Młodemu zakonnikowi drżała ręka. Nie z zimna...
stron: 320
format 130 x 210 mm
ISBN 978-83-7485-141-1
Rok wydania: 2010
Historia człowieka - niespokojnego i targanego wielkimi namiętnościami, genialnego filozofa, niezrównanego dialektyka, rozdartego, ale i bezkompromisowego teologa, nauczyciela, któremu nie sposób się oprzeć, w końcu potępionego przez Kościół i uznanego za heretyka – należącego do największych myślicieli w historii ludzkości. Kochał i był kochany przez Heloizę, której losy osobiste jako uczonej, a później ksieni Parakleta splotły się aż po śmierć z dziejami jej pierwszego mistrza, później męża, a na końcu brata w Chrystusie. Spotkanie z innym wielkim tych czasów - Bernardem z Clairvaux stało się zarzewiem sporu, który w szranki ustawił przeciw sobie gigantów myśli i na wieki utrwalił związane z nim legendy jak i rzucane wówczas potwarze i oszczerstwa.
Bestsellerowa powieść Andrea Pamparana o życiu Abelarda, o jego miłości do Heloizy i o konflikcie ze świętym Bernardem – założycielem zakonu cystersów - rozgrywająca się na tle średniowiecznego kościoła, w czasach kiedy powstawały pierwsze szkoły uniwersyteckie. Autor posługując się współczesną techniką powieściową, przy jednoczesnym poszanowaniu źródeł historycznych, a w szczególności autobiografii Abelarda i jego listów do Heloizy sprawia, że czytelnik strona po stronie przenosi się w czasy Abelarda, niemal dzieląc z nim trudy wędrówki i uczucia, które wstrząsały jego egzystencją. Współczesne spojrzenie autora sprawia, że Abelard staje się człowiekiem naszych czasów.
Opat Saint-Gildas i jego młody pomocnik — Wybór młodego Abelarda — Opuszczenie rodzinnego domu — Szkolnictwo w czasach Abelarda — Spotkanie z Roscelinem
Młodemu zakonnikowi drżała ręka. Nie z zimna, był bowiem przyzwyczajony do surowego klimatu, jaki panował w tych zimowych dniach, ale z emocji, jakie ogarniały go zawsze wtedy, gdy znajdował się w towarzystwie mistrza. Przed nim, na stole z drzewa orzechowego leżał mały, wygięty w półksiężyc nożyk, którego używał do nacinania skóry podczas przygotowywania pergaminu. Mistrz lubił wciąż pisać na starym pergaminie, tymczasem w innych skryptoriach rozprzestrzeniło się już użycie papieru sprowadzanego z muzułmańskiej Hiszpanii. Młody zakonnik oprawiał właśnie plik kart, które mistrz podał mu chwilę przedtem, zanim powrócił do pisania, pochylony nad kartką, w prawej ręce trzymając kacze pióro o szczycie ściętym zgodnie z regułami sztuki przez chłopca jednym z jego wielu cennych ostrzy. Mistrz wtajemniczył go już w arkana kaligrafii, wiedział zatem dobrze, w jaki sposób dokonywać cięcia, by umożliwiało szybkie, ale czytelne stawianie znaków kursywą.
W niewielkiej miseczce chłopiec sporządzał atrament. Służył mu w tym celu roztwór złożony z kawałków orzecha i gumy, do którego dodawał proszek węglowy i alkalia żelaza. Mistrz nie lubił, gdy żelaza było za dużo, nie chciał bowiem, by tekst wyblakł w procesie utleniania. Był to człowiek pedantyczny, dokładny i surowy. Mimo przywiązania do chłopca, wymagał od niego precyzji i dążenia do doskonałości. Zwłaszcza, gdy mnich musiał wytyczać linie graniczne, wyznaczające marginesy, albo gdy przypadło mu uporządkowanie w regałach kodeksów, z których mistrz korzystał przy cytowaniu, poczynając od ksiąg starożytnych, a kończąc na świętych, a wszystkie oznaczone zakładkami, które wskazywały dokładne miejsce, w którym należało otworzyć tom. Także owe języczki ze splecionych pasków, często kolorowe, przyklejane za pomocą kleju do zewnętrznego marginesu pergaminowej księgi, były dziełem młodego zakonnika.
Owego dnia panowało przenikliwe zimno, ale mistrz od wielu już godzin nie przestawał pisać, pochylony nad kolejnymi kartami — zdawał się napadać wręcz na pergamin, później, po ukończeniu strony odkładał ją na lewą stronę zdecydowanym gestem, rzucając jedynie krótkie spojrzenie, ażeby upewnić się, czy chłopiec wziął ów wytwór wielu minut pracy i złożył go na stosie pod poprzednimi kartami, aby następnie przystąpić do oprawy.
Młody mnich umiał czytać. Zatem podczas pracy, przycinania, rysowania linii, czyszczenia i przygotowywania pergaminu czy atramentu, udawało mu się przeczytać to, co pisał mistrz. Z trudem hamował łzy. Ogarniało go wzruszenie i uczucie prawdziwej miłości do tego człowieka, który siedział tuż obok, o parę zaledwie kroków od niego. Było wielce prawdopodobne, że mistrz nie wiedział nawet, jak się nazywał ów chłopiec, ani nie znał jego historii, nie wiedział, dlaczego on się tutaj znajdował, jakie były jego aspiracje, jakie marzenia i obawy. Młodzieniec jednak wiedział, kim był człowiek zasiadający za biurkiem. Znał jego imię i teraz, czytając te stronice, poznawał także jego niezwykłą historię. Nieobca mu była ze słyszenia otaczająca go międzynarodowa fama, rola, jaką odegrał w świecie studiów uniwersyteckich jako niezrównany mistrz filozofii, teologii, retoryki. Młodzieńcy z całej Europy, którzy miast walczyć orężem wybierali sztandar ksiąg i kultury, ściągali doń, by chociaż raz wysłuchać bodaj jednego jego wykładu, by uczestniczyć choćby w jednej z dysput, tłumnie uczęszczanych przez profesorów, kardynałów, biskupów, uczonych, którzy wypełniali place uniwersytetów, krużganki klasztorów i ulice Paryża.
Mistrz był zmęczony, piekły go oczy, światło bledło i gasło, nadchodził czas, by zapalić świece. Wyjrzał za okno i przez długą chwilę intensywnie wpatrywał się w zimowy pejzaż, w nisko zawieszone chmury, które rozpływały się na linii horyzontu w spienionym morzu Bretanii. Skryptorium tchnęło starością i zaniedbaniem, podobnie jak książki w bibliotece. Saint-Gildas de Rhuys, owo opactwo benedyktyńskie, zagubione gdzieś na północy Francji, tak odległe od jego Paryża, tak wietrzne i zimne, popadło w ruinę i on miał tego świadomość. W rejestrach kanonii widniała data konsekracji, 30 września 1032 roku, czyli dokonana została około sto lat wcześniej przez biskupa Vannes. Z zapisów historii wynikało jednak, że w rzeczywistości opactwo założył w 536 roku święty Gildas, a reguła benedyktyńska przyjęła się w nim ostatecznie w roku 818. Potem nastały dwa stulecia wzlotów, pamiętnych wydarzeń i upadku pod panowanie normańskie, aż po rok konsekracji, 1032.
Młody zakonnik spostrzegł, że mistrz zakończył pracę, bowiem po odłożeniu pióra i złożeniu rąk jak do modlitwy opadł na oparcie i zamknął oczy, jakby nagle zmorzył go sen. Przez okno wpadał słonawy zapach morza, silna woń piżma rozkładającego się na piasku plaży, słychać było ciągły, przenikliwy krzyk mew, przerywany od czasu do czasu dzwonem opactwa, który wyznaczał czas pracy i modlitwy.
Młodzieniec wziął ostatnią kartę zapisaną ręką mistrza. Przeczytał na niej te słowa: „To jest, o mój umiłowany bracie w Chrystusie i najdroższy towarzyszu życia zakonnego, historia moich niedoli, z którymi się borykam, odkąd w kołysce złożyła mnie matka. Mam nadzieję, że spisanie ich dziejów wystarczy, by uśmierzyć twój ból z powodu cierpienia, którego doznałeś…”
***
— „Oto jestem ojcze, wzywaliście mnie”.
— „Tak, Piotrze. Podejdź tu i stań obok mnie. Jak widzisz, są tutaj także twoi bracia. Muszę cię prosić o ważną sprawę…”
— „Ważne, ojcze, jest wszystko to, o co nas prosisz.”
Mężczyzna uśmiechnął się. Znał dobrze swojego syna, jego silny charakter, przenikliwe spojrzenie, pełną dumy postawę, a przede wszystkim jego nadzwyczajny upór. Był wiosenny dzień, ale panował jeszcze dojmujący chłód. Berengar, tak bowiem nazywał się ów starzec, siedział u szczytu stołu, a jego dzieci — Dagobert, Porkariusz, Raul i ukochana córka Dionizja — przez szacunek pozostały na stojąco, zajmując miejsca wokół niego. Abelard pojawił się jako ostatni i zanim przywitał się z ojcem, powiódł pieszczotliwie dłonią po grzbietach licznych, bogatych ksiąg, które Berengar zgromadził w tej cennej bibliotece. Znajdowały się tam również stojaki, o które opierały się włócznie, topory i miecze, wielka intarsjowana tarcza oraz uprząż dla konia. Wszystkie te elementy wskazywały na dwie wielkie namiętności Berengara — literaturę i broń.
Zapadł już późny wieczór, zapalono światła, a poprzez otwory strzelnicze zamku wzniesionego w miejscowości Pallet u wrót Dolnej Bretanii, położonej około osiem mil na wschód od Nantes, sączył się do wnętrza łagodny podmuch powietrza, powiewając płomieniami świec, które rzucały dziwne cienie na ściany pokryte księgami, kodeksami i zwiniętymi pergaminami. Na długim, masywnym stole z dębowego drewna stał kałamarz z inkaustem, a przy nim leżały gotowe do użytku, zręcznie przycięte pióra. Przed ojcem spoczywała karta, zapisana jasno i elegancko wykaligrafowanym pismem.
Berengar zwrócił się do Piotra z miłością i uczuciem pełnym równoczesnej satysfakcji, jak i pogodzenia z losem. Miał oto przytaknąć wyborom syna, nie wiedział jednak, jakie zachowanie przyjąć. Z jednej strony rozpierała go duma i radość, z drugiej ogarniało go zmartwienie i żal.
— „Zatem, synu mój, podjąłeś naprawdę już swoją decyzję?”
Piotr uśmiechnął się i w jego spojrzeniu można było wyczytać podziw i miłość do tego starszego człowieka. Pozwolił mu zadecydować samemu o jego przyszłości, rzecz niebywała. Odpowiedział, przechylając lekko głowę w kierunku Berengara, tymczasem jego rodzeństwo pozostawało na swoim miejscu nie zabierając głosu. Tylko Dionizja spoglądała z uśmiechem na brata Piotra, najstarszego spośród synów Berengara. Pomiędzy tym dwojgiem istniała od zawsze nić głębokiego związku i porozumienia, a ze strony Dionizji rysowało się także całkowite oddanie bratu.
— „Tak, ojcze. Postanowiłem na zawsze opuścić dwór Marsa, by oddać się wychowaniu na łonie Minerwy.” Tak oto Piotr obwieścił rodzinie, że nie zamierza podążać śladami ojca i wybrać kariery wojskowej. — „Zresztą, mój ojcze, na was spoczywa odpowiedzialność za ten mój wybór. Nauczyliście mnie reguł i honoru broni, bardziej jednak zadość czyniliście mojej miłości do poznania, do sztuki, do waszych ksiąg. Oto jestem otoczony teraz namacalnymi znakami waszego wychowania i wykształcenia — bronią i księgami. Wybieram te ostatnie, także na waszą cześć.”
Berengar pochylił głowę. Piotr miał po stokroć rację. Było zgodne z prawdą, że dla swojego pierworodnego wymarzył zaszczyty i sławę wojenną zgodnie z tradycją rodzinną. Nie mógł jednak z pewnością zaprzeczyć, że to właśnie on od pierwszych lat życia Piotra wpajał mu pytania, na które teraz ten chciał szukać odpowiedzi. Zresztą, najstarszy syn od początku okazał się wzorowym uczniem, rozumiejącym w lot, ciekawym i zawsze gotowym do pracy, zafascynowanym przede wszystkim lekturą. Pozostałe dzieci także objawiały inteligencję i skłonność do nauki, ale Piotr bez wątpienia był z nich najzdolniejszy.
— „Ojcze, przyszedłem tu, by przypieczętować moją rezygnację z kariery wojskowej, a także z mojego dziedzictwa i praw pierworództwa na rzecz moich braci. Wyjadę jutro i natychmiast zanurzę się w dialektyce, którą kocham ponad wszystkie inne dyscypliny wiedzy.”
— „Zamieniasz broń wojenną na oręż myśli, mój umiłowany synu. Znaczy to, że zamiast triumfów wojennych będziesz odnosił zwycięstwa w dysputach filozoficznych. Masz moje błogosławieństwo”, rzekł Berengar, a na jego twarzy malowało się wzruszenie.
Berengar pożegnał syna, który dosiadając konia, oddalał się z domu. Nie miał innego wyjścia jak tylko udzielić błogosławieństwa tej decyzji dwudziestoletniego młodzieńca. Nie uczyniłby zeń rycerza, heroicznego bohatera przygód wojennych, który pod egidą któregoś z wielkich kondotierów wyruszyłby w kierunku chwały Ziemi Świętej, gdzie gromadzili się pierwsi rycerze, by rozpocząć długi okres chrześcijańskich krucjat.
Piotr kochał pisma, a dla ojca i rodzeństwa ta miłość oznaczała przede wszystkim gwarancję godnej i bezpiecznej kariery kościelnej. Berengar był człowiekiem dumnym z siebie i ze swoich dzieci, a szczególnie z pierworodnego Piotra. Nie opuszczała go jednak świadomość, że jego rodzina zajmowała w drabinie społecznej niższy szczebel od arystokracji i wykształcenie najwyższej jakości znaleźć mogła jedynie w obrębie Kościoła. Pod tym względem miasto Pallet znajdowało się w szczęśliwej sytuacji, leżało bowiem w diecezji Nantes, czyli na zachodnich rubieżach świata zachodniego, ale mimo pogranicznego położenia silnie odczuło wprowadzane w tym czasie w Kościele reformy, zwłaszcza za sprawą włoskiego biskupa Erarda, za którego przyczyną począwszy od 1050 roku zatriumfowały idee reformatorskie, zjednując sobie przychylność i życzliwość lokalnej arystokracji. Pallet stanowiło także ważny punkt na drodze do innych bujnie rozwijających się miejsc regionu, takich jak Maine, Andegawenia, Turenia czy Poitou. Krainy te w XI stuleciu wzbogaciły się i mieściły wiele instytucji kulturalnych, związanych z Kościołem.
Piotr podążał naprzód konno, pełen młodzieńczego entuzjazmu. Cały świat stał przed nim otworem. Jego głód wiedzy wkrótce miał zostać nasycony, rychło miał także zdobyć nowych przyjaciół i poznać nowych wykładowców, którym nareszcie mógł postawić te naglące pytania, które od dłuższego czasu zaprzątały mu głowę. Już czuł przedsmak bibliotek pachnących pergaminem i wygarbowaną skórą, rozbrzmiewających muzyką piór skrzypiących po chropowatej powierzchni kart, już oddychał atmosferą niezwykłych, pełnych zapału dysput toczonych dniem i nocą z innymi studentami oraz z niezrównanymi mistrzami.
Na obszarze położonym pomiędzy dwoma rzekami, Loarą i Renem, powstało w tym czasie wiele szkół kapitulnych w miastach, które powoli zastępowały stare szkoły klasztorne. Cechą szczególną tej nowej instytucji kształcącej był fakt, że nie nauczano w niej jedynie łaciny i jej gramatyki, ale odbywały się w niej wykłady ze sztuk wyzwolonych oraz publiczne dyskusje poświęcone interpretacji Pisma Świętego. Sztuki wyzwolone obejmowały siedem dziedzin. Do trivium należały gramatyka, retoryka oraz dialektyka, natomiast na quadrivium składały się arytmetyka, geometria, muzyka i astronomia. Uznawano je za dyscypliny propedeutyczne, czyli wprowadzające do nauk wyższych i do studium Pisma Świętego.
Szkoły nie były już zamknięte i nie ograniczały się jedynie do uczniów, ich podwoje stały otworem dla mistrzów o międzynarodowej sławie, którzy prowadzili w nich swoje wykłady. Studenci mogli uczęszczać do różnych szkół wybierając przedmioty, a zatem i profesorów.
Dni Piotra jako studenta obfitowały w zajęcia. Uczeń każdego dnia musiał dokładać starań, aby utrwalić to, co poprzedniego dnia zostało mu wyłożone. Ćwiczenia wieczorne nazywano deklinacją, a polegały na nauczaniu gramatyki. Poranek służył do weryfikacji pracy adepta, natomiast wieczorem nadchodził czas na prawdziwe wykłady. Wtedy też odbywało się zebranie, tak zwane collatio, czyli wspólna rozmowa mistrza z jego uczniami dotycząca oceny stanu realizacji programu studiów. Przed położeniem się spać zwyczajowo przeznaczano czas na kazania poświęcone tematom biblijnym albo na wykłady z zakresu duchowości.
Studenci musieli podporządkowywać się skrupulatnie surowym regułom, jakie panowały w szkole — należało przestrzegać stałych pór przeznaczonych na poszczególne przedmioty i na lekturę wybranych tekstów, zawsze mocno koncentrować się na tym co się czyta, z każdej lektury starać się wyciągnąć jakąś myśl do zapisania i do pieczołowitego zachowania w pamięci, pisać konsekwentnie codzienne streszczenie z tego co się czytało w ciągu dnia, zażarcie dyskutować o własnej pracy z towarzyszami nauki — to był może jeden z najbardziej znaczących momentów całego dnia akademickiego. Na koniec trzeba było pamiętać, że najsilniejsze wsparcie dla tak zajętego studenta pochodzić mogło jedynie z Bożej pomocy, a zatem, należało zawsze poświęcić czas i uwagę modlitwie.
Opisywany powyżej obraz przedstawia tętniącą życiem i entuzjazmem szkołę, którą ktoś określił mianem buntowniczej, zgiełkliwej i niespokojnej. Wyczuwało się w niej atmosferę wielkiej euforii, spontaniczności, intelektualnego fermentu i ciągłej chęci do działania i konfrontacji pomiędzy samymi studentami oraz pomiędzy nimi i ich profesorami. Tą drogą podążył także Piotr. Udał się do Angers, a następnie do Tours, skąd przeniósł się do Loches, gdzie w owym czasie najbardziej uznawanym i poszukiwanym nauczycielem był Roscelin.
Informacje o autorze:
Andrea Pamparana urodził się w Mediolanie w 1953 roku. Jest dziennikarzem, pisarzem i scenarzystą, od 1985 roku pracuje w grupie medialnej Mediaset, gdzie obecnie piastuje stanowisko wicedyrektora głównego wydania wiadomości TG5 na kanale 5. Zamieszcza także opiniotwórcze artykuły w gazecie „Il Tempo”, a od 8 lat prowadzi własny program radiowy w stacji RTL102,5.
Szerszej publiczności jest znany z bezpośrednich relacji, jakie składał na antenie z przebiegu śledztwa, dotyczącego wielkiej afery korupcyjnej, tzw. Tangentopoli, jako korespondent prasowy, akredytowany przy sądzie w Mediolanie. W późniejszym czasie pogłębił to zagadnienie, ogłaszając drukiem serię książek opublikowanych przez wydawnictwa Mondadori oraz Bietti. Napisał również scenariusz i zrealizował film, zatytułowany „Mani pulite” [„Czyste ręce”], opisujący lata śledztwa mediolańskiego, które wstrząsnęło światem polityki włoskiej – film został wyprodukowany przez Giovanniego Di Clemente, a dystrybucją zajął się instytut kinematograficzny Istituto Luce.
Napisał w sumie dwanaście książek, z których na szczególną uwagę zasługuje reportaż, poświęcony polskiej Solidarności oraz Wałęsie, a także praca, będąca wynikiem śledztwa dotyczącego mafii włosko-amerykańskiej, zatytułowana „Cosa Nostra SpA”, opublikowana nakładem wydawnictwa Sugarco.
Niniejsza powieść o Abelardzie stanowi drugi tom średniowiecznej trylogii, zapoczątkowanej książką pod tytułem „Benedetto. Padre di molti popoli” [„Benedykt. Ojciec wielu narodów”], wydaną przez wydawnictwo Ancora w 2006 roku. Trylogię tę zamknie tom poświęcony postaci Bernarda z Clairvaux.
opr. aś/aś