Odkrycie miłości Boga
Słowo „nawrócenie” już od dawna wypadło ze słownika pojęć poprawnych, nawet wśród katolików. To słowo nieprzyjemne, zgoła nieprzyzwoite. Wielu kaznodziejów go nie używa, by kogoś przypadkiem nie urazić. Słuchacze próbują go nie zauważać, bo powoduje dziwny dyskomfort, czasem podenerwowanie: Źle mnie oceniają? Mają mi coś do zarzucenia? Znów czegoś ode mnie wymagają? I tak będzie zawsze, dopóki nie odkryjemy na nowo, że wzywanie do nawrócenia samo w sobie jest moralizatorstwem, czyli domaganiem się od człowieka tego, czego on nie potrafi i na co nie musi mieć ochoty. Natomiast nabiera innej rangi i kolorytu wówczas, gdy pojawia się na właściwym miejscu, mianowicie jako element składowy Dobrej Nowiny o zwycięstwie Chrystusa nad złem i śmiercią. Bez Ducha Chrystusa zmartwychwstałego nawrócenie staje się czymś w rodzaju przeterminowanego lekarstwa.
Zauważmy, że u początku spisanej Ewangelii pojawia się Jan Chrzciciel, posłany, aby przygotować drogę Mesjaszowi. W jaki sposób tego dokonuje? Wyprowadza on ludzi na pustynię, posługuje się profetycznym znakiem zanurzania ich w wodach Jordanu i głosi: „Nawróćcie się, bo bliskie jest królestwo niebieskie” (Mt 3,2). Sam Jezus zaś, po uwięzieniu Jana, rozpoczyna swą publiczną działalność, podejmując to samo wezwanie: „Nawracajcie się, albowiem bliskie jest królestwo niebieskie” (Mt 4,17). Kiedy zgromadzi wokół siebie pierwszych uczniów, wnet zacznie ich rozsyłać po dwóch do miast i wiosek ze słowem Dobrej Nowiny. Ewangelista Łukasz napisze wówczas, że chodzili oni, „głosząc Ewangelię” (Łk 9,6), Marek zaś stwierdzi, że „wyszli i wzywali do nawrócenia” (Mk 6,12). Jeszcze ściślejszy związek przepowiadanej Ewangelii z nawróceniem ujawni się w doświadczeniu Apostołów po zmartwychwstaniu Chrystusa. Najpierw oni sami usłyszą od Niego wielkanocny kerygmat: „Tak jest napisane: Mesjasz będzie cierpiał i trzeciego dnia zmartwychwstanie; w imię Jego głoszone będzie nawrócenie i odpuszczenie grzechów wszystkim narodom” (Łk 24, 46), aby w dalszej kolejności przepowiadać Ukrzyżowanego i przeszywać ludziom serca słowem o miłości Boga, jaką zechciał objawić w wyprowadzeniu swego Syna ze śmierci do życia. Dotknięci do żywego, słuchacze pytali wówczas Apostołów: Co mamy czynić? I słyszeli: „Nawróćcie się!” (Dz 2, 38).
Czym jest nawrócenie? Nowy Testament posługuje się greckim słowem metanoia, co oznacza zmianę sposobu myślenia. Nie chodzi więc o jakieś zewnętrzne, powierzchowne przedsięwzięcia. Zmiana ma dotknąć w człowieku samych podstaw, uzdrowić go u korzeni, dając mu nowy sposób patrzenia na siebie, a także postrzegania świata, innych, Boga. Nie polega tylko na odrzuceniu jakiegoś grzechu, choć samo to wydaje się już ze wszech miar dobre i uzasadnione, ale na zwróceniu się ku Bogu, przylgnięciu do Niego. Samo odwrócenie się od jednego grzechu może szybko skutkować popadnięciem w inny. Przestał ktoś kląć, w zamian za to zaczął sądzić i plotkować. Wydobył się z nałogu picia czy lubieżności, aby runąć w samouwielbienie, pychę i patrzenie na innych z góry. Pokonał ktoś jawne wybuchy gniewu, by zamienić je na skrytą złośliwość i cierpką obłudę. Coś takiego przydarzyło się pewnemu pustelnikowi, który modlił się i błagał Pana, by uwolnił go od natrętnych pokus i walk wewnętrznych. Bóg wreszcie postanowił wysłuchać jego nalegań. Lecz gdy tylko skończył się ucisk duchowy i zapanował psychiczny komfort, biedak szybko się zorientował, że powoli zaczął zanurzać się w gnuśność i wyniosłość, w modlitwę wdarła się rutyna, a inni wydawali mu się nie do zniesienia z powodu ich licznych wad. Począł więc prosić Pana o przywrócenie starych zmagań, dostrzegł bowiem, że wcześniej, choć każdego dnia musiał podejmować walkę z samym sobą i wiele się modlić, to jednak czuł się bliżej wewnętrznej prawdy i bardziej kochał bliźniego.
Nawrócenie to przede wszystkim zakorzenienie się w Bogu, nawiązanie życiodajnej i uzdrawiającej relacji z Nim. To odnalezienie sposobu na życie w miłości i miłosierdziu Tego, który ratuje i osłania. Dlatego też bardzo trafny jest hebrajski odpowiednik słowa „nawrócenie” — teszuwa — jakim posługuje się Stary Testament i tradycja żydowska. Teszuwa oznacza powrót do domu, łaskę odnalezienia doń zagubionej uprzednio drogi. Taką teszuwę przeżył Dawid, kiedy powrócił do szczerej, pokornej relacji z Bogiem po tym, jak zagubił się w kombinowaniu i tuszowaniu własnych występków, które doprowadziły go aż do cudzołóstwa, a w konsekwencji do poplamienia rąk niewinnie przelaną krwią. Powrócił, bo Bóg wyszedł po niego. Drogę powrotu wskazał mu prorok, pokazując mu jego własny grzech i wzbudzając w nim szczerą skruchę i pragnienie pokuty.
Teszuwa wyłania się także z treści Jezusowych przypowieści. Kiedy syn marnotrawny wyrwał się do życia na własny rachunek, zafascynowany faktem, iż ani nie musi nikogo słuchać, ani z nikim się liczyć, i na skutek swych błędów zagubił się w odległych stronach, wówczas jego ojciec nie przekreślił go, lecz wyszedł mu naprzeciw, aby ten mógł bezpiecznie wrócić do domu. Tak samo owca zagubiona nie została spisana na straty, lecz powróciła do zagrody dzięki temu, że dobry pasterz podjął trud odszukania jej. W obydwu przypadkach powrót grzesznika do domu spotkał się z radością i czułością Boga.
Nawrócenie nie musi zatem oznaczać napadu wyrzutów sumienia i użalania się nad sobą, ale ponowne ulokowanie życia w miłości Trójcy Świętej. „Tylko nie rozpaczaj!” — mawiali ojcowie pustyni do początkujących uczniów, którzy grzeszyli. Jak bowiem pouczał św. Jan Klimak, „nawrócenie jest córką nadziei i odrzuceniem rozpaczy”. Nie polega wcale na tym, że człowiek odnosi się do siebie z nienawiścią, lecz odwrotnie: zaczyna się bardziej akceptować. Otrzymuje dar nowej afirmacji życia. Pod warunkiem jednak, że będzie patrzeć w górę: na Chrystusa, który go kocha, a nie w dół: na własne wady, czy też wstecz: zadręczając się wyrzutami. Że będzie bardziej zwracać uwagę nie na to, kim się nie stał, ale na to, kim może się stać dzięki łasce Boga.
Dlaczego taką niechęć budzi rozprawianie o potrzebie nawrócenia, a tym bardziej wezwanie kogoś do tego, by się nawrócił? W moim przekonaniu wszystkiemu winne jest schlebianie innym i sobie samemu. Kiedy wychodzę z założenia, że jestem kimś dobrym i mam wiele walorów, wówczas nawet gdy w moim życiu dopuszczę się różnych krętactw i zaniedbań, będę je banalizował i mówił: „Bez przesady, przecież nic szczególnego się nie stało. Nie odbiegam od normy. Nikogo przecież nie zabiłem ani nie okradłem”. Im bardziej wierzę w to, że jestem kimś dobrym, kimś „w porządku”, tym bardziej jestem skłonny do udzielania sobie rozgrzeszeń. Im mniej dostrzegam w sobie mankamentów, tym mniej potrzebuję się zmieniać. I tym bardziej irytuje mnie słuchanie o grzechach i o pokutowaniu. To oczywiste. „Świętym wcale nie zamierzam być, zresztą w moim przypadku nie zachodzi konieczność”. I tym sposobem życie składa się tylko z dwóch stanów: bądź neurotycznego poczucia winy, bądź neurotycznego poczucia bezgrzeszności: „Ja nie mam sobie nic do wyrzucenia”. Wewnętrzne schlebianie polega na przymusie codziennego wystawiania sobie dobrego świadectwa i unikania jakiejkolwiek konfrontacji z prawdą o sobie samym. Jak w przypadku pewnego króla, który utrzymywał przy życium i hołubił tylko tych malarzy, którzy malowali mu piękne portrety. Realiści mieli „ciężkie życie”.
Nawrócenie zaczyna się od dostrzeżenia swej autentycznej rzeczywistości. Bóg rzuca światło na moje życie i szuka mnie w prawdzie o mnie samym. Póki brak światła, mogę żyć w pomieszczeniu pełnym brudu i pajęczyn. Pogrążony w ciemności, przyzwyczajam się do własnych wad i przeciętności. Zresztą także inni mnie namawiają do takiej przeciętności własną niechęcią do porządku. Lecz kiedy ktoś otworzy drzwi i rzuci snop światła w głąb mego pokoju, zacznę widzieć każdy pyłek kurzu. Dlatego też im bardziej człowiek zbliża się do Boga, tym lepiej i wyraźniej dostrzega swą grzeszność. I w pierwszym odruchu takie odkrycie może wywoływać zaniepokojenie: „Jakże to, im bliżej Boga jestem, tym gorszy się staję?”. Oczywiście nie gorszy, ale mniej ślepy. Tak zareagował prorok Izajasz. Po tym jak dane mu było oglądać chwałę Bożą i serafinów, wpadł w panikę i narzekał: „Biada mi! Jestem zgubiony! Wszak jestem mężem o nieczystych wargach” (Iz 6,5). Szymon Piotr natomiast, widząc miłość Boga w osobie Nauczyciela z Nazaretu, który wszedł do jego łodzi i uczynił znak — obfity połów ryb w Jeziorze Galilejskim — upadł na duchu, mówiąc: „Odejdź ode mnie, Panie, bo jestem człowiek grzeszny” (Łk 5,8).
Gnóthi seauton! „Poznaj samego siebie!” — zachęcali się nawzajem pierwsi chrześcijanie. Kto poznał siebie samego, zna również i czasy, w których żyje. A kto poznał swoje czasy, jest wytrwały i nie da się zwieść zgubnym ideom. Potrafi toczyć wewnętrzną walkę. Jednym z wiodących celów strategicznych tej walki jest zwyciężanie w sobie bestii. Grzech uczynił człowieka zwierzęciem. Pozwalając sobie na zakamuflowane przesiąkanie złem, przechodzimy od antropologii do zoologii. Życie w Chrystusie wyrywa ludzi ze zezwierzęcenia, ze zbydlęcenia. Przykładem tego niech będzie św. Honorat, mnich z V wieku, którego jego współcześni nazywali „lekarstwem na czarownicę Kirke”. Chodziło o słynną postać z Odysei Homera — czarownicę Kirke. Żyła ona na wyspie Aja, zapraszała ludzi do jedzenia i picia, po czym zamieniała ich w zwierzęta. W zależności od ich głównych wad ktoś stawał się wieprzem, ktoś wilkiem, szczurem, lwem, hieną, lisem... Kirke zamieniała ludzi w bestie, zaś Honorat zamieniał bestie w ludzi. Wnosząc w ich życie Chrystusa, w miejsce wad zasiewał cnoty. Chodzi, oczywiście, o przemianę wewnętrzną, nie o pozory. Z takiego wewnętrznego nawrócenia bierze się lepszy świat.
opr. ab/ab