Jerzy Zelnik - o sobie samym mówi: "czeladnik słowa". W wywiadzie odpowiada na pytania - dlaczego tak skromnie patrzy na siebie samego? Dlaczego ochrzcił się w wieku 24 lat? Jak, jako aktor, rozumie rozwój duchowy?
„Czeladnik Słowa” — to Jerzy Zelnik o sobie samym. Nie za duża skromność?
Zdecydowanie nie. To naprawdę nie jest żadna fałszywa skromność. Jeśli bowiem chodzi o mistrzostwo słowa, posługiwanie się nim, jeśli chodzi o taką frazę, w której jest i logika, i piękno, dykcja, operowanie pauzą, wydobywanie sensu, to zdecydowanie moim mistrzem jest Jan Paweł II. Ja jestem tylko czeladnikiem. I dlatego kiedy pytają mnie, którego aktora uważam za swojego mistrza, odpowiadam niezmiennie: Jana Pawła II. Niekiedy mówię też o sobie „sługa Słowa”.
Faktycznie, często podkreśla Pan ten służebny wymiar aktorstwa.
I tak właśnie postrzegam swoją rolę. Zatem jestem sługą Słowa — i to w sensie bardzo szerokim — od Biblii, poprzez wielką poezję, szczególnie naszą rodzimą, opartą na fundamencie największych: Kochanowskiego, Mickiewicza, Słowackiego, Norwida, Krasińskiego, aż po Herberta. Nieskromnie stwierdzę, że mam niejako wrażenie, iż na mnie owi poeci, którzy to słowo ułożyli, w jakiś sposób liczą, czekają, że jako interpretator będę się nim dzielił i porządnie je przekazywał.
A Karol Wojtyła?
Ależ oczywiście, w gronie tych wielkich jest również Jan Paweł II. Ja zaś mam to szczęście, że od wielu lat, właściwie przez cały czas, jestem zapraszany do mówienia i interpretowania wierszy Wojtyły, najważniejszych fragmentów homilii, papieskich wypowiedzi, listów.
To często wcale nie są łatwe teksty.
Niektórzy zarzucali Wojtyle, że jego prostota wiary bywała szalenie opakowana, w taki trudny dla odbiorcy sposób. Że to, co proste, co oczywiste poprzez Objawienie, zostało przez papieża ujęte w taki kształt, który wymaga pewnego rozszyfrowania, niemałego trudu dotarcia do sedna. I to jest właśnie zadanie interpretatora. A więc przedarcie się przez to tajemnicze Wojtyłowe piękno słowa do sedna jego myśli.
Tym bardziej jestem ciekaw Pańskiej interpretacji Drogi Krzyżowej w rzymskim Koloseum z 2000 r.
Tak, kilka tygodni temu nagrałem dla „Przewodnika Katolickiego” moją interpretację tamtych niezwykłych papieskich rozważań. Ale rozczaruję Pana — nie znaczy to, że w tej chwili potrafiłbym wykazać się zdolnością do syntetycznego ujęcia owej Drogi Krzyżowej. I dlatego, w tym sensie, odpowiem: „Ja się dzisiaj, panie profesorze, nie przygotowałem” (śmiech).
Trudno, będę pobłażliwy.
Natomiast fragmenty Drogi Krzyżowej z Koloseum, nawet pojedyncze słowa Jana Pawła II, zapadły we mnie jako całość i ja nawet nie wiem, kiedy one wrócą. Bo wrócą na pewno. Tego akurat jestem pewien. Dla mnie ta praca była jak modlitwa i mam nadzieję, że tak też odbiorą tę płytę wszyscy, którzy będą jej słuchać.Karol Wojtyła jest bowiem dla mnie nie tylko mistrzem, jeśli chodzi o interpretację, ale i swoją postawę chrześcijańską, swoją osobistą świętość.
Pańskie spotkania z papieżem?
Dwukrotne. W 1991 r. podczas spotkania z ludźmi świata kultury w Teatrze Wielkim w Warszawie Jan Paweł II szczęśliwie przechodził koło mnie i dzięki temu mogłem ucałować jego pierścień. A drugi raz na placu Świętego Piotra w Rzymie 8 marca 2000 r. Tego dnia papież posypał mnie i moją żonę popiołem. To było dla nas ogromne przeżycie. Ja podniosłem wzrok, chciałem coś powiedzieć, ale głos zamarł mi w gardle, bo zobaczyłem, że Ojciec Święty jak gdyby obejmuje w tym momencie cały świat. A ja nie chciałem tej kontemplacji zakłócać. Nigdy nie zamieniliśmy ze sobą ani słowa.
Może po prostu papież ma do Pana mówić poprzez swoje teksty?
Tak, może właśnie tak. Na papierze... Bardziej duchowo... Ale to także są bardzo namacalne doświadczenia. Pamiętam, że w czasie stanu wojennego grałem postać brata Alberta Chmielowskiego w Wojtyłowym Bracie naszego Boga. Spektakl reżyserował mój ojciec, wystawialiśmy to w Muzeum Archidiecezji Warszawskiej, gdzie znaleźliśmy schronienie w tym drugim, wolnym obiegu. To jest bardzo trudny dramat i kiedy grałem tę postać, to tak sobie myślałem: czy ja będę umiał dzielić się sobą jak chlebem? Rozdawać siebie?
Przecież teraz właśnie Pan to robi.
Wydaje mi się, że teraz już chyba tak. Od kilku lat...
Od momentu choroby żony?
Tak, chyba właśnie od czasu choroby żony. Pan Bóg doświadczył mnie taką łaską. Bo choroba Urszuli pozwoliła mi jeszcze bardziej otworzyć oczy na cudze cierpienie, nauczyć się słuchać innych, żeby móc utożsamiać się z ich bólem, ale także z ich zachwytem nad małymi rzeczami. Zwiększać zdolność do całkowitego oddawania siebie, zapominania o własnych przyjemnościach, potrzebach. Rzecz jasna, kiedy tylko jest taka możliwość, ja sobie wyłuskuję różne przyjemnostki — kiedy sobie obejrzę Stocha skaczącego czy jakiś dobry film. Nie jestem przecież cierpiętnikiem. Ale pomaganie innym stało się jednym z sensów mojego życia.
Dlatego zrezygnował Pan z etatowego aktorstwa?
Tego wymagała moja sytuacja życiowa. Jestem właściwie cały czas pod telefonem, kilka osób potrzebuje stale mojej pomocy. Jest żona po wylewie, jest mój niepełnosprawny od urodzenia brat, któremu pomagam finansowo, bo nie mógłby wyżyć ze swojej lichej renty. Poza tym staram się także poświęcać czas rodzinie mojego syna — miesiąc temu urodziła się wnuczka, jest wnuk, który, nawiasem mówiąc, wykazuje wybitne inklinacje ku scenie i moim zdaniem będzie kiedyś aktorem. Trzeba to wszystko nieść i cieszyć się, że można pomóc. Dlatego dziś rozpoznaję się jako człowiek służący.
Człowiek służący — ładnie powiedziane.
Zdaję sobie oczywiście sprawę, że to brzmi jak taki rodzaj egzaltacji w pokorze albo popis pokory i samouwielbienia. Ale ja naprawdę odczuwam, że dla mnie największym szczęściem jest to, że mogłem dla kogoś coś dobrego zrobić. Nie ma w tym właśnie niczego na pokaz. Ja czuję autentyczną radość, wręcz łączącą się ze wzruszeniem — jeżeli widzę, że ta osoba ożywiła się, nagle poczuła chwilę szczęścia. A moje szczęście polega na tym, że człowiek już nie służy samemu sobie, że się zaparł dawnego siebie, który marzył o karierze i bardzo lubił wygodę materialną. Oczywiście, ja nadal lubię wygodę, ale to już nie jest moją religią.
Czyli rozmawiam ze żniwiarzem, który teraz właśnie zbiera swoje plony...
O tak, starość jest czasem żniw — i ja to powtarzam za słowami Jana Pawła II z jego Daru i Tajemnicy. To jest właśnie ten czas, kiedy bardzo wiele wycierpieliśmy, wiele doświadczyliśmy i doszliśmy do jakiegoś takiego momentu rozpoznania samych siebie. I ja odczuwam zdecydowanie, że rzeczywiście dopiero po sześćdziesiątce człowiek staje się trochę mądrzejszy. Jest takie zawołanie Jana Kochanowskiego, żeby rozum był przy młodości. Otóż jeżeli zachowa się duchową młodość — a ja mam nadzieję, że mi się to udało — wówczas przychodzi rzeczywiście taki moment, kiedy rozum zaczyna być przy młodości. Bo mam teraz o wiele większy spokój, mimo że gdzieś niby ciągle pędzę, śpieszę się i gonię za upływającymi bezpowrotnie minutami.
A co z aktorstwem?
To także może być dobra droga do duchowego rozwoju. Na przykład interpretacja najważniejszych tekstów chrześcijańskich — a sporo tego robię, nagrywałem m.in. dla Radia Maryja Wyznania świętego Augustyna, przedtem fragmenty Tomasza à Kempis O naśladowaniu Chrystusa, a teraz z Haliną Łabonarską całe Quo vadis — i to dla mnie zawsze jest rodzaj autorekolekcji. Czytając takie teksty, ja się właściwie modlę. Ja nie umiem ich przeczytać jako cudzego zaangażowania. Sam się zachwycam i sam pilnuję, żeby kroczyć drogą prawdy — żeby to nie miało tylko urody aktorskiej. Bo sama forma mnie nie interesuje. Ładna gra to za mało.
Czyżbym wyczuwał jakiś dystans?
Wie Pan, ja mam poczucie spełnienia jako aktor. Oczywiście, jestem przede wszystkim dzieckiem filmu, mimo że zaczynałem od pracy w teatrze. Film to jest faktycznie pewien bakcyl, który połknąłem w bardzo młodym wieku i który kocham, a zarazem nienawidzę.
Kocham i nienawidzę? Jednocześnie?
A tak. Nienawidzę całej tej otoczki organizacyjnej, tego przemieszczania się i oczekiwania na kolejne zdjęcia. Nauczyłem się oczywiście czekać, ale naprawdę serdecznie tego nie cierpię. Natomiast samo granie przed kamerą sprawia mi sporą przyjemność. Teraz, na wiosnę, będziemy robili Smoleńsk z Antonim Krauze. Cieszę się z tego bardzo, chociaż gram tam tylko niedużą rolę.
Kogo?
Tomasza Turowskiego z ambasady RP w Moskwie. Ale dziś skupiam się jednak głównie na koncertowaniu i nagrywaniu płyt. Teraz jest bardzo ważny moment w moim życiu, bo nagrywamy z Leszkiem Czajkowskim i Pawłem Piekarczykiem płytę Żołnierze Niezłomni. A więc już nie „Wyklęci”, tylko właśnie „Niezłomni” — takiego sformułowania zaleca obecnie używać IPN.
Mam wrażenie, że mało osób mówi dziś tak mocno i wyraziście o patriotyzmie jak Pan.
No cóż, ks. Piotr Skarga — kolejny mój mistrz — powiedział kiedyś: „A któż jest większą i czcigodniejszą matką niż ojczyzna?”. Święte słowa, dla mnie Ojczyzna jest matką, którą kocham i której nie mogę zdradzić. I wcale nie wstydzę się tych „niemodnych” dziś deklaracji. Przeciwnie — staram się pokazywać całe dobrodziejstwo, jakie od owej matki dostałem. I tak jest od czasu naszego sławetnego studenckiego Marca 1968 r., po którym zacząłem mieć nieco większą świadomość polityczną. A potem to się tylko ugruntowało, zwłaszcza od 1980 r. Po dziś dzień zresztą dosyć mocno angażuję się politycznie. W tej chwili zdecydowanie jestem z Jarosławem Kaczyńskim. Szczególnie po Smoleńsku.
Wstrząsnęło Panem?
Bez wątpienia tak, ale w ogóle kilka milionów Polaków odczuło to wtedy jako jakieś otworzenie oczu na to, co się tak naprawdę w Polsce dzieje. A mówię to jako człowiek, który współzakładał Platformę w 2001r. Wydawało mi się wówczas, że to jest taki dobry, konserwatywno-liberalny w sensie gospodarczym pomysł. Był nawet taki moment, kiedy jeszcze się zastanawiałem, na kogo głosować w wyborach prezydenckich. I bodajże dopiero w lutym, dwa miesiące przed katastrofą, uznałem, że jednak Lech Kaczyński. Zacząłem odwiedzać jeszcze częściej Pałac Prezydencki, umówiliśmy się nawet na poniedziałek na posadzenie Dębu Katyńskiego. Miałem wybrany wiersz na tę okoliczność... Ale przyszła ta fatalna smoleńska sobota.
Znaliście się wcześniej?
Tak, jeszcze z czasów Porozumienia Centrum na początku lat 90. Później miałem ogromną satysfakcję, ponieważ w 2004 r. uhonorowano mnie jako prowadzącego obchody 60. rocznicy wybuchu powstania warszawskiego. Wtedy z inicjatywy Lecha Kaczyńskiego otworzono Muzeum Powstania Warszawskiego, a ja witałem żyjących powstańców, wzruszałem się razem z nimi i wspólnie z nimi płakałem. Ja zresztą powstanie warszawskie ogromnie przeżywałem przez całe życie.
Z powodów rodzinnych?
Nie, z zupełnie innego względu. Otóż na gruzach i popiołach powstania bawiłem się jako kilkuletni, nieświadomy niczego chłopak. To był rok 1948, a my mieszkaliśmy z rodzicami w miejscu niesamowitym — w słynnym przedwojennym oficerskim „Domu bez kantów”, wtedy na placu Zwycięstwa, obecnie na placu Piłsudskiego. Tata był już jednak oficerem tego „nowego” Ludowego Wojska Polskiego.
Przyszedł zza Wisły?
Tak. Moi rodzice zostali w czasie wojny wywiezieni (ojciec w bydlęcym wagonie) w głąb ZSRR. Ojca na mocy porozumienia Sikorski—Majski zwolniono z obozu i szedł z niewyleczonym tyfusem do Andersa — do którego armii ostatecznie go nie przyjęto — przez te niezmierzone rosyjskie stepy. I wtedy przydarzyła mu się niezwykła historia. Otóż brnąc przez te stepy, zobaczył leżącą na ziemi fotografię , a na niej... swoich szkolnych kolegów z klasy wyżej. Pan sobie wyobraża coś takiego?
Nigdy w życiu.
Niesamowita historia. Do dzisiaj zastanawiam się nad jej wymową.
Jak bardzo wpłynęły na Pana doświadczenia rodziców?
Na pewno ułatwili mi zrozumienie historii nowożytnej. No cóż, myśmy się bardzo różnili ideologicznie. Rodzice byli raczej socjalistami, należeli do partii, chociaż nie na jakichś eksponowanych stanowiskach, ojca tępiono nawet w partii za formalizm i odchylenia. Razem z Munkiem, Hasem zaczynał w filmie, później wylądował w radiu, ponieważ nie mógł znieść tych wszystkich ideologicznych napięć w kinematografii polskiej. Ale do końca życia różniliśmy się pod względem politycznym. Z jednym wyjątkiem: rodzice, pod moim wpływem, ochrzcili się, mając 50 lat, bo wcześniej byliśmy ludźmi obojętnymi religijnie.
Tak, słyszałem o Pańskim późnym chrzcie.
Miałem wtedy 24 lata. Ochrzciłem się pod wpływem żony. Ona chciała ślubu kościelnego, a ja próbowałem dowiedzieć się, co to znaczy chrześcijaństwo. No i oczywiście później doznałem takiej strzelistości, że to ja, neofita, wiodłem ku Bogu moją żonę, wychowaną w wierze od dziecka. No i tak mi zostało, Bogu dziękować.
A do polityki Pana nie ciągnie?
Ja niestety nie jestem człowiekiem, który łatwo staje się członkiem chóru, jestem szalonym indywidualistą i to by mi przeszkadzało w byciu politykiem. Zawsze odrzucałem takie propozycje. Poza tym mam szalone wymagania wobec siebie i dlatego musiałbym mieć ogromną wiedzę jako polityk. Opieranie się wyłącznie na emocjach i miłości do ojczyzny to dla mnie za mało. W roku 1989 byłem zresztą bardzo blisko polityki i ludzi, z którymi później się rozstałem — z Adamem Michnikiem, Jankiem Lityńskim i innymi. Nasze drogi bardzo się jednak rozeszły, zwłaszcza po 1995 r. Bo wtedy zaczął już być silnie obecny nurt antykościelny, a ja wyraźnie opowiadałem się po stronie Kościoła. I to się nie podobało.
Wiele się od tamtej pory nie zmieniło...
Na pewno Kościół jest nadal ogromną przeszkodą dla współczesnych postmarksistów, indoktrynujących świat nowymi ideologiami w typie gender. To, co się w tej chwili dzieje, ten rodzaj rozpasania w wolności, niszczenie człowieczego życia już od zarania, podważanie wszelkich wartości i zasad, które później pięknie procentują w dorosłości, to ślepa uliczka. Mięknie kręgosłup moralny. A potem o wiele łatwiej jest rządzić ludźmi, którzy są bezhołowiem, którzy nie mają żadnego drogowskazu.
Byle ciepła woda była w kranie.
Tylko że my jesteśmy dziś, moim zdaniem, murzynami Europy. Po 25 latach wolności zarabiamy nadal bardzo mało. Rencista dostaje 800 złotych?! To na co ma mu to starczyć? Jak żyć, panie premierze? Ludzie są tak zmęczeni, że już nie mają czasu na myślenie i jakiekolwiek zaangażowanie. Im mniej zarabiają, tym mniej mają wolności. Więc może o to chodzi władzy?
Ale Panu się chce?
Tak! Bo to jest ogromnie groźny moment i dlatego uważam, że powinienem się zaangażować, w sensie otwartego popierania działań Jarosława Kaczyńskiego i PiS. Nawet powiedziałem prof. Piotrowi Glińskiemu: „Proszę mnie używać. Teraz już absolutnie «tak— tak, nie—nie»”. Ale jeżeli zaczną robić błędy, będę to wytykał. Ja jestem niezależnym człowiekiem, chociaż wielu osobom, nawet współwyznawcom, to się nie podoba.
A nie lepiej wyjadać konfitury — jak wspomniał Pan w jednym z wywiadów filozofię życiową pewnego Pańskiego kolegi?
Rzeczywiście, ów bardzo znany aktor powiedział mi wprost, że on wie, gdzie są konfitury. Więc ja odpowiadam: ja się tym zapachem nie kieruję w życiu.
Na pewno jest wielu chętnych gotowych zdradzać za trzydzieści srebrników, ja na szczęście nie jestem z tych. Jak mógłbym żyć ze świadomością, że zdradziłem swoje idee, swoich przyjaciół, ludzi, którzy mi ufali? Wie pan, kiedyś powiedziano, że dzięki łagodnym, „ubogim w duchu” świat przetrwa. To mój drogowskaz.
Jerzy Zelnik (ur. 1945) — wybitny polski aktor teatralny, filmowy i telewizyjny, scenarzysta, reżyser teatralny, w latach 2005—2008 dyrektor artystyczny Teatru Nowego w Łodzi. Odtwórca wielu niezapomnianych kreacji, m.in. w filmach: Faraon, Królowa Bona, Doktor Murek, Ziemia obiecana, Piłat i inni, Chopin. Pragnienie miłości oraz na wielkiej scenie w Nie-Boskiej komedii, Wyzwoleniu, Makbecie, Dziadach czy Don Juanie. Wielokrotnie brał także udział w ogólnopolskim cyklu „Verba Sacra”. W ubiegłym roku obchodził 50-lecie swojej pracy artystycznej. Odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. W roku 2010 wszedł w skład komitetu poparcia Jarosława Kaczyńskiego w wyborach prezydenckich.
opr. mg/mg