Świadectwo Joanny - żony i matki. Joanna, będąc w ciąży z szóstym dzieckiem, nie podjęła dalszego leczenia raka, aby nie zaszkodzić dziecku. Zmarła wraz z synkiem
Świadectwo Joanny - żony i matki. Joanna, będąc w ciąży z szóstym dzieckiem, nie podjęła dalszego leczenia raka, aby nie zaszkodzić dziecku. Zmarła wraz z synkiem.
Mam na imię Joanna. Mam 36 lat i od 15 lat jestem szczęśliwą żoną swojego kochanego męża Andrzeja, który jest filarem wiary w naszym domu. Mamy sześcioro dzieci: Asię (8), Pawła (6), Jasia (4), Karola (3), Józia (1) i Andrzejka, który ma się urodzić pod koniec lutego. Nasza rodzina składa się jeszcze z moich teściów: Henryka i Anny, oraz szwagrów: Ani i Marka z czwórką dzieci oraz Marysi i Krzysztofa z szóstką dzieci. Mamy bardzo dużą więź duchową, spotykamy się co weekend wszyscy razem i mimo czasem niewygody i oczywistych trudów logistycznych – a czasem także konfliktów – staramy się wszystko naprawiać przez wspólną modlitwę i rozmowy. Swoje dzieci zawdzięczamy cudowi wyproszonemu przez papieża Jana Pawła II. Na potomstwo czekaliśmy siedem lat. Wiedzieliśmy, że nie będziemy korzystać z metody in vitro, która jest niezgodna z naszą wiarą i która nie leczy niepłodności. Przyjęliśmy, że rodzicielstwo nie należy się małżeństwu, tylko jest łaską daną od Boga. Bywało nam bardzo ciężko, ale ostatecznie zdecydowaliśmy się polecać to cierpienie za ludzi, którzy z wyboru nie chcą mieć dzieci, a nawet za tych, którzy popełniają aborcję.
Po śmierci Jana Pawła II powierzyliśmy jemu nasz problem. Po roku mój mąż miał sen: sprowadzał niedołężnego Papieża ze schodów, który go zapytał: „Co byś chciał, synu, w zamian?”, a mąż na to: „Wie Ojciec Święty, że bardzo chcemy mieć dzieci...”, na co Papież machnął ręką i powiedział: „To już załatwione!”. I prosił Andrzeja: „To wy się codziennie módlcie za mnie słowami »santo subito« – żebym został świętym”. Następnego dnia, zanim jeszcze mąż zdążył opowiedzieć mi o swoim śnie, ja byłam już przekonana, wykonując test ciążowy, że jestem w stanie błogosławionym. Gdy spodziewam się każdego kolejnego dziecka, czuję się bardzo dobrze; rodzę dzieci w sposób naturalny i bardzo szybko.
Wiele osób reaguje ze zdziwieniem na wiadomość o każdym następnym dziecku pojawiającym się w naszej rodzinie i zdarza się, że z tego powodu niektórzy nam „współczują”. My nie potrzebujemy takiego współczucia, gdyż taki jest nasz wybór, aby przyjąć z radością tę łaskę Bożą. Podjęliśmy taką decyzję także po mojej operacji mastektomii w 2011 roku, kiedy to rozpoznano u mnie raka przedinwazyjnego. Usunięcie wtedy tej zmiany równało się z wyleczeniem. Wiedzieliśmy jednak, że istnieje ryzyko, bo hormony mogą pobudzić komórki nowotworowe, gdyby gdzieś one zostały.
Aż do dnia kanonizacji Papieża modliliśmy się codziennie rano i wieczorem, wspólnie – my i nasze dzieci: „santo subito”. Po narodzinach dzieci, już od pierwszego dnia po wyjściu ze szpitala, zabieraliśmy je do kościoła na Mszę św.; dbaliśmy o to, aby ochrzczone były szybko, gdyż jest to dla nas bardzo ważny sakrament. Nasze pociechy odmawiają z nami pacierz od pierwszych dni swego życia – najpierw przez obecność przy nas, a potem przez czynne uczestnictwo: już roczne składają ręce, półtoraroczne klęczą, a gdy tylko zaczynają mówić, uczymy je modlitw pacierzowych oraz Koronki do miłosierdzia Bożego, którą codziennie odmawiamy razem. Wszyscy też bierzemy udział we Mszy św., przed którą staramy się przeczytać z nimi rano czytania i omówić je. Dzieci są bardzo otwarte na rozmowy o Panu Jezusie, chętnie się modlą nie tylko z nami w domu, ale także w kościele podczas Mszy św.
24 października 2014 roku w rezonansie magnetycznym rozpoznane zostały u mnie przerzuty do większości kręgów w kręgosłupie, do wątroby (co rokuje najgorzej) oraz do kości ramienia. Mąż był przy badaniu (jest kardiologiem, ale wykonuje też rezonans) i przekazał mi tę wiadomość. Pierwsze moje słowa brzmiały: „Tylko się nie martw”. Podczas badania, a także wcześniej, podejrzewałam, że tak może być, gdyż od trzech miesięcy miałam problem z kręgosłupem i niedowład prawej nogi – postępujący i dość bolesny. Dostałam wielką łaskę od Pana Jezusa, że szczególnie przez pierwszy tydzień, ale również obecnie, mogę pocieszać najbliższych, a teraz także znajomych i nawet obcych. Z mężem rozmawialiśmy całą pierwszą noc, wypowiadając swoje troski i lęki i pocieszając się nawzajem. Rano Andrzej powiedział, że już się nie martwi, że dałam mu dużo siły i że damy radę. Wiedziałam, że to będzie dla mnie szczególnie trudne doświadczenie oraz próba, czy zgadzam się z wolą Bożą. Parę tygodni wcześniej, gdy już z trudem chodziłam, synek Paweł powiedział mi: „Mamusiu, może ty po prostu masz tą chorobę Hioba, że teraz jest wszystko tak źle, ale potem będzie dobrze”. Bardzo mi pomógł tymi słowami i rzeczywiście po diagnozie do tej pory odbieram to jako doświadczenie hiobowe. Mimo tych trudnych przeżyć jesteśmy dalej wierni Bogu i nie przestajemy Go kochać.
W piątek przed Wszystkimi Świętymi, pod koniec piątego miesiąca ciąży, przeszłam kolejną próbę – bardzo ciężką, bo przewróciłam się na chorą nogę, a ból, którego doświadczyłam, był straszliwy i nie do wytrzymania (ogólnie jestem odporna na ból i rzadko biorę jakieś leki; nawet porody, choć bolesne, nie były porównywalne z tym bólem po upadku). I wtedy też otrzymałam wielką łaskę: nie zbuntowałam się i tylko prosiłam Pana Jezusa o siły, żeby wytrzymać. Ofiarowałam to cierpienie za prześladowanych chrześcijan oraz za wszystkich cierpiących bardziej ode mnie. Później podano mi leki przeciwbólowe, które są bezpieczne dla poczętego dziecka. Rano poczułam się dużo lepiej. Oboje z mężem wierzymy, że cud może się nam zdarzyć, ale musimy też być przygotowani na moją śmierć. To wręcz ułatwia zdanie się na wolę Boga. Medycyna daje mi od sześciu tygodni do sześciu miesięcy życia, nawet jeśli podjęłabym leczenie. Nie zgadzamy się jednak na żadne leczenie, które mogłoby zaszkodzić małemu Andrzejkowi. Jeśli z tego powodu umrę wcześniej, to przynajmniej będę miała czyste sumienie, że go nie zabiłam, przyjmując chemię, i że działałam zgodnie z wolą Bożą. Nie boję się śmierci, choć wcześniej bardzo się jej lękałam. W naszym domu jest normalna, radosna atmosfera. Dzieci o wszystkim wiedzą. Ludzie, którzy przychodzą do mnie i nierzadko płaczą, wychodzą radośni. Wiele osób się za mnie modli: żołnierze amerykańscy, którzy mają kapelana z Polski, zakony na Syberii i Kamczatce, również misjonarze w Tanzanii oraz siostry zakonne w Izraelu. Ale także w Europie, a w Polsce szczególnie. Już dwa razy została też za mnie odprawiona Msza św. przy grobie Jana Pawła II. Jestem wdzięczna Panu Bogu za dobroć innych, za modlitwy i cieszę się z powodu „obudzenia” tylu ludzi. Moja choroba – a jeśli nie wyzdrowieję, to także śmierć – mają wielki sens. Chciałabym prosić, aby osoby, które modlą się o moje uzdrowienie, dodawały też następujące intencje: o czystość przedmałżeńską dla młodych ludzi, o prawdziwą jedność w małżeństwach, o nieodrzucanie daru macierzyństwa i ojcostwa, o wychowywanie dzieci w rodzinach w prawdziwej wierze. Mam nadzieję, że Matka Najświętsza wspomoże nas. Dziękuję za wszystkie modlitwy. Z Panem Bogiem!
***
Moja żona umarła wraz z naszym synkiem Andrzejkiem w niedzielę, w uroczystość Jezusa Chrystusa Króla Wszechświata, w dniu 23 listopada 2014 roku. Dzięki Jej postawie śmierć mogliśmy przyjąć z nadzieją i radością, choć ze łzami smutku. Dzisiaj, ponad rok od śmierci Asi, nadal jesteśmy radosną rodziną. Z perspektywy czasu widzimy lepiej, jak wiele łask spłynęło na nas dzięki temu doświadczeniu. Bardzo dziękuję za wszystkie modlitwy, które pomogły wtedy całej naszej rodzinie znosić to doświadczenie i przyjąć je, poddając się woli Bożej. Doświadczyliśmy wiele dobra, miłości, caritas, od ludzi nam wcześniej nieznanych.
Andrzej, Joanna, Paweł, Jan, Karol i Józef Siniawscy
Miłujcie się! 1/2016opr. ac/ac