Sens czystości przedmałżeńskiej

Z cyklu "Pytania nieobojętne"

Ludzka płciowość nie jest jedyną dziedziną, do której stosujemy metaforę czystości i brudu. Na początku jednak zastanówmy się nad pierwotnym, dosłownym znaczeniem wyrazu „czystość”. Mówimy na przykład, że jedzenie należy przechowywać w czystości. A więc po serze nie powinny łazić muchy, zaś masła nie należy zostawiać przez całą noc na stole, trzeba raczej włożyć je do lodówki. Domagam się czystości w kuchni nie dlatego, żebym uważał jedzenie za coś brudnego. Ja po prostu zdaję sobie sprawę z tego, że jedzenie, jak tyle innych rzeczy na tym świecie, narażone jest na brud i zepsucie.

Toteż słowo „czystość” najczęściej pojawia się w związku z tymi wartościami, które szczególnie narażone są na brud i rozkład. Cenimy wysoko czystość intencji, zastanawiamy się nad czystością języka — gdyż zdajemy sobie sprawę z tego, do jakiego stopnia brudna intencja może odebrać wartość dobremu czynowi, do jakiego stopnia nasz język podatny jest na niechlujstwo i zepsucie.

Postulat czystości w doświadczaniu siebie jako mężczyzny czy kobiety nie wyraża więc lęku przed płciowością, tym bardziej nie zawiera ukrytego założenia, jakoby cała ta sfera była czymś z natury brudnym. Wręcz przeciwnie, postulat ten wypływa z przeświadczenia, że męskość lub kobiecość jest zbyt istotnym wymiarem naszego człowieczeństwa, żeby wolno ją było przeżywać byle jak i nie troszczyć się o to, aby mężczyzną lub kobietą być w sposób piękny.

Co to znaczy konkretnie? Jakąś intuicję, może nie zawsze wyraźną, ma na ten temat każdy z nas. Spróbujmy rozbudzić tę intuicję poprzez krótką refleksję, na czym polega czystość w innych dziedzinach — i dopiero później zastanowimy się nad tym, co to konkretnie znaczy przeżywać swoją męskość lub kobiecość w sposób czysty.

Na czym polega czystość języka? Kiedy nasza mowa jest niechlujna? Otóż język może być skażony słowami pustymi, które w gruncie rzeczy nic nie znaczą, albo mętnymi, które znaczą nie bardzo wiadomo co, albo wulgarnymi, które odbierają mowie właściwą jej prostotę i dostojność. Nieuleczalnie niechlujny jest zwłaszcza język kłamstwa. Kłamstwo musi się przecież bodaj częściowo ukryć, kłamać językiem niezakłamanym to tak, jakby brudne ręce wycierać o śnieżnobiałą koszulę. Ulubioną metodą kłamstwa jest rozkładanie pierwotnego znaczenia słów. Język staje się wówczas podobny — przepraszam za nieapetyczne porównanie — do zjełczałego masła: niby masło, nawet ładnie opakowane, a jednak nie da się go jeść.

Podobnie jest z czystością intencji. Jak otwartość na prawdę stanowi miarę czystości języka, tak miarą czystości intencji jest skierowanie ku dobru. Nasze dobre intencje mogą ulec skażeniu przez brak szacunku dla bliźnich, zawinioną ignorancję, lenistwo, próżność, chciwość itp. Gorzej: człowiek może mieć nawet intencje złe, dogłębnie brudne. Jeśli jego zamiarem jest całkiem i po prostu czynienie jakiegoś zła.

Co jest miarą czystości w doświadczaniu siebie jako istoty płciowej, jako mężczyzny lub kobiety? Zanim spróbujemy odpowiedzieć na to pytanie, przypomnijmy banalną prawdę, że płciowość nie jest czymś przyklejonym do człowieka, ale stanowi jakby sposób bycia człowiekiem; przenika nas całych do tego stopnia, że każda komórka naszego ciała nosi w swoich chromosomach informację o przynależności całego organizmu do określonej płci. Zewnętrznie, nasza płciowość wyraża się w różnej budowie ciała, w nastawieniu organizmu na spełnianie specyficznych dla danej płci funkcji, w odmiennościach psychiki itp. Sensu naszej płciowości nie da się jednak do tego sprowadzić; intuicyjnie czujemy, że jest on większy, choć nie umiemy go do końca nazwać ani nawet zaobserwować. W językach słowiańskich intuicja ta weszła w samą strukturę języka, bo nawet w koniugacji czasowników starannie rozróżnia się rodzaj męski i żeński.

To transcendowanie naszej płciowości ponad to, co bezpośrednio ujawnia się jako związane z płcią, nakazuje przyjąć następującą miarę czystości w tej dziedzinie: czystym jest takie bycie kobietą lub mężczyzną, które pracuje na rzecz całościowego dobra mojego człowieczeństwa: jeżeli zaś dobra cząstkowe, osiągane dzięki przeżywaniu siebie jako istoty płciowej, sprzeciwiają się mojemu dobru całościowemu, znaczy to, że swoją płciowość przeżywam w sposób nieczysty.

Przedstawmy jeszcze tę samą myśl przez nieco inne przybliżenie, na bazie obrazu wziętego z medycyny. Jeżeli jakaś część komórek przestanie zważać na dobro całego organizmu i zabiega tylko o dobro własne, mamy do czynienia z rakiem: komórki rozwijają się bujnie, do tego stopnia, że nie mieszczą się już w wyznaczonym im przez naturę miejscu i pęcznieją w postaci guza. Jest to jednak rozwój zwyrodniały, który sprawia spustoszenie całego organizmu. Bujny zaś rozwój owych komórek jest nawet dla nich samych dobrem pozornym: komórki bowiem ulegają sprymitywnieniu, a ich rozwój prowadzi nie ku życiu, ale ku śmierci. Podobnie nasza płciowość: przeżywanie jej jako dziedziny rzekomo autonomicznej, bez odniesienia do naszego dobra całościowego, świadczy o jej zwyrodnieniu. Nie wolno mi w taki sposób być mężczyzną lub kobietą, że staję się przez to mniej człowiekiem.

Otóż nie widać sposobu czystego, prawdziwie ludzkiego bycia kobietą lub mężczyzną bez nieustannego dążenia, żeby odkrywać w sobie i w każdym innym człowieku niepowtarzalną i bezcenną osobę. Chodzi nie tylko o to — choć to tak ważne, że nigdy dość o tym przypominać — że nie wolno mi drugiego degradować do roli przedmiotu użycia, nie wolno mi też samemu dać się traktować jako przedmiot użycia. Nawet gdybym miał używać drugiego lub być przez niego używanym w sposób kulturalny, nie bez swoistej elegancji. Bo sposób, w jaki dokonujemy naszych czynów, jest dopiero wtórnym kryterium ich moralności: czyn przestępczy w białych rękawiczkach może być bez porównania bardziej niemoralny niż zwykła kradzież węgla z piwnicy sąsiada.

Być osobą to przede wszystkim być zdolnym do wzajemnego oddania samego siebie w bezinteresownym darze. „Człowiek — powiada ostatni Sobór (KDK 24) — jest jedynym na świecie stworzeniem, którego Bóg chce dla niego samego, toteż nie może odnaleźć się w pełni inaczej, jak tylko poprzez bezinteresowny dar z samego siebie”.

Zobaczmy teraz, jak karykaturalnie pojmujemy „oddanie się drugiemu”, jeśli jego istotę widzimy w zgodzie na kontakt seksualny. Prawdziwe oddanie się drugiemu człowiekowi wymaga pracy, aby to, co zamierzam złożyć w darze — to znaczy ja sam — było jak najwięcej warte daru. Jeśli kocham tę drugą osobę i pragnę oddać jej samego siebie, powinno mi zależeć na tym, aby to był dar naprawdę z serca: tak wielki, na jaki mnie tylko stać. Powinienem dążyć do tego, aby oddać się kochanej osobie jako pan samego siebie, a nie niewolnik swoich namiętności, jako pracujący nad sobą, a nie jako moralny i duchowy ugór.

Zjednoczenie ciał dopiero bazuje na uprzednim i całkowitym oddaniu się osobowym oraz je wyraża. W okresie narzeczeńskim chłopak i dziewczyna nie są jeszcze sobie dostatecznie oddani, dopiero dążą do tego, aby oddać się sobie możliwie jak najwięcej. Dlatego nie czas jeszcze, aby manifestować całkowicie, również ciałem, swoje całkowite oddanie. Bo to jeszcze nie jest prawdą, i życie — obiektywny egzaminator prawdziwości naszych postaw — prędzej czy później zdemaskuje ten fałsz niby całkowitego oddania się w miłości oblubieńczej. Niejedna już para zakochanych, tak absolutnie pewna swojej miłości na śmierć i życie, że uważała się za małżeństwo na długo przed ślubem, przekonała się później, że miłości zbudowanej na zbyt kruchym fundamencie ciągle czegoś brakuje; niekiedy nawet zabraknie jej zdolności do dalszego istnienia. Otóż jedynym trwałym fundamentem miłości jest prawdziwie osobowe oddanie się wzajemne. Symulowanie takiego oddania może miłości tylko zaszkodzić, zwłaszcza na dłuższą metę.

Zresztą czyż mogłoby być inaczej? Przecież jest wolą Bożą, że z cielesnego zjednoczenia się kobiety z mężczyzną rodzą się nowi ludzie. A człowiek to jest istota bezcenna, powołana do życia wiecznego, ważniejsza niż cały materialny wszechświat. Okoliczności, w jakich przychodzi na świat człowiek, powinny jakoś harmonizować z tak wielką godnością. Godzi się, żeby dzieci ludzkie przychodziły na świat w przestrzeni osobowego, coraz pełniejszego i czystszego wzajemnego oddania się swoich rodziców. Takiego oddania się, które zmierza ku wiecznotrwałości: bo zostało potwierdzone obustronnym ślubowaniem dozgonnej wierności oraz Bożą obietnicą mocy z góry.

Toteż nie sprowadzajmy trywialnie katolickich zasad etyki narzeczeńskiej do zakazu fizycznego współżycia. Czy ktokolwiek zakazuje ogrodnikowi rozwijać niecierpliwie płatki ledwo zawiązującego się pąka róży? Sama natura pąka róży jest taka, że brak cierpliwości w oczekiwaniu na kwiat może doprowadzić do zmarnowania najwspanialej zapowiadającej się róży. Podobnie jest z miłością osób, które już postanowiły złączyć się w małżeństwo. Jeśli zabraknie im cierpliwości i zaczną udawać małżeństwo, choć jeszcze nim nie są, niech liczą się z tym, że pośpiech taki może zaszkodzić nawet najwspanialej zapowiadającej się miłości.

opr. aw/aw

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama