Rozmowa z o. Leonem Knabitem OSB o sensie ascezy, która ma rozszerzać naszą wolność, a nie ograniczać ją
Pytanie o ascezę odsyła nas do pytania o naszą wolność. Każde „muszę” jest zaprzeczeniem wolności. Wyrzekam się pewnych rzeczy, żeby stać się wolnym.
DOMINIK JARCZEWSKI OP: Dlaczego mam się czegoś wyrzekać?
LEON KNABIT OSB: Żeby być normalnym. Niczym nieograniczony wzrost prowadzi do karykatury. Wyrzekam się jednej rzeczy po to, żeby mieć inną. Wyrzekam się też, żeby uniknąć natłoku. Im więcej obejmujesz, tym słabiej trzymasz. Jeśli obejmiesz mniej, to owo mniej trzymasz mocniej. Ma to szczególne znaczenie w życiu duchowym. Bóg jest bytem prostym. A zatem droga do Niego polega na uproszczeniu.
I na pozbyciu się tego wszystkiego, co Go przesłania?
Tak. U świętego Jana czytamy, że „światłość w ciemności świeci i ciemność jej nie ogarnęła”. Bardzo często myślimy, że tym, co zagraża światłu, są przede wszystkim mrok i ciemność. A to wcale nie jest najgorsze, co nam się może przydarzyć. Najgorsze są rozmaite złudne światełka. Z Bogiem jest tak, jak ze światłem gwiazd. Obserwował ojciec kiedyś nocne niebo w Krakowie albo w Poznaniu?
Trudno cokolwiek wypatrzeć.
Właśnie! Te wszystkie neony, reklamy, światła samochodów, latarni sprawiają, że zobaczymy może pojedynczą gwiazdę. Ale wystarczy wyjechać z miasta, porzucić te wszystkie światełka, a wówczas rozpościera się nad nami rozgwieżdżone niebo. Z Bogiem jest jak z rozgwieżdżonym niebem: aby Go zobaczyć, trzeba się wyrzec pozornego światła.
Łatwo ojcu mówić. Tu, w Tyńcu, nie tylko widać gwiazdy, ale ma też ojciec ciszę i spokój. To komfort w porównaniu z sytuacją kogoś, kto prowadzi życie zawodowe, ma na utrzymaniu rodzinę, tysiące spraw do załatwienia — nie tylko zagłuszacze, ale i troski, których sobie nie wybiera.
To nie do końca prawda. Owszem, kiedy jestem za klauzurą, mam ciszę i komfort oderwania od świata. Ale z drugiej strony mam bardzo wiele zajęć — wykładów, rekolekcji, konferencji. Zdarzało się, że 200 dni w roku przebywałem poza domem. Mogłem się awanturować, że nie służy to mojej kontemplacji. Tylko że mój komfort nie jest najważniejszą rzeczą na świecie. Jest jakieś dobro, które rozeznają przełożeni, i jestem im posłuszny. Nie mam pretensji do Pana Boga, że tak mało czasu spędziłem wtedy za klauzurą. Dzięki temu lepiej rozumiem ludzi, którzy żyją w ciągłym biegu.
Rozumie ojciec, ale zrozumienie to chyba za mało. Bo wciąż aktualne jest pytanie: jak sobie z tym poradzić?
Oczywiście nie chodzi o to, aby świeccy kopiowali mnichów. Do naszego opactwa przyjeżdża mnóstwo ludzi, aby odbyć rekolekcje: małżeństwa, biznesmeni, starsi i dzieci. Oni nie mają nas naśladować, ale dostosować nasz model życia do swoich realiów. Uchwycić istotę, na przykład wartość modlitwy, i znaleźć dla niej przestrzeń w codzienności. Modlitwa nie ma być w ich życiu kwiatkiem do kożucha, tylko ma być wtopiona w plan dnia. Święty Paweł pisał: „Czy jecie, czy pijecie, czy cokolwiek innego czynicie, wszystko na chwałę Bożą czyńcie”. Wszystko w moim życiu ma być modlitwą, choć oczywiście konieczny jest też wydzielony osobny czas tylko i wyłącznie dla Pana Boga. Choćby troszeczkę.
Jest bardzo wiele dobrych, słusznych i ważnych rzeczy do zrobienia. Może się więc pojawić pokusa, aby w ich imię rezygnować z modlitwy. „Przecież nie robię nic złego”.
Zawsze trzeba szukać właściwej proporcji. Dlatego tak ważna jest równowaga dwóch elementów benedyktyńskiej zasady „módl się i pracuj”. Musi być i jedno, i drugie. Zwłaszcza w zakonach żeńskich zdarzają się przełożone tak zbzikowane na punkcie pracy, że zabijają życie wewnętrzne swoich podopiecznych. Przychodzi do mnie taka młoda zakonnica i mówi, że w świeckim życiu miała więcej czasu na modlitwę niż za klauzurą. Coś tu jest bardzo nie w porządku!
Co w takim wypadku robić? Walczyć?
Przede wszystkim: chcieć. Jeśli ktoś chce znaleźć czas na modlitwę, to ją znajdzie. Bo Jezus pomaga. Od Boga pochodzą święte pragnienia, rady, a potem dobre uczynki. Kolejność nie jest tu bez znaczenia.
Nie sądzi ojciec, że źródło naszego problemu nie tkwi w tym, że mamy dużo rzeczy, ale w tym, że nie potrafimy wybierać? Chcemy mieć wszystko. Boimy się rezygnować.
Trzeba się nauczyć mówić „nie”, kiedy wiemy, że nie damy rady. Wracam do myśli, że im więcej trzymam, tym słabiej obejmuję. Przeciętny człowiek trzyma na ogół za dużo. Nie utrzyma rodziny z jednego etatu, więc łapie drugi. Ale tu pojawia się dylemat: nie ma go w domu, bo od rana do wieczora pracuje, nie widzi żony, dzieci i zaczyna się zastanawiać, czy nie zrezygnować z pewnych rzeczy. Dać dzieciom mniej luksusu, ale za to dać im siebie. I znów pojawia się wyrzeczenie: rezygnacja z pieniędzy na rzecz czasu dla rodziny. Zobaczmy, że tak czy siak musi się czegoś wyrzec. Bo gdy wybiera pracę, to wyrzeka się bycia z dziećmi.
Wielu ludzi pracuje od rana do wieczora nie tylko dlatego, żeby zapewnić rodzinie luksus, ale w ogóle żeby przeżyć. Tu już wybór nie jest aż tak oczywisty.
Wtedy pozostaje już tylko modlitwa o zmianę, a także o łaskę i siłę do sprostania takiej sytuacji i niezagubienie się w tym wszystkim.
Jeszcze innym problemem jest pewien rodzaj łapczywości — nie tylko materialnej, ale i zajęć, zaangażowań. Obserwuję wśród młodych ludzi z mojego duszpasterstwa z jednej strony godny pochwały, ale z drugiej strony niebezpieczny nadaktywizm. Bardzo często kryje się za nim nieumiejętność rezygnacji z niektórych zajęć.
Doskonale rozumiem ten dylemat. Chciałoby się wziąć wszystko, bo wszystko jest dobre i mi służy.
Ale muszę w końcu powiedzieć: To wybieram, a tego — nie. Boimy się nie wybierać, żeby czegoś nie stracić.
„Uczyniwszy na wieki wybór, w każdej chwili wybierać muszę”. Chłopak, który pokocha dziewczynę, wybierając ją, traci tysiąc piękniejszych, mądrzejszych i zdolniejszych od niej.
Choć taka świadomość nieraz przychodzi dopiero po jakimś czasie, kiedy pojawiają się pierwsze pokusy.
Tak bywa. Dlatego zawsze mówię, że celibat wcale nie jest aż tak dramatycznym wyzwaniem w stosunku do życia świeckich. Bo kiedy żona już trochę spowszednieje, mąż nie może jej wymienić na inną. Też musi żyć z tym wyborem. Zawsze jest albo-albo. Na tym polega wyrzeczenie. Nie można mieć części i całości jednocześnie. Albo część, albo całość.
Pan Jezus mówi, że kto chce iść za Nim, ma się zaprzeć samego siebie. Ale jak można się zaprzeć siebie samego?
„Ja”, którego mam się zaprzeć, to moja pycha. Postawienie siebie i swoich potrzeb na pierwszym miejscu. Tę miłość własną trzeba przekształcić w miłość siebie.
W jaki sposób?
Poprzez służbę. Sam Jezus mówi, że przyszedł, aby służyć. Ty też masz służyć. Będziesz wielki, kiedy się uniżysz. Ojcowie powiedzą: Im większy chcesz budynek zbudować, tym głębszy musi być fundament pokory. A jeśli w centrum mojego świata jestem tylko ja, to mój budynek będzie lichy.
Jeśli mówimy o wyrzeczeniu jako o kopaniu fundamentów pod gmach świętości, to proszę zobaczyć, że w pewnym momencie to wyrzeczenie przestaje być wyrzeczeniem. Jeśli wyrzekam się 100 zł, żeby mieć milion, to nie jest to wyrzeczenie. Nic prawie nie tracę w porównaniu z tym, ile zyskuję.
Skąd mam wiedzieć, że udało mi się już przekształcić miłość własną w miłość siebie?
Papierkiem lakmusowym jest bliskość Chrystusa. Jeśli moja miłość przynosi mi pokój, to jest to dobra miłość. Natomiast miłość własna koncentruje się na zaspokajaniu moich potrzeb, ambicji, ale jednocześnie zawsze wprowadza jakiś dysonans. Trzeba wysoko mierzyć, ale nie przejmować się, jeśli nie wychodzi. Może właśnie lekcja pokory jest tym, czego teraz najbardziej potrzebujesz. Twoja słabość jest tu tylko pretekstem. Pomalutku, poczekaj. Pan Bóg specjalnie tak cię próbuje w twojej słabości, żebyś zobaczył, kim jesteś, kiedy działasz sam. A kiedy to zobaczysz, On ci pokaże, co możecie zdziałać razem.
Słabość może być lekcją pokory, może mnie doskonalić, ale może też być źródłem frustracji. Chcę w jakiś sposób zapanować nad samym sobą i widzę, jak najprostsze rzeczy — emocje, czasem moja fizjologia — działają przeciwko mnie.
Wtedy ważne jest trzymanie się Chrystusa. Bo On nigdy nie odchodzi. Powtórzyłbym tu słowa papieża o tym, że Pan Bóg nigdy się nie męczy przebaczaniem. Moja słabość mnie nie przeraża, bo jest Bóg, który mnie kocha. Problem nie leży w Bożym przebaczeniu, ale w tym, że boimy się o nie prosić. To my się męczymy, a nie On. Może moja świętość ma polegać nie na tym, że płynnym ruchem dostanę się do góry, ale na tym, że ciągle będę powstawał. Ktoś ładnie powiedział, że Pan Bóg nie liczy upadków, tylko powstania. Możesz upadać cały czas, pluć na siebie, ale wreszcie zaskoczysz jak motor i ruszysz. Pan Bóg cię próbuje.
Co z tego, że Pan Bóg się nie męczy, skoro ja mogę już być zmęczony sobą?
Właśnie dlatego o tym mówię. Zaufaj Panu Bogu! Nie lękaj się Go! A my się boimy nawet samych siebie. Bo gdy popełnię grzech, to się burzy mój starannie wypracowany program. Ale Panu Bogu on się nie burzy. On jest jak GPS — zawsze cię znajdzie i powie: „Zjechałeś na złą drogę, ale z tego punktu, w którym się znalazłeś, mam dla ciebie wyjście. Proponuję ci nową drogę”.
Kiedyś sposobem umartwiania się były rozmaite praktyki ascetyczne, takie jak biczowanie się albo ostre formy postu. Czy nie kryła się za tym pogarda dla ciała?
Kiedy wstąpiłem do zakonu, biczowaliśmy się co piątek i nie widzieliśmy w tym nic nadzwyczajnego. Przejechał się człowiek po plecach, mówiąc: Panie Boże, oddaję Ci siebie, moje życie, moją wspólnotę. To była też forma panowania nad ciałem. Nie będzie mi ciało dyktowało, co mam robić.
Ale to ciało jest od Pana Boga.
I jest dobre, o ile nie sprzeciwia się duchowi.
A jeśli się sprzeciwia, wyciągam z szafy dyscyplinę i się biczuję?
To karykaturalny obraz dawnej ascezy. A nie na tym to polegało. Sądzę, że w takim myśleniu była godna podziwu konsekwencja. Jeśli czystość jest dla mnie ważna, wówczas jestem w stanie coś konkretnego dla niej poświęcić. Choćby bolało. To jest jak z zakochanymi. Weźmy na przykład historie z zesłaniem na Sybir. Chłopak szedł na zsyłkę, a dziewczyna za nim — bo nie mogli bez siebie żyć. A ile tam umartwienia: będzie mieszkała w chacie, rąbała drewno, marzła. Albo taki Edward VIII, który zdecydował się porzucić tron dla pani Simpson. Wszyscy mówili mu, żeby tego nie robił, że głupi, ile traci. Wszystko traci. A on na to: Po co mi to wszystko, skoro mogę mieć miłość swojego życia? Wyrzec się dla niej, to żadne wyrzeczenie. Ona jest najważniejsza.
Słyszymy, że nasi znajomi zapisują się na siłownię lub decydują się na dietę, a jakoś nie słyszymy o tych, którzy poszczą lub się umartwiają. Dlaczego?
Jeśli niedzielna msza święta przestaje być dla współczesnego człowieka oczywistością, to nic dziwnego, że post wyszedł z mody. Miejsce ascezy religijnej zajęła asceza świecka. To tylko potwierdza tezę, że wyrzeczenie jest czymś bardzo ważnym w życiu człowieka. Zobaczmy, jak się umartwia na przykład pianista, który przez osiem godzin bębni na klawiaturze wprawki, żeby potem na koncercie zagrać, co i jak trzeba. Albo jak się umartwia Justyna Kowalczyk. Haruje jak głupia cały rok, jeździ w zimie na nartach, a w lecie na rolkach i jeszcze sobie oponę z tyłu przyczepi. Sama mówi, jak wszystkie kości ją bolą, i to wszystko tylko po to, żeby potem być o pół sekundy szybszą od innych. To dopiero asceza!
No właśnie — czy to jest asceza?
Od strony technicznej tak, to jest asceza. Weźmy inny przykład — wspinaczka w górach.
Szkoła charakteru — z pewnością.
Gdyby ksiądz na spowiedzi polecił: „Za pokutę wejdziesz na Świnicę”, pomyślelibyśmy, że zwariował. A ile osób samych z siebie tam wchodzi? Człowiek się namęczy, napoci, ale gdy już wejdzie, to jest zachwycony. Jakiś czas temu była u nas w opactwie Kinga Baranowska, która zdobywa jeden ośmiotysięcznik za drugim. Drobna, niepozorna walczy z wichurami i śniegiem bez maski tlenowej. I teraz co — ascetka? Wariatka? Jeśli zapytasz himalaistę, po co chodzi po górach, to odpowie ci: Bo są. Można by analogicznie zapytać: Po co się umartwiasz? Bo jest Bóg. Wobec Niego wszystko inne jest nieważne. Święty Paweł pisze do Filipian: „Wszystko uznaję za stratę ze względu na najwyższą wartość poznania Chrystusa Jezusa, Pana mojego. Dla Niego wyzułem się ze wszystkiego i uznaję to za śmieci, bylebym pozyskał Chrystusa”.
A nie mogę mieć i Chrystusa, i tych wszystkich pomniejszych dóbr?
Nie da się mieć wszystkiego. W końcu natrafiamy na albo-albo. A z tym tylko twardy, dojrzały człowiek sobie poradzi. Mówimy, że człowiek jest doskonały od strony psychicznej, jeśli ma jakąś wartość nadrzędną i tej wartości podporządkowuje wszystkie elementy swojego życia. W życiu duchowym to samo nazywa się świętością. Im bardziej dojrzewam, tym wierniejszy jestem swoim wyborom i priorytetom.
Czy problemy z ascezą nie wiążą się zatem z jakimś kryzysem wieczności? Kiedy tracimy z horyzontu wieczność, nie mamy jak zrelatywizować wartości tego, w czym żyjemy.
Krzyż ma dwie belki — poziomą i pionową. Jezus wyrzeka się wszystkiego: przyjaźni, narodu, wygody, dobrego jedzenia, dobrej sławy, a przyjmuje cierpienie. Wyrzeka się tylu dobrych rzeczy, bo chce pokazać człowiekowi, że robi to z miłości do niego. Jeśli mam tego pełną świadomość, pojawia się wiara. Prefacja mszalna mówi: „U Twoich wiernych, Boże, życie zmienia się, ale się nie kończy, a kiedy zamknie się dla nich dom doczesnej pielgrzymki, znajdą przygotowane w niebie wieczne mieszkanie”. W tej perspektywie życie jest jedno. Wchodzi się w nie najpierw przez urodzenie, a potem przez śmierć jako narodzenie dla Nieba. Z tej perspektywy umartwienie, wyrzeczenie nie jest niszczeniem życia, ale właśnie strzeżeniem go. Chcę życia prawdziwego i dlatego jestem gotów zrezygnować z wszystkiego, co mi pełnię tego życia odbiera.
Czyli asceza nie musi być smutna?
Nawet nie może być! Jestem stworzony właśnie po to, żeby mi było dobrze. I ta radość, radość bycia z Chrystusem ma ze mnie promieniować. Mam tak głosić Ewangelię, żeby wszyscy widzieli, jak dobrze jest mi z Bogiem. Wyraz twarzy ma być jasny. Twarz Mojżesza promieniała, kiedy wracał z rozmowy z Panem Bogiem. Nic nie musiał mówić, to było po nim widać. Jestem z Bogiem, mam doświadczenie Jego miłości, a wszystko, co czynię, jest odpowiedzią na nią.
Czy jest też zła asceza?
Święty Benedykt mówi o gorzkiej żarliwości. Na pewno ascezą musi rządzić roztropność. Nie może ona polegać na popisywaniu się, na dążeniu do osiągania kolejnych rekordów. Asceza musi też zawsze czemuś służyć. W Medjugorje Matka Boża, zalecając post o chlebie i wodzie w środy i soboty, mówiła, że jeśli przynosi on rozproszenie czy osłabienie, to należy go zaprzestać, znaleźć inne umartwienie. Post ma pomagać, służyć koncentracji, a nie rozproszeniu.
A czemu służy asceza?
Wolności. Własnej, ale też tych, z którymi żyjemy. Kiedy jestem bardziej wolny od swoich potrzeb i rzeczy, wtedy przestaję traktować ludzi przedmiotowo. Pamiętam list, który ktoś kiedyś napisał do redakcji „Przewodnika Katolickiego”: „Zbliżam się do zawarcia związku małżeńskiego i bardzo się cieszę, że będę miał możliwość legalnego zaspokajania potrzeb seksualnych”. Pomyślałem wówczas: Biedna ta jego żona — będzie dla niego środkiem do legalnego zaspokajania potrzeb seksualnych! A gdzie miłość? Gdzie oddanie się drugiemu człowiekowi? Oczywiście, że istnieje coś takiego jak potrzeba seksualna, ale ona nie może się stać moim panem. Nad wszystkim ma być rozum i miłość.
To chyba o wiele szerszy problem: mam potrzebę uzyskania wsparcia, potrzebę posiadania przyjaciela, potrzebę bycia wysłuchanym — wobec tego druga osoba staje się zakładnikiem mojego chwilowego szczęścia.
Jeśli potrzeba stoi na pierwszym miejscu, to rzeczywiście tak będzie. Często mamy takie parcie: muszę, muszę, muszę. Muszę podróżować, muszę pracować, kiedy zobaczę coś fajnego w sklepie, to muszę to mieć. Najlepiej od razu. A ja przecież nic nie muszę. Jedyne, co muszę, to umrzeć.
Czyli wyrzekam się, żeby zobaczyć, że nie muszę.
Właśnie. Pytanie o ascezę ostatecznie odsyła nas do pytania o naszą wolność. Każde „muszę” jest zaprzeczeniem wolności. Wyrzekam się pewnych rzeczy, żeby stać się wolnym. Muszę stracić, żeby już nie musieć. Paradoks? — Oto wielka tajemnica wiary!
rozmawiał Dominik Jarczewski OP
Leon Knabit — ur. 1929, benedyktyn, najpierw ksiądz diecezji siedleckiej, w 1958 roku wstąpił do Opactwa Benedyktynów w Tyńcu. Ceniony rekolekcjonista, autor wielu książek, prowadził w TVP programy „Ojciec Leon zaprasza”, „Salomon” oraz „Credo”, a w kanale Religia.tv program „Ojciec Leon Zawodowiec”. W 2011 roku zdobył tytuł Blogera Roku w kategorii blogi profesjonalne. Słynie ze swojego poczucia humoru.
opr. mg/mg