Z cyklu "Trud wolności"
Poraziła mnie przeczytana kiedyś informacja, że 10% dorosłych Francuzów nie wie przynajmniej o jednym ze swoich rodziców, czy jeszcze żyje. Samotność jest to nieszczęście, które w naszym XX wieku przybrało rozmiary epidemii. Tysiące ludzi żyje w przytłaczającym poczuciu, że dla nikogo nie są kimś ważnym, że ich los nikogo nie obchodzi.
Wielu ludzi nie przestaje doświadczać przekleństwa samotności, mimo że żyje i mieszka razem ze swoim współmałżonkiem. Nieraz już małe dzieci nie mają, oprócz matki, nikogo bliskiego. Inne małe dzieci, podrzucane na całe miesiące swoim dziadkom, doświadczają gorzkiej prawdy, że nawet dla rodziców są ciężarem.
O tym, że samotność dzieci jest dzisiaj zjawiskiem o wiele szerszym, pisał Jan Paweł II w swoim orędziu noworocznym 1996: "Za fasadą normalnego i spokojnego życia, szczególnie mylącą w sytuacji dostatku dóbr materialnych, dzieci muszą nieraz wzrastać w smutnej samotności, nie mając nikogo, kto z miłością wskazałby im właściwą drogę i zapewnił odpowiednie wychowanie moralne. Pozostawione samym sobie, znajdują zazwyczaj główny punkt odniesienia w telewizji, propagującej często wzorce życia nierealnego albo zdemoralizowanego, wobec których ich niedojrzały zmysł rozeznania nie jest jeszcze w stanie należycie zareagować".
Samotność dla wielu ludzi staje się tak trudna do uniesienia, że gotowi są podeptać nawet Boże przykazanie, byleby jakoś od niej uciec. To nic, że rozbiję cudze małżeństwo, ale ja przecież muszę mieć bliskiego sobie człowieka!
Niektórzy od tej przerażającej samotności uciekają w chorobę psychiczną - bo jak długo po wrzuceniu do studni można pozostać człowiekiem normalnym?
Myślę, że epidemia samotności jest głównym źródłem szerzenia się rozpusty, narkomanii, brutalności. Rozpusty - bo chciałoby się czyjejś bliskości przynajmniej na pięć minut. Narkomanii - bo narkotyki stwarzają szansę wejścia w świat alternatywny (mniejsza o to, że iluzoryczny), gdzie człowiek nie czuje się tak strasznie sam. Brutalności - bo przynajmniej w gangu przestaję być kimś anonimowym, a kiedy zagrażam innym, to przynajmniej w taki sposób się dla nich liczę.
Jak to się stało, że staliśmy się ofiarami tej epidemii? Jakie bakterie ją powodują? To przecież jasne: Przekleństwo samotności sprowadza na nas to wszystko, co niszczy miłość. Dobre wychowanie, tolerancja, respektowanie praw człowieka są to bardzo ważne wartości i oby ich było jak najwięcej. Ale przemieniają się one w nasze zagrożenie, kiedy zaczyna nam się wydawać, że mogą one zastąpić miłość i uczynić ją niepotrzebną.
Przeklęta to tolerancyjność, która powoduje, że przestaje mi zależeć na drugim człowieku i jego dobru, nawet jeżeli ten drugi człowiek to moje rodzone dziecko. Precz z takim dobrym wychowaniem, które uczy tego, jak w sposób kulturalny okazać bliźniemu twarde serce. Czy wolno jeszcze mówić o prawach ludzkich wówczas, kiedy chodzi o prawo do zadawania krzywdy innej ludzkiej istocie? Tam, gdzie niknie miłość, świat zaczyna być nieludzki.
Nie narzekajmy zresztą na świat, spróbujmy zauważać naszą własną winę za to narastające nieszczęście samotności. Przecież już w naszych rozmowach z dziećmi na temat ich przyszłego zawodu rzadko podpowiadamy im, że istotnym motywem w wyborze zawodu powinna być chęć czynienia dobra ludziom. Ktoś bardzo trafnie powiedział, że samotność - cały czas mówię o samotności przeklętej - polega nie tyle na tym, że ja swój ciężar dźwigam sam, co raczej na tym, że ja dźwigam tylko swój własny ciężar.
Po prostu okazuje się, że człowiek stworzony przez Boga, który jest Miłością, nie może być szczęśliwy w bezbożnym świecie, w którym miłości nie ma, za to jest w nim dużo jej namiastek. Od trzech wieków szukamy w Europie takiej cnoty i takiej miłości i takiego szczęścia, które nie muszą płynąć z Boga. Wielokrotnie z triumfem wskazywaliśmy na konkretnych niewierzących, którzy przeszli przez życie szlachetnie i bezinteresownie. A przecież wciąż dziwnie aktualnie brzmi znana przestroga Adama Mickiewicza:
Mówisz: Niech sobie ludzie nie kochają Boga, Byle im była cnota i Ojczyzna droga. Głupiec mówi: Niech sobie źrzódło wyschnie w górach, Byleby mi płynęła woda w miejskich rurach.
Osobiście nie mam wątpliwości, że współczesna epidemia samotności ostatecznie bierze się stąd, że próbujemy kształtować nasz świat, tak jakby Boga nie było. Rzeczywistość jest jednak taka, jaka jest, to znaczy Boża, człowiek zaś jest stworzony na obraz Boga i tylko w Nim może znaleźć swój sens ostateczny - i tego zmienić nie potrafimy. Toteż nie trzeba się dziwić temu, że w świecie kształtowanym przez nas niezgodnie z jego wewnętrzną prawdą, spotykają nas różne rzeczy straszne, między innymi plaga samotności. Poprzez dotkliwy ból tej samotności człowiek doświadcza - że zacytuję Ratzingera - "jak cała jego egzystencja jest krzykiem do jakiegoś <ty> i jak zupełnie nie jest stworzony do tego, by tylko być <ja> w sobie samym".
Człowiek samotny chce znaleźć owo <ty> w drugim człowieku. I słusznie! Skąd zatem to moje twierdzenie, że nieszczęście samotności jest w swoim ostatecznym wymiarze bólem duszy stworzonej dla Boga i Boga nie znającej? Tak doświadcza siebie wielu spośród tych, którzy sami nieszczęścia samotności w sposób istotny nie zaznali, którzy, przeciwnie, idą przez życie nie narzekając na brak ludzi bliskich, których kochają i którzy ich kochają.
Zdarza się - niezbyt często, ale i niezbyt rzadko - że małżonkowie po wielu latach wspólnego życia uznają swój związek za więcej niż udany. Twierdzą, że z biegiem lat ich miłość stawała się coraz doskonalsza i że osiągnęli trudny do opisania poziom wzajemnej bliskości i jedności. To, co najbardziej paradoksalne - twierdzą niektórzy z nich - że właśnie w tym stanie doświadczają jakiegoś tajemniczego niedopełnienia. Nawet najbardziej udane małżeństwo, mimo że stanowi ono prawdopodobnie największy nasz sukces życiowy - powiadają - nie może być celem naszego życia. Krótko mówiąc, ludzie ci praktycznie doświadczają prawdy słów świętego Augustyna, że miara serca ludzkiego jest nieskończona: "Stworzyłeś nas dla siebie, Boże, i niespokojne jest serce nasze, dopóki nie spocznie w Tobie!"
Jestem zakonnikiem, celibatu staram się dochowywać skrupulatnie, ale nigdy nie powiedziałbym o sobie, że jestem człowiekiem samotnym. Wręcz przeciwnie: Obecności życzliwych mi bliźnich oraz okazji do służby mam nawet jakby odrobinę ponad miarę, na którą zostałem stworzony. Owszem, mam ten przywilej, że sporo czasu mogę spędzać w samotności. Ufam przecież, że również ten czas w samotności wypełniam - rzecz jasna, ułomnie, bo człowieka grzesznego stać tylko na ułomną rzetelność - rzetelną służbą dla innych.
To chyba Frossard powiedział, że celibat to taki rodzaj samotności, który Pan Bóg wymyślił jako jeszcze jeden sposób ujmowania samotności ludziom, którzy sami nie mogą jej udźwignąć. Myślę, że miał rację. Pod warunkiem, rzecz jasna, że swój celibat przeżywa się jako zmierzanie ku Temu, który jeden może wypełnić ludzkie serce. W takim przypadku, służbą dla innych jest również celibat pustelnika, który całe swoje życie spędza na modlitwie.
opr. aw/aw