Kontrowersyjny Nobel czyli partnerstwo kosmiczne

O Pokojowej Nagrodzie Nobla dla Jimmiego Cartera

Pamiętam, jak w styczniu 1991 roku stałem na ulicy Belwederskiej, pod ambasadą sowiecką w kilkutysięcznym tłumie demonstrantów, którzy krzyczeli: „Gorbi morderca!”, „Gorbaczow, oddaj Nobla!” Na jednym z transparentów napisał ktoś: „Gorbaczow Nobel 90, Husein Nobel 91”.

Najprawdopodobniej przeciw tegorocznemu laureatowi pokojowej Nagrody Nobla — Jimmy Carterowi nikt nie będzie protestował w podobny sposób. Tym niemniej uhonorowanie byłego prezydenta USA najbardziej prestiżową nagrodą świata spotkało się z wieloma krytycznymi komentarzami.

Ludzie wojny — ludzie pokoju?

Kontrowersje towarzyszyły wielokrotnie ogłaszaniu nazwisk laureatów Nagrody Nobla. Największe oburzenie wywołał werdykt z roku 1973, kiedy to wyróżnieni zostali wspólnie: Henry Kissinger ze Stanów Zjednoczonych i Le Duc Tho z Wietnamu Północnego. Na znak protestu dwóch członków Komitetu Noblowskiego podało się wówczas do dymisji. Dla wielu nie do przyjęcia była nagroda dla wietnamskiego dygnitarza komunistycznego, który reprezentował w swym kraju „partię wojny”. W 1972 roku Le Duc Tho nadzorował wielką czystkę w partii komunistycznej, której ofiarą padli przeciwnicy wojny i zwolennicy pokojowego współistnienia z Wietnamem Południowym. Nagrodę Nobla otrzymał razem z amerykańskim sekretarzem stanu Henry Kissingerem tylko dlatego, że obaj podpisali porozumienie o zawieszeniu broni.

Dla wietnamskiego polityka celem nie był jednak pokój, lecz podbój. O ile bowiem Amerykanie dotrzymali słowa i w marcu 1973 roku wycofali się z Wietnamu Południowego, o tyle komuniści z Wietnamu Północnego nie zaniechali działań zbrojnych i w styczniu 1975 roku zaatakowali sąsiadów z południa. W ten sposób Wietnam Południowy padł ofiarą północnowietnamskich komunistów, którzy wprowadzili tam dyktaturę na wzór stalinowski.

Wiele protestów wzbudziło również przyznanie pokojowej Nagrody Nobla w 1990 roku sekretarzowi generalnemu Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Związku Sowieckiego — Michaiłowi Gorbaczowowi. Krytycy zarzucali mu, iż ma krew na rękach — na nim spoczywała bowiem odpowiedzialność za zatajenie prawdy o katastrofie w Czarnobylu czy też za krwawe stłumienie opozycyjnych demonstracji, m.in. w Tbilisi w 1989 i w Baku w 1990 roku.

Zwolennicy werdyktu mieli z kolei nadzieję, że Gorbaczow stanie się swoistym zakładnikiem Nagrody Nobla, gdyż tytuł Człowieka Pokoju będzie obligował go do powstrzymywania się od przemocy. Nadzieje te zostały dwa miesiące później przekreślone w Wilnie, kiedy to oddziały sowieckiego OMON-u podczas szturmu wieży telewizyjnej zabiły litewskich cywili. Z tego powodu doszło do wspomnianej na początku demonstracji pod ambasadą.

Podobne oczekiwania mieli noblowscy jurorzy, wręczając nagrodę niegdysiejszym terrorystom i bojownikom, których wyróżnienie to miało nieco ucywilizować. O ile sprawdziło się to w przypadku Nelsona Mandeli, o tyle można mieć wątpliwości co do postawy Jasera Arafata. Wprawdzie palestyński przywódca oficjalnie odżegnuje się od przemocy, to jednak — jak zauważa wielu dziennikarzy i politologów — toleruje wśród swoich podwładnych działalność terrorystyczną i nie robi nic, aby ją ukrócić.

Przedstawiciele Komitetu Noblowskiego nie występują jednak z oficjalną krytyką Arafata. W kwietniu wydali natomiast oświadczenie, w którym stwierdzili, że żałują, iż w 1994 roku przyznali nagrodę izraelskiemu politykowi Szimonowi Peresowi. Peres został wyróżniony wraz z Arafatem i premierem Izraela Icchakiem Rabinem za podpisanie w Oslo porozumienia palestyńsko-izraelskiego. Ponieważ jednak obecnie jest ministrem w rządzie Ariela Szarona, prowadzącego nieustępliwą politykę wobec Palestyńczyków, naraził się tym, którzy go kiedyś nagrodzili.

Jedną z największych wpadek Komitetu Noblowskiego było jednak przyznanie w 1992 roku nagrody gwatemalskiej działaczce Rigobercie Menchu. Jak się później okazało, spora część autobiografii, na podstawie której uhonorowano Menchu, została przez autorkę po prostu zmyślona.

Za Carterem, przeciw Bushowi

Kontrowersje wokół tegorocznej nagrody dla Jimmy Cartera wynikają głównie z faktu, że posłużyła ona Komitetowi Noblowskiemu do skrytykowania obecnego prezydenta USA George'a W. Busha. Dał to do zrozumienia wprost przewodniczący owego gremium Gunnar Berge. Także w oficjalnym komunikacie Komitetu możemy przeczytać, że „w obecnej sytuacji, gdy grozi użycie siły, Carter stoi na stanowisku, że wszelkie konflikty należy rozwiązywać poprzez mediację i międzynarodową współpracę opartą na prawie międzynarodowym, poszanowaniu praw człowieka i rozwoju gospodarczym”. Po lekturze uzasadnienia owego werdyktu powstaje więc wrażenie, że po raz kolejny doszło do doraźnej polityzacji Nagrody Nobla.

Retoryka Gunnara Berge wpisuje się zresztą w kontekst dominujących dziś nie tylko w europejskim dyskursie tendencji antyamerykańskich. Jak stwierdził francuski filozof Andre Glucksmann: „Dla większości Ziemian wybór między Bushem a Saddamem Husajnem wydaje się trudny, o ile nie został już dokonany. Nie odważając się przyznać do tego otwarcie, większość wzięła stronę despoty z Bagdadu.”

Niektórym publicystom Nobel dla Cartera nie spodobał się jeszcze z innego powodu. Otóż zdarzało się, że w swoich misjach pokojowych, dążąc za wszelką cenę do powstrzymania przelewu krwi, legitymizował on głównych sprawców przemocy. Tak było np. w 1994 roku, gdy udał się jako mediator do przywódcy bośniackich Serbów Radovana Karadżicia (co raczej odsunęło niż przyspieszyło rozwiązanie konfliktu), a później do wodza Korei Północnej Kim Ir Sena.

Trzeba jednak przyznać, że Carter ma na swoim koncie również autentyczne sukcesy w mediacjach pokojowych. To głównie dzięki niemu udało się zawrzeć w 1979 roku porozumienie między Izraelem i Egiptem w Camp David czy też w 1994 roku zmusić wojskową juntę na Haiti do ustąpienia na rzecz prawowitego prezydenta Jean-Bernard Aristide'a.

Kto zyska, kto straci

Co roku w przededniu ogłoszenia noblowskiego werdyktu na „giełdzie nazwisk” pojawiają się typy głównych pretendentów. Dosyć regularnie wymieniana jest wśród nich kandydatura Jana Pawła II. Jej zwolennicy podkreślają, że nikt w ostatnim ćwierćwieczu XX stulecia nie zrobił więcej dla umocnienia pokoju na świecie co właśnie Papież z Polski.

To, że Ojciec Święty nie dostał Nobla, niektórzy próbują tłumaczyć antykatolickimi uprzedzeniami jurorów, wywodzących się z protestanckiej Norwegii. Z drugiej jednak strony nagrodę przyznawano już katolickim duchownym, np. w 1979 roku Matce Teresie z Kalkuty czy w 1996 roku biskupowi Carlosowi Bello z Timoru Wschodniego. W odróżnieniu od nich jednak Papież uosabia sobą całość nauczania Kościoła rzymskokatolickiego. To ostatnie budzi natomiast na świecie sporo sprzeciwów. Na przykład propagatorzy kontroli urodzeń zarzucają papiestwu, że przez potępianie antykoncepcji i aborcji jest ono odpowiedzialne za wyż demograficzny na świecie, a tym samym za nędzę i ubóstwo milionów ludzi.

Wydaje się, że nie ma jednak czego żałować. Jak zauważył rosyjski obrońca praw człowieka Siergiej Sacharow, wśród laureatów pokojowej Nagrody Nobla znajdują się obok uczciwych ludzi „zwyczajni bandyci” czy „tchórzliwe, politowania godne gaduły, które niczego pożytecznego nigdy nie zrobiły”. Kiedy w 1990 roku honorowano sekretarza generalnego KPZR, jeden z komentatorów napisał, że Gorbaczow tyle zyska na Nagrodzie Nobla, ile nagroda na tym straci. Gdyby wyróżniono Jana Pawła II, można byłoby odwrócić to twierdzenie i powiedzieć, że to nagroda tyle na tym zyska, ile Papież straci.

Grzegorz Górny (1969), publicysta, reporter, producent telewizyjny, założyciel i redaktor naczelny czasopisma „Fronda" (od 1994). W latach 1994-2001 zrealizował ok. 150 audycji telewizyjnych „Fronda" dla Programu 1 TVP. Publikuje m.in. w „Rzeczpospolitej" i „Nowym Państwie".


opr. mg/mg



« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama