Macierzyńska „siła delikatności” a „kobieta decyzyjna w Kościele”: czy te dwie wizje dadzą się pogodzić?

Synodalna dyskusja nad miejscem kobiet w Kościele i w społeczeństwie zdaje się podkreślać ich bezpośrednie zaangażowanie w „proces decyzyjny”. Co jednak z podstawowym powołaniem kobiety, w którym nikt jej nie wyręczy? Czy w całej tej debacie macierzyństwo nie zeszło całkowicie na drugi plan, zastanawia się Carrie Gress na łamach First Things.

Autorka, Carrie Gress jest z pewnością kobietą „zaangażowaną” – jest doktorem filozofii Katolickiego Uniwersytetu Ameryki i współautorką wielotomowej serii książek Theology of Home. Jednocześnie jest żoną i matką pięciorga dzieci, doktorem filozofii Finding the Eternal in the Everyday oraz bloga Theology of Home. Jej spojrzenie na synodalną debatę jest cenne, wnosi bowiem to, co, jak się wydaje, w debacie tej zeszło na drugi plan.

Co mówią o kobiecie synodalne dokumenty? Otóż Synodalne Instrumentum laboris postuluje:

(a) promowanie dziedzin dialogu w Kościele, aby kobiety mogły dzielić się swoimi doświadczeniami, charyzmatami, umiejętnościami oraz spostrzeżeniami duchowymi, teologicznymi i duszpasterskimi dla dobra całego Kościoła; b) szerszy udział kobiet w procesach rozeznawania kościelnego i na wszystkich etapach procesów decyzyjnych (opracowywanie i podejmowanie decyzji); c) szerszy dostęp do odpowiedzialnych stanowisk w diecezjach i instytucjach kościelnych, zgodnie z istniejącymi przepisami; d) większe uznanie i wsparcie dla życia i charyzmatów kobiet konsekrowanych oraz ich zatrudnienia na odpowiedzialnych stanowiskach; e) dostęp kobiet do odpowiedzialnych stanowisk w seminariach, instytutach i wydziałach teologicznych; f) zwiększenie liczby kobiet sędziów we wszystkich procesach kanonicznych.

Samo w sobie nie jest to kontrowersyjne – kobiety mogą bowiem wnosić cenny wkład w życie Kościoła i zawsze wnosiły, jak pokazuje przykład wielkich świętych św. Brygidy, Katarzyny Sieneńskiej czy Teresy z Avila. Co jednak z podstawowym powołaniem kobiety – powołaniem do macierzyństwa? Dlaczego jest ono niemal całkowicie pominięte w synodalnej dyskusji?

Swoje wywody Carrie Gress rozpoczyna od ukazania momentu, w którym dotarło do niej, że wszystko, co można określić mianem „zaangażowania społecznego” i „kariery” w życiu kobiety schodzi na dalszy plan w obliczu jej pierwszego powołania. Opisuje narodziny swojego trzeciego dziecka; w trakcie ciąży kończyła doktorat i była ogólnie przemęczona. Był to trudny czas, czas przełomowy, gdy zrozumiała nagle, że jej rola żony i matki jest i musi być pierwsza. Trud związany z macierzyństwem stał się odtąd źródłem satysfakcji, a nie udręki:

Czułam głębokie poczucie celu – i dobroć tego celu – w tym, kim byłam i co robiłam, nawet w bardzo przyziemnych zadaniach, które wypełniały mój dzień. Stały się one mniej uciążliwe, gdy skupiłam się na szerszej perspektywie tego, co działo się w naszym domu. Moja radość nie pojawiła się jednak pomimo cierpienia. Pojawiła się z jego powodu.

Carrie zauważa, że dominujące dziś przesłanie jest takie, że rodzenie dzieci to harówka, mozół, koniec kariery, a nawet życia – zarówno w sensie metaforycznym, jak i biologicznym. Ale to twierdzenie – że koniec tego, co znajome i wygodne w życiu prowadzonym dla siebie prowadzi do wymazania własnej tożsamości – jest mitem. Istnieje dynamika, która wyłania się ze słabości i prawdziwego daru z siebie. Ma on swoją nazwę: kenoza, greckie słowo oznaczające wylanie samego siebie, do którego wszyscy chrześcijanie zostali wezwani przez naszego Pana na krzyżu.

Przyjęcie delikatności (ang: vulnerability) macierzyństwa nie polega jedynie na zminimalizowaniu tego, co zagraża całej ludzkości w jej słabości na początku i na końcu życia. Chodzi o dojrzewanie i wzrastanie w sile i cnocie. Macierzyństwo jest powszechnym środkiem, dzięki któremu kobiety uwalniają się z jałowej pułapki życia skoncentrowanego na sobie i wkraczają w świetliste życie daru z siebie; dzięki niemu uczą się kochać i troszczyć o innych. Ten zwrot, którego wymaga macierzyństwo, polegający na poddaniu naszej woli woli innych i dorastaniu do w pełni dojrzałego dorosłego, jest tym, o co chodzi w macierzyństwie. To jest źródło radości. Mnisi i mniszki mają dzwony, które wzywają ich do różnych zadań, matki mają krzyki i potrzeby dzieci, które sprawiają, że ich wola jest równie elastyczna, jak ta za murami klasztoru. Wszyscy są wezwani do radości poprzez te konkretne środki. Ale przewaga matki polega na tym, że dźwięczne żądania jej dziecka przychodzą wraz z uśmiechem, małymi rączkami, kichnięciem i zapachem noworodka. Takie czułe rzeczy pomagają jej roztopić własny egoizm. Być może największą tragedią naszej obecnej sytuacji jest to, że tak wiele kobiet przegapi tę świadomość: że macierzyństwo niesie ze sobą obietnicę duchowej dojrzałości i radości.

Tu autorka zadaje istotne pytanie: dlaczego katolicy stracili z oczu tę perspektywę? Czy przypadkiem nie dali się zwieść światowej koncepcji „wyboru” kobiety?

Wybór. Jest to idea, która odbiła się echem w XX wieku jak niewiele słów w historii. Wydaje się dość łagodne, oferując prosty wybór A lub B. A jednak to niewinnie opakowane słowo radykalnie zmieniło sposób myślenia i życia kobiet, jednocześnie decydując o tym, czy dziecko będzie nadal żyć. Trudno wyobrazić sobie inne słowo, które odegrało potężniejszą rolę w życiu i śmierci w zapisanej historii. Wybory, które kobiety otrzymały dzięki technologii reprodukcyjnej, radykalnie zmieniły sposób, w jaki kobiety postrzegały macierzyństwo w ciągu ostatnich kilku pokoleń. „Wybór” wprowadził do naszej kultury wrogie nastawienie do rodzenia dzieci. To, co przez długi czas było uważane za najbardziej naturalną i najczulszą z ludzkich więzi, więź między matką a dzieckiem, jest obecnie postrzegane z ambiwalencją, a jego wartość zależy od postawy matki.

Rozwijający się feminizm nadwerężył fundamentalną relację matki i dziecka do tego stopnia, że wiele kobiet zdecydowało się ją całkowicie pominąć, często tylko po to, by uniknąć wymagań, harówki i bólu związanego z macierzyństwem. Nowy nacisk kładzie się na władzę i kontrolę oraz wymazywanie wszelkich aspektów życia, które czynią nas „delikatnymi”.

Odwołując się do książki „Zależne zwierzęta rozumne” wybitnego filozofa Alasdaira MacIntyre’a (przetłumaczonej także na polski) autorka podkreśla, że wśród kluczowych elementów rodzicielstwa znajduje się bezwarunkowe oddanie, a także stawianie potrzeb dziecka ponad własnymi, dzieciństwo bowiem nosi w sobie rodzaj bezbronności, którą rodzice muszą chronić.

Priorytet potrzeb dziecka jest kluczowy, podobnie jak bezwarunkowa i ciągła miłość i odpowiedzialność rodziców. Tymczasem współczesna kultura całkowicie odwraca tę kolejność: dziecko staje się zaspokojeniem aspiracji i potrzeb rodziców.

W rezultacie, jak wyjaśniła psychoanalityk Erica Komisar w książce Being There, matki często tracą kontakt z naturalnym odczuwaniem empatii wobec swoich dzieci. Dzieci są raczej postrzegane jako kolejna rzecz, która zabiera kobiecie czas.

Tu autorka wskazuje na kolejne nieporozumienie, jakoby antykoncepcja miała pomóc kobiecie skupić się na mniejszej liczbie dzieci.

Jak uczy doświadczenie życiowe, jest wręcz przeciwnie. To, co stało się „mentalnością antykoncepcyjną”, stworzyło w umysłach rodziców poczucie, że dzieci są pewnego rodzaju opcją warunkową, podlegającą życzeniom rodziców. To kulturowe odejście od rodzicielstwa jako trwającego całe życie aktu daru z siebie, oferowania „mojego życia za twoje”, szybko zmieniło się w „twoje życie za moje”. Utowarowienie dzieci jest najbardziej widoczne w przemyśle płodności, w którym dzieci stworzone na szalkach Petriego mogą być zamrożone do czasu, gdy rodzice tego zapragną, przekazane „nauce” lub systematycznie niszczone, gdy nie są już potrzebne.

Antykoncepcja, jak podkreśla Carrie Gress, niesie ze sobą jeszcze jeden element destruktywny: skoro łatwo można uniknąć ciąży, mniejsza jest też skłonność do tworzenia trwałych związków, a zamiast nich wybiera się krótsze relacje seksualne, dające ulotne poczucie przyjemności. Gdyby ktoś miał wątpliwości, wystarczy wsłuchać się w to, co przedstawia współczesna kultura: ile piosenek, ile filmów skupia się na wierności, ile zaś na tej właśnie ulotnej przyjemności, którą niesie ze sobą zakochanie i fizyczna atrakcyjność drugiej osoby?

Czy wszystko to sprawiło, że kobiety są szczęśliwsze, mając rzekomy „wybór”? Dane statystyczne wskazują jednoznacznie, że nie:

Doświadczenia życiowe wielu kobiet, które chcą uniknąć trudnego macierzyństwa, można zobaczyć w statystykach dotyczących ogólnego szczęścia kobiet: Kobiety doświadczają obecnie wyższych wskaźników depresji, samobójstw, nadużywania substancji odurzających, rozwodów i chorób przenoszonych drogą płciową niż kiedykolwiek wcześniej. Kobiety zostały w dużej mierze pozbawione bezpośrednich i bogatych relacji, które charakteryzowały kobiece życie od czasów Ewy; zostały one zastąpione przez efemeryczne i płytkie. Biologiczne i psychologiczne owijanie kobiet w bańki przed wymaganiami macierzyństwa nie uczyniło ich szczęśliwszymi. Kobiety są stworzone do głębokich relacji, ale bałwochwalstwo „kobiecości nieobciążonej przez rodzinę”, zamyka tę rzeczywistość.

Pomóc kobietom być kobietami

Dlaczego wśród synodalnych dyskusji tak wiele mowy jest o „upodmiotowieniu kobiety” w Kościele, o rozszerzaniu możliwości brania przez nią udziału w procesach decyzyjnych, a tak mało mówi się o tym, co jest podstawowym problemem kobiet w całym zachodnim świecie: rozdarcie naturalnej więzi kobiecości i macierzyństwa i wtłoczenie między nie sztucznych pojęć takich jak „samorealizacja”, „wybór” i „kariera”. Czy naprawdę uczestnicy synodu nie dostrzegają wagi tego problemu?

Carrie Gress apeluje o to, aby Kościół pomógł kobietom być kobietami, aby jasno przeciwstawił się tym światowym trendom:

Najlepszym sposobem pomocy kobietom jest odbudowa rodziny i naturalnej płodności. Kościół może w tym pomóc, nauczając jasno i często tego, czego zawsze nauczał na temat antykoncepcji i aborcji. Ale możemy również pomóc mężczyznom i kobietom stać się lepszymi małżonkami, lepszymi rodzicami, czyniąc rodzinę silniejszą w obliczu życiowych perypetii. Przede wszystkim jednak musimy przypomnieć kobietom, że macierzyństwo nie sprowadza się jedynie do harówki; w istocie wcale nie chodzi o harówkę. Jako kultura całkowicie przeoczyliśmy fakt, że macierzyństwo nadaje naszemu życiu sens, cel i radość. Jest także ikoną Bożej miłości. Niemiecki filozof Max Scheler napisał o sposobie, w jaki kobiety służą innym: „Ta wielka chęć kochania, służenia, pochylania się, jest istotą samego Boga”.

Czy oznacza to, że kobiety nie mogą lub nie powinny angażować się w życie społeczne, podejmować funkcji w Kościele, robić kariery naukowej? Oczywiście, że nie. Nic takiego nie wynika z tekstu Carrie Gress, a i jej własne życie potwierdza, że da się pogodzić macierzyństwo z karierą naukową i pracą pisarską. Chodzi jednak o to, aby jasno pokazać, co jest priorytetem w życiu kobiety. Nie każda kobieta jest żoną i matką – niektóre swój „fenomen kobiecości” realizują w życiu konsekrowanym, inne – w społecznym zaangażowaniu. Większości kobiet jednak potrzebna jest wyraźna afirmacja ich powołania rodzinnego ze strony Kościoła. Czy doczekają się jej podczas obecnego Synodu? A jeśli nie teraz, to kiedy?

Źródło: First Things

 

« 1 »

reklama

reklama

reklama

reklama