Czy katolicka nauka społeczna ma w Polsce uczniów?
Wykładowcy katolickiej nauki społecznej (KNS) na całym świecie wiedzą, że polskie doświadczenie Solidarności roku 1980 oraz późniejsze przemiany społeczno-ustrojowe w naszej części Europy ogromnie wpłynęły na bieg myśli społecznej Kościoła. Ślady tego inspirującego wpływu możemy znaleźć w wielu homiliach Jana Pawła II, ale także w jego encyklikach, takich choćby jak poświęcona zagadnieniu ludzkiej pracy Solicitudo rei socialis (1987) lub słynna Centesimus annus (1991). Czy jednak ten wpływ jest odwzajemniany? Czy autorzy polskich przemian, tak chętnie powołujący się na katolicką myśl społeczną, rzeczywiście kierują się nią w swoich praktycznych działaniach?
Pod wieloma względami tak, ale również pod wieloma, niestety, nie. Patrząc na 11 lat polskiej transformacji, trzeba powiedzieć, że z punktu widzenia KNS udało się nam osiągnąć bardzo wiele, jednak równie wiele pozostaje nadal do zrobienia.
Bardzo wiele zjawisk zdaje się sugerować, że recepcja i praktyczne oddziaływanie KNS jest znacznie silniejsze wśród pojedynczych obywateli oraz w małych wspólnotach lokalnych, aniżeli wśród elit życia publicznego. Najbardziej wymownym przykładem tej prawidłowości jest nasz stosunek do praw człowieka, wrażliwość na ludzką biedę oraz kwestia promocji osoby i rodziny.
Jeśli uznamy, iż ruch społeczny, jakim była „Solidarność”, ale także wszystkie wcześniejsze i późniejsze żywiołowe protesty społeczne, były przede wszystkim wyrazem obywatelskiego sprzeciwu wobec gwałtu na podstawowych prawach człowieka, to ogólny bilans wypadnie na niekorzyść elit — politycznych, życia kulturalnego, artystycznego, mediów. Niewielu przedstawicieli tych środowisk starało się (i stara) nazwać po imieniu nasze biedy i konkretne przejawy niesprawiedliwości, a jeśli już to robią, to często z pesymizmem czy nawet sarkazmem. O wiele rzadziej pojawiają się poważne i inspirujące refleksje nad naszą aktualną kondycją społeczną czy choćby nad rządzącymi nią regułami, takimi jak prawo do samostanowienia, do demokracji, do pracy i do sprawiedliwej zapłaty za nią.
Batalia wokół aborcji na początku lat 90., ówczesne spory nad obecnością religii w szkole, a wartości chrześcijańskich w mediach są wymownym przykładem tego, że środowiska w sposób naturalny predestynowane do artykułowania wartości najbardziej wzniosłych nie potrafią się wyzbyć roli beniaminka dawnego reżimu, który dopuszczał jedynie czysto pragmatyczne artykulacje ludzkiego losu. Tymczasem ogół społeczeństwa we wszystkich tych sporach uczestniczył bardzo żywiołowo, wykazując przy tym coraz większą dojrzałość, a zarazem niezależność od „elit”.
Innymi przykładami tej dojrzałości są: udział społeczeństwa w wielu akcjach charytatywnych, zwłaszcza lokalnych i bezpośrednich, niekoniecznie nagłaśnianych przez media, czy aktywny udział młodych w procesie edukacji. Przy niemal niezmienionych wydatkach na oświatę z budżetu w ciągu ostatnich 11 lat liczba studentów w Polsce wzrosła ponadtrzykrotnie, a to znaczy, że dwie trzecie studiujących kształci się za swoje własne pieniądze, nie korzystając z pomocy państwa, zdając sobie sprawę, że edukacja jest najważniejszym czynnikiem rozwoju.
Spośród trzech podstawowych zasad katolickiej nauki społecznej — dobro wspólne, solidarność, pomocniczość — tylko ta ostatnia, jak się wydaje, doczekała się w życiu publicznym śmiałych orędowników. Zasada pomocniczości trafiła do ustaw określających nowy kształt administracji publicznej w Polsce, a także była podstawą podjętej w ubiegłym roku przebudowy służb publicznych. Już w tej chwili można mówić o pozytywnych skutkach tych reform, aczkolwiek od razu wypada zastrzec, że dokonały się one dotąd w porządku kompetencji, prawa i struktur, natomiast znacznie słabiej w sferze postaw i zachowań. Powołane do życia jesienią 1989 r. samorządowe gminy okazały się (zwłaszcza w małych społecznościach) pięciokrotnie bardziej śmiałe, jeśli chodzi o koszty podejmowanych inwestycji, oraz o 1/5 bardziej oszczędne od swych nomenklaturowych poprzedniczek. Podobny mechanizm wystąpił już, choć ze znacznie mniejszą siłą, w zreformowanych w ubiegłym roku województwach i powiatach.
Znacznie słabiej wygląda polska realizacja zasady dobra wspólnego oraz zasady solidarności (a więc polskiego dziedzictwa „Solidarności”). Solidarność domaga się nie tylko decentralizacji kompetencji i środków, ale przede wszystkim autentycznej wolności wszystkich uczestników życia społecznego. Dopóki rodzaj i jakość usług świadczonych przez służby publiczne (administrację, system oświaty, ochrony zdrowia, ubezpieczeń itd.) nie będą zależeć od świadomego wyboru, a więc i moralnej postawy każdego z obywateli i każdej z rodzin, ale będą wynikiem splotu rozmaitych zastanych determinacji, dopóty nie będziemy mogli mówić o solidarności społecznej. Solidarność jest możliwa tylko jako cnota konkretnych osób, a nie instytucji.
Dobrym przykładem jest tu zapoczątkowana reforma szkolnictwa. W chwili obecnej samorządy są w stanie określić koszty kształcenia dzieci i młodzieży, nie są jednak w stanie odpowiedzieć na wszystkie potrzeby uczniów i ich rodziców, ani też nie są gotowe uzależnić swoich decyzji od woli tych ostatnich. Samorządy nigdy nie będą w stanie wybrać rozwiązań najlepszych, bo przecież to nie im, ale właśnie rodzicom przysługuje prawo wyboru w tym względzie. Samodzielny wybór podejmowany przez obywatela (a nie tylko jego możliwość) to konieczny warunek każdej dojrzałej demokracji. W kraju, w którym obowiązkowe składki i podatki są bardzo wysokie, nigdy nie będzie łatwo o taką samodzielność.
Nie najlepiej ma się u nas także zasada dobra wspólnego. Ogromna liczba inwestycji zagranicznych (największa w tej części Europy), stosunkowo stabilne finanse i zrównoważony rozwój makroekonomiczny to nasze ogromne sukcesy. Brak nam jednak ciągle społecznie funkcjonalnej wizji Europy. Nie tylko „strategii zjednoczenia z nią”, ale jasnej i powszechnie akceptowanej wizji tego, czego chcemy w Europie dokonać. Struktury europejskie, mimo swych reform, są nadal mało wydajne. Rynek europejski i jego waluta przegrywają z rynkami amerykańskim i azjatyckim. Jako Europejczycy jesteśmy odpowiedzialni za to, aby dla wspólnego dobra wykorzystać mechanizmy polskich reform.
Aby to było możliwe, nie wystarczy, że będziemy opierać naszą dumę na sukcesach lokalnej polskiej przedsiębiorczości i samorządności. Potrzeba nam śmiałych i moralnie odpowiedzialnych rozwiązań na poziomie regionalnym i państwowym, czyli wszędzie tam, gdzie do tej pory instytucje publiczne były nagminnie wykorzystywane do celów prywatnych, zaś polityka była traktowana jak rodzaj parawanu przed odpowiedzialnością. Przejrzysty system rekomendacji i nominacji mógłby bardzo wiele uporządkować. Najwięcej pomogłaby jednak szybka prywatyzacja spółek, włączanie pracowników i menedżerów w struktury własności oraz niezależne systemy promocji regionów, przedsiębiorczości i osób. Jak się wydaje, do tej pory dominowało u nas dość liberalne przekonanie, że dobro wspólne (na każdym szczeblu) „samo się obroni”. To prawda: dobro obroni się samo. Nie możemy jednak zapominać, że dobro jest cechą osób. Wszystkie inne zastosowania dobra mają sens alegoryczny. Tak więc nie możemy, jak dotąd, pozostawiać aż tylu i aż takich dóbr wspólnych alegoriom, a nie konkretnym ludziom.
opr. mg/mg