O pracy misyjnej w Krasnojarskim Kraju na Syberii
Ojciec Marcin Dragan ze zgromadzenia misjonarzy klaretynów od czterech lat duszpasterzuje w dalekim, oddalonym od Polski o prawie 6000 km, Krasnojarskim Kraju. Od pięciu lat jest kapłanem. Mimo że ma dopiero 31 lat, wygląda dużo poważniej. Dzięki potężnej posturze i ogromnej brodzie bardziej przypomina gladiatora niż kapłana. - „Tam, gdzie pracuję, nie liczą się z człowiekiem młodym i licho wyglądającym” - żartuje.
Początkowo chciał być misjonarzem w Ameryce Południowej, wśród ludzi mieszkających wysoko w górach. - Nawet zrobiłem kurs wspinaczki wysokogórskiej, żeby tam pojechać - mówi. Inne jednak były Boże plany. Któregoś dnia zadzwonił jeden z klaretynów i powiedział, że potrzebni są dwaj misjonarze na Syberii. Miał noc na podjęcie decyzji...
Miesiąc później był już w drodze na Syberię. Aby tam dotrzeć, musiał pokonać tysiące kilometrów. Cztery dni jechał koleją. Obecnie najczęściej jednak korzysta z połączenia lotniczego. - Ktoś próbował dotrzeć tam samochodem, ale raczej się tego nie praktykuje. - To grozi ostrzelaniem w lesie.
Parafią ojca Marcina jest cały obszar Krasnojarskiego Kraju (terytorialnie osiem razy większy od Polski, a liczy tylko trzy miliony mieszkańców), gdzie mieszka wielu potomków zesłańców narodowości polskiej, niemieckiej, litewskiej i oczywiście Rosjan. Jeszcze niedawno była tam tylko jedna katolicka parafia. Teraz są trzy.
Przez pierwsze tygodnie trudno było się przestawić ojcu Draganowi z pracy duszpasterskiej w łódzkiej parafii na zupełnie inny charakter posługi. W kraju miał zawsze mnóstwo zajęć: katecheza w szkole, kilka pogrzebów tygodniowo, dużo spowiedzi, kazania w wypełnionym po brzegi kościele, wydawanie gazetki parafialnej. W Krasnojarskim Kraju zastał coś zupełnie innego. Siedemdziesiąt lat ateizacji oraz dominacja Kościoła prawosławnego powodują, że spowiedzi nie ma, a na Mszy jest kilka osób. Pracy trzeba szukać, do ludzi wychodzić, sami nie przyjdą. - Łatwo natomiast przystosowałem się do klimatu. Pozwalają mi na to moje warunki fizyczne - chwali się ojciec Marcin Dragan. - Mam 190 centymetrów wzrostu i 145 kilogramów wagi. Warstwy ochronnej z tłuszczu jest sporo i nie ma problemów z chłodem!
Zanim rozpoczął na dobre pracę duszpasterską, przez półtora miesiąca intensywnie uczył się języka rosyjskiego. Pierwsze kazania pisał w całości na kartce. - Kiedy jednak kazania czyta się z kartki, można samemu na nich zasnąć... W czasie jednego z nich spróbowałem odejść od kartki. Później trudno mi było powrócić do tego, co było napisane. Następny raz już nie korzystałem z kartki. Jeżeli czegoś nie wiedziałem, pytałem się obecnych w kaplicy babć, które rozumieją po polsku, jak brzmi po rosyjsku jakiś wyraz. Kiedyś pytam się ich, jak jest „labirynt”, babcie odpowiadają, że „labirynt”, tak samo jak po polsku. I kazanie można kontynuować - zakonnik opowiada swoje pierwsze homiletyczne przeżycia.
W miejscu duszpasterskiej posługi ojca Marcina panują duże różnice temperatur. W zimie jest od minus 20 do minus 50 stopni Celsjusza, w lecie natomiast temperatura osiąga 35, a nawet 40 stopni ciepła. Trzeba o tym stale pamiętać. Na wiosnę wyjeżdża się do jakiejś wioski, a w ciągu nocy temperatura może spaść o 30, 40 stopni. Zawsze trzeba być przygotowanym na mróz. W bagażniku samochodu jest kożuch, waciane spodnie, bardzo ciepłe buty walonki. Kiedy ojciec Marcin rozpoczął pracę w Aczinsku, do dyspozycji miał duży drewniany dom. Z dwóch pomieszczeń przygotowana została kaplica, o wymiarach 7,5 na 4,5 metra. Była również kuchnia - 2,5 na 2,5 metra. Tę samą wielkość miał pokój zajmowany przez jednego z misjonarzy. Ojciec Marcin musiał zadowolić się małą komórką, w której nie było pieca. Trzeba było wstawić do niej piecyk elektryczny.
Od zeszłego lata parafia w Aczinsku ma swój własny kościół. Stało się to możliwe dzięki niemieckiej fundacji, która co roku ofiarowuje Rosji dwie świątynie. Kościół przywieziony został przez dwie ciężarówki. W ciągu czterech dni go postawiono! Jest niewielki. To drewniana budowla o powierzchni 12 na 7 metrów. W niedzielę przychodzi tutaj 50, czasem 60 osób. Parafia liczy więcej, ale mieszkańcy nie są przyzwyczajeni do regularnego uczestnictwa we Mszy w każdą niedzielę. Dodatkowo dwie tutejsze fabryki pracują w systemie zmianowym i część mieszkańców w niedzielę jest w pracy.
Ojciec Marcin, jak przystało na misjonarza, pracuje nie tylko w jednym miejscu. Co miesiąc wyjeżdża do Abakanu oddalonego o 500 kilometrów. Wyprawa rozpoczyna się w piątek rano, wieczorem jest się u celu. Odprawia Mszę św., a w sobotę objeżdża wszystkie okoliczne wioski. W sumie trzeba pokonać kolejne 400 kilometrów. W niedzielę Msza w głównej miejscowości - i powrót. Abakan to duże skupisko Polonii. W spotkaniach uczestniczy około 150 dzieci. Warto więc podejmować ryzyko dotarcia do tej miejscowości. Misjonarze wykorzystują do tego celu łady z napędem na cztery koła. W czasie wyjazdu do punktów duszpasterskich samochód obowiązkowo wyposażony jest w drzewo i w benzynę do podpałki. Przy kilkudziesięciostopniowych mrozach ręce bardzo szybko sztywnieją. Podczas awarii samochodu natychmiast trzeba rozpalać ogień, inaczej w ciągu kilku minut człowiek zamarznie.
Na Syberii tylko 5 procent ludzi żyje na przyzwoitym poziomie. Na ogół są oni powiązani z mafią. Pozostali żyją na poziomie minimum socjalnego. - Osoby starsze dostają 15 dolarów emerytury (jeśli, oczywiście, emerytura zostanie wypłacona na czas). Można za to kupić na przykład 15 kilogramów jabłek... Ludzie żyją tylko dlatego, że mają swoje ogródki działkowe za miastem, gdzie w czasie krótkiego lata uprawiają ziemniaki, kapustę, cebulę i czosnek. Oprócz tego źródłem pożywienia są ryby z Jenisejska - wyjaśnia ojciec Marcin.
Wielu mieszkańców Syberii pamięta jeszcze stare kościoły, księży, słowa modlitw (Polacy często odmawiają modlitwy, których dzisiaj się już nie słyszy). Msze św. odprawiane są po rosyjsku, w jedynym języku, który łączy wszystkich.
- Wiara, zwłaszcza ludzi starszych, jest bardzo mocna. Przeżyli przecież okres, kiedy za posiadanie książeczki czy odmawianie modlitwy można było być skazanym na karę śmierci. Młodsi nie mają podstaw. Często korzystam z wzorów kazań dla dzieci - opowiada ojciec Marcin. - I z bajek. Szybciej to zapamiętają, niż gdybym używał terminologii teologicznej. Jeżeli ci ludzie wierzą, to wierzą do końca. Może trochę dziecinnie, ale bardzo ufnie. Czasem mają większą wiarę, niż my. Jak się o coś modlą, to można mieć pewność, że ta modlitwa będzie wysłuchana. Oni nie dopuszczają do siebie myśli, że Bóg mógłby ich nie wysłuchać.
* * *
Mieszkańcy Sosnowca, którzy słuchali ojca Marcina, z pewnością długo będą pamiętać jego opowieść o tym pięknym, chociaż srogim i bardzo biednym kraju.
- Powołanie misyjne jest specyficznym rodzajem posługi kapłańskiej - twierdzi ksiądz Jarosław Kwiecień, rzecznik prasowy diecezji sosnowieckiej. - Większość księży, którzy wyjechali na misje, dziś nie wyobraża sobie pracy na przeciętnej polskiej parafii.
Ojcu Marcinowi marzy się wybudowanie murowanego kościoła na swojej placówce. Od Sosnowca rozpoczął zbieranie ofiar na ten cel.
opr. mg/mg