Lektura dwóch bardzo odmiennych tekstów, które pojawiły się na internetowych portalach, prowadzi do wniosku, że brak zdecydowanego podejmowania zasadniczych problemów nie uspokaja „nastrojów społecznych”, ale sprawia, że przechylają się one na korzyść zwolenników moralnego relatywizmu.
W ostatnich dniach na dwóch dość odległych światopoglądowo portalach pojawiły się dwa teksty: Marka Jurka, piszącego o skutkach unikania przez polityków tematu ochrony życia oraz Dominiki Kozłowskiej, oskarżającej biskupów o to, że „są pozbawieni kontaktu ze społeczeństwem i wyczucia dla społecznych nastrojów”. W mojej ocenie obydwa te teksty łączy jedno: podkreślenie, że nie da się rozwiązać problemów społeczno-etycznych metodą uników. Niezależnie, czy chodzi o kwestię nadużyć seksualnych, czy brak konsekwencji w ochronie życia poczętego, uciekanie od tak ważnych tematów podkopuje społeczne zaufanie do osób, które powinny się cieszyć autorytetem, a ostatecznie prowadzi nie tyle do zachowania „kompromisów”, czy uspokojenia opinii publicznej, co do zwycięstwa tych, którzy prawdę uważają za rzecz względną.
Choć tekst Dominiki Kozłowskiej, redaktorki Znaku, pełen jest wątpliwych tez i myślowych przeskoków, nie sposób odmówić autorce pewnych słusznych spostrzeżeń. Jak potwierdzają badania statystyczne, autorytet Kościoła został w ciągu ostatniego roku bardzo nadwątlony. Szczególne zaniepokojenie budzi odrzucenie tego autorytetu przez najmłodsze pokolenie, w którym jedynie co dziesiąta osoba uważa Kościół za godny zaufania. Jak pisze redaktorka, „strategia uników wobec pojawiających się zarzutów prowadzi do utraty resztek autorytetu społecznego”, odnosząc się najpierw do hierarchii kościelnej, później zaś rozszerzając swą diagnozę także na polityków: „PiS podobnie jak polscy hierarchowie, również utracił społeczną wrażliwość i umiejętność czytania ludzkich postaw. Chodzi w pierwszym rzędzie o orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego dotyczące dopuszczalność aborcji w przypadku przesłanki eugenicznej. Czy tak jest w istocie? Wydaje się, że odpowiedź znajdujemy w tekście Marka Jurka, któremu warto poświęcić więcej uwagi.
Dawny polityk PiS, który odszedł z partii w proteście przeciwko jej niezdecydowanej polityce w kwestii obrony życia, wychodzi od zestawienia dwóch postaci: J.F. Kennedy’ego oraz Jarosława Kaczyńskiego. Skuteczność obydwu w oddziaływaniu na szerokie masy społeczne jest porównywalna, podobny jest też ich profil polityczny. Można się jednak także dopatrzyć podobieństwa w ich strategii unikania bezpośredniego zaangażowania w drażliwe kwestie. W przypadku Kennedy’ego było to wysłanie antykomunistycznych powstańców na Kubę, któremu nie towarzyszyło żadne oficjalne wsparcie. Jak zauważa Marek Jurek „Kaczyński wysłał kwestię prawa do urodzenia się dzieci niepełnosprawnych do Trybunału Konstytucyjnego, unikając jednocześnie jakiegokolwiek zaangażowania w debatę. Obie sprawy skończyły się podobnie”. Można zastanawiać się, na ile analogia ta jest trafna, jednak faktycznie niezdecydowanie Kennedy’ego przypieczętowało los Kuby, która od tej pory znalazła się pod panowaniem rewolucjonistów, natomiast decyzja Kaczyńskiego nie tylko nie rozwiązała kwestii obrony życia, ale doprowadziła do gwałtownego zaostrzenia debaty, która w gwałtownej formie przeniosła się na ulice.
Zasadniczym problemem jest to, czy w kwestiach zasadniczych można w ogóle mówić o jakimś łagodzeniu nastrojów, kompromisach czy wyciszaniu tematów. Dobitnym przykładem takiej kwestii jest obrona życia. O ile dla Kozłowskiej kwestia „kompromisu aborcyjnego” wydaje się oczywista – był on według niej czymś „obowiązującym od lat 90.”, Jurek zwraca uwagę, że w rzeczywistości żaden kompromis nigdy nie był zawierany. Z całą pewnością nie zdarzyło się to w roku 1993, gdy autor był przewodniczącym Rady Politycznej ZChN i gdy wchodziła w życie Ustawa o Planowaniu Rodziny, a późniejsze posunięcia (uchylenie najważniejszych jej zapisów przez SLD w 1996 r. czy orzeczenie TK z 1997 r.) trudno również uznać za zawarcie kompromisu. Gdyby faktycznie zawierano jakiś kompromis, obydwie strony stosowałyby się do jego ustaleń, tymczasem „niczego takiego nie widzieliśmy”. Wręcz przeciwnie – praktyka stosowania prawa „uległa liberalizacji, legalizując de facto usuwanie ciąży w przypadku niezbyt ciężkiego upośledzenia płodu, jakim jest chociażby tzw. «zespół Downa»”.
O ile strona prawicowa przez cały ten czas uchylała się od zaangażowania, zwolennicy aborcji nie zasypiali gruszek w popiele i stale starali się urabiać opinię publiczną. Szczególnie charakterystycznym momentem była tzw. „sprawa Agaty” z 2008 r., w którą bardzo mocno zaangażowała się „Gazeta Wyborcza”, na której łamach Monika Płatek „głosiła nową, nieznaną wcześniej doktrynę – ciąża będąca wynikiem przestępstwa dotyczy również dziecka pary nastolatków, jeśli jeden z rodziców (więc także zapalony do starszej koleżanki chłopak) w chwili poczęcia nie miał lat piętnastu”. Skutkiem tej proaborcyjnej propagandy była decyzja prokuratora, który potwierdził „prawdopodobieństwo przestępstwa” i w ten sposób nowa wykładnia prawa weszła w życie. Reakcja będącego wówczas w opozycji PiS była bardzo słaba, a później w ogóle już do sprawy nie powrócono, choć były poważne powody. Po zdobyciu przez PiS władzy wyszło na jaw, że prokurator wydający zgodę na aborcję u „Agaty” nie podjął w rzeczywistości żadnych kroków śledczych w tej sprawie. Choć byłaby to znakomita okazja dla potwierdzenia tezy o lekceważeniu prawa przez prokuraturę, PiS zrezygnował z podjęcia jakichkolwiek działań. Przykłady bierności prawicowych polityków przy jednoczesnych aktywnych posunięciach środowisk proaborcyjnych można by mnożyć. Były nimi m.in. kwestia wprowadzania na polski rynek nowych środków wczesnoporonnych, debata w sprawie in vitro, podczas której PiS w ogóle nie odwoływał się do Ustawy o Planowaniu Rodziny, a także praktyka odbierania zgody od rodziców przychodzących na aborcję niepełnosprawnych dzieci, że ich dziecko nie będzie ratowane, jeśli urodzi się żywe.
Bierność nie jest po prostu właściwym sposobem zachowania w tak istotnych sprawach. Jako mit należy potraktować twierdzenie, że unikanie trudnych kwestii przez jedną ze stron sprawi, że druga strona się wyciszy i spór zaniknie. Podobnie nieprawdziwe jest przekonanie, że podnoszenie takich kwestii zaostrzy spór, wywołując reakcję wahadła. Jurek nazywa to wręcz rozpowszechnionym zabobonem: „opinia społeczna nie zawsze działa na zasadzie akcja-reakcja, częściej jak system naczyń połączonych – im demonstracje w obronie życia były większe, tym aborcjonistyczne mniejsze i odwrotnie”. Jeśli tak istotnie jest, to opinię publiczną należy mobilizować, a nie usypiać. Niezależnie, czy spór dotyczy kwestii światopoglądowych, czy innych – jeśli jego podstawa jest poważna, nie można się spodziewać, że osłabnie, gdy będzie się go próbowało przemilczeć. Owszem, na jakiś czas temperatura debaty może spaść, ale później ogień wybuchnie z jeszcze większą siłą. Jak zauważa Jurek, PiS „nie chciał w ogóle ze sprawą ochrony życia być nadmiernie kojarzony”. Stąd kolejne posunięcia, aby i wilk był syty, i owca cała. Z jednej strony było to odrzucenie obywatelskich projektów modyfikujących ustawę, z drugiej – skierowanie jej do Trybunału Konstytucyjnego, aby sprawę załatwić „cudzymi rękami”.
Jaki praktyczny wniosek płynie z analizy Marka Jurka? Przede wszystkim taki, że jasne stanowisko, konsekwencja, nonkonformizm są zdecydowanie lepsze niż lawirowanie. Dla polityków utożsamiających się z prawicą powinna to być sprawa oczywista, ale jak okazuje się, oczywista jednak nie jest. Po drugie – tworząc prawo nie można zaniechać pracy nad formowaniem sumień i kształtowaniem postaw moralnych. Samo prawo ostatecznie nie załatwi żadnego problemu, gdy zabraknie moralnej świadomości i wrażliwości. Wnioski te odnoszą się zarówno do polityków, jak i do wszelkich innych osób sprawujących funkcje publiczne czy cieszących się autorytetem, w tym także do hierarchów Kościoła. Wbrew temu, co sugeruje Dominika Kozłowska, nie chodzi o „wyczucie dla społecznych nastrojów”, ale o aktywne wpływanie na nie i o stałe formowanie sumień. A w przypadku, gdy pojawiają się trudne kwestie, nie można odwoływać się wyłącznie do prawa, ale w pierwszej kolejności – do etyki, na bazie której wszelkie prawo powinno być zbudowane.
Źródło: Teologia Polityczna, deon.pl