest Jezus Chrystus. Z całą pewnością religie nie mówią o Nim tego samego. Weźmy dwa pierwsze z brzegu przykłady: Koran włącza Jezusa w łańcuch proroków, którego ostatnim ogniwem jest Mahomet. Hindusi mogą w Nim dostrzec wcielenie przynoszącego zbawienie Wisznu, ale „nie jest jedynym wcieleniem Boga – na co zwraca uwagę Hans Waldenfels – lecz jednym pośród wielu”. Toteż należałoby dmuchać nieco ostrożniej i zapytać, czym różnią się religie między sobą? Bo nawet jeśli mówią o tym samym – o stosunku człowieka i Boga – nie znaczy to, że mówią o Tym samym.
Zauważmy, że tak jak religie zgodne są co do tego, że człowiek potrzebuje zbawienia, którego inicjatorem zwykle bywa Bóg, tak tylko chrześcijaństwo uzurpuje sobie prawo do twierdzenia, że jedynym pośrednikiem zbawienia jest Jezus Chrystus. To twierdzenie nie wynika z jakiejś niezdrowej rywalizacji z innymi religiami, lecz z faktu wcielenia Boga, co zdecydowanie ogranicza reguły gry w dialogu międzyreligijnym. Tym samym jego zwolennikom pozostają jedynie próby godzenia absolutnego roszczenia chrześcijaństwa wynikającego z wiary w Bóstwo Jezusa z ewentualnymi wartościami zbawczymi występującymi w innych religiach. Trzeba zatem dmuchać w balonik tak, żeby maksymalnie pozytywnie spojrzeć na inne religie, uważając jednak, żeby balonik nie pękł.
Dziś Kościół odrzuca uprawiany przez wieki ekskluzywizm bazujący na źle pojmowanej zasadzie extra Ecclesiam nulla salus. Z faktu, że Chrystus założył swój Kościół i pozostawił w nim wszelkie potrzebne do zbawienia środki wysnuwano wniosek, że trzeba należeć do widzialnego Kościoła, by zostać zbawionym. To rzecz jasna zbyt słabe dmuchnięcie w balonik, wykluczające z gry nie tylko wszystkie inne religie, ale nawet tych ludzi, którzy nie z własnej winy nie mogli uznać roli Kościoła w Bożym planie. Słusznie więc Kościół doszedł do wniosku, że właściwszy od eklezjocentryzmu będzie chrystocentryzm. W dobie obecnej proponuje się więc podejście inkluzywistyczne, które uznaje „zbawczą wartość religii pozachrześcijańskich, ale zbawienie w nich postrzega jako pochodzące od Chrystusa i obecne w Jego Kościele” (I. S. Ledwoń). Tak nadmuchany balonik wydaje się mieć optymalne rozmiary, by można było poważnie rozmawiać z innymi religiami, a jednocześnie nie bawić się chrześcijaństwem.
Czy jednak jest to już maksymalny rozmiar, przy którym balon nie pęknie? Chrystocentryzm zaprzecza, jakoby było możliwe zbawienie poza Chrystusem, jednocześnie dopuszcza istnienie doświadczenia Boga poza chrześcijaństwem. Mówi się o „zalążkach prawdy” czy „ziarnach Słowa” obecnych w innych religiach, przyznaje się nawet, że inne religie mogą pomagać ludziom w osiągnięciu ostatecznego celu. Nie wolno jednak się zgodzić na to, żeby zapomnieć o obecności działania złego ducha, dziedzictwie grzechu czy w końcu o niedoskonałości rozpoznania przez ludzi Boga objawiającego się w przyrodzie, w sumieniu czy w religijnym doświadczeniu. Tylko w Chrystusie otrzymujemy pełnię objawienia się Boga. „Dlatego należy wykluczyć – czytamy w dokumencie przygotowanym w 1997 roku przez Międzynarodową Komisję Teologiczną – istnienie różnych ekonomii zbawienia dla tych, którzy nie wierzą w Niego. Nie może być dróg prowadzących do Boga, które nie zbiegałyby się w jedynej drodze, którą jest Chrystus” (Chrześcijaństwo i religie, nr 49e).
Mimo to nie brak zwolenników zabaw ekstremalnych, którzy twierdzą, że należy jeszcze dopompować balon. Dziś „nikt nie uważa – twierdzi ks. Andrzej Szostek MIC – że do zbawienia potrzebna jest więź z widzialnym Kościołem katolickim. W obecnej dobie grozi raczej skrajność przeciwna, określana niekiedy nader pobożnie teocentryzmem”. Sztandarowym zwolennikiem tej rewolucji – bo już nie ewolucji – zwanej «pluralizmem religijnym» jest John Hick, który postuluje przypisanie chrześcijaństwu nie absolutnego, ale równoległego znaczenia pośród różnych objawień się Boga. Ze skromnością właściwą rewolucjonistom mówi on o konieczności dokonania przewrotu kopernikańskiego. Nie wystarczy, wyjaśnia ten brytyjski filozof i teolog, poprzestać na «inkluzywizmie», bo takie podejście można „porównać do sytuacji, gdy ktoś przyjmuje rewolucję kopernikańską w astronomii, a jednocześnie twierdzi – zwraca uwagę ks. Krzysztof Kaucha – iż promienie słoneczne dochodzą do innych planet Układu Słonecznego jedynie dzięki pośrednictwu Ziemi”. Wydmuchują więc zwolennicy pluralizmu wszystkie dogmaty religijne, a twierdzenia teologiczne zrównują z mitologią. Co więcej, negują tożsamość historycznego Jezusa z Bogiem, a objawienie chrześcijańskie pozbawiają komponentów uwarunkowanych historycznie i kulturowo. „Do diabła z Chrystusem, jedynym pośrednikiem” – zdają się wołać, od tej pory ma On stać się jedynie wzorcem pośrednictwa zbawczego (co tam, że ani sam Jezus, ani inne religie nie potwierdzają tej tezy).
Kościół nie przyjmuje tego stanowiska, świadomy, o czym pisze niemiecki teolog Hans Waldenfels, że „trudno jest odkryć w całej historii kogoś, kto mógłby tak jak Jezus rościć sobie prawo do tego, że jest jedynym Synem”. Znalezienie wspólnego mianownika wszystkich religii – Bóg mglisty, nieobjawiony w Chrystusie: teocentryzm zamiast chrystocentryzmu – powoduje bowiem zanegowanie tego, co wyjątkowe dla chrześcijaństwa. I jeśli można głoszenie takiego stanowiska wybaczyć wyznawcom innych religii, nie jest ono usprawiedliwione z perspektywy chrześcijańskiej.
Za mocno nadmuchany balon musi pęknąć. A wszystko zakończy się jak zabawa w przedszkolu – upadkiem na pupę. Tyle że nie o niewinną zabawę tu chodzi.
Książkę, z której pochodzi tekst, można kupić tutaj>>>Sławomir Zatwardnicki (ur. w 1975). Redaktor portalu Opoka, publicysta. Jego teksty ukazują się m.in. w: „Homo Dei”, oraz „Przeglądzie Powszechnym”. Razem z żoną i trójką dzieci mieszka w Zabrzu.
opr. aś/aś