Historia życiem pisana

Artykuł z tygodnika Echo katolickie 35 (739)


Historia życiem pisana

Z Ireną Ostaszyk, działaczką społeczną, poetką ludową, a przede wszystkim wielką patriotką i osobą, która podczas drugiej wojny światowej uratowała wiele ludzkich istnień, rozmawia Jolanta Krasnowska-Dyńka.

Dla wielu młodych ludzi II wojna światowa powoli staje się historią tak odległą, jak bitwa pod Grunwaldem. A przecież od jej wybuchu minęło zaledwie 70 lat. Jest Pani świadkiem tamtych dni. Proszę powiedzieć, jak pamięta Pani 1 września 1939 r.?

Mieszkańcy wsi jak co dzień wstali do swych obowiązków. Niektórzy z nich spożywali poranne śniadanie, inni wyszli do pracy w pole. Dzieci szykowały się na rozpoczęcie nowego roku. Skończyłam wówczas 17 lat, kilka tygodni wcześniej mój mąż - Józio wrócił z wojska, gdzie na wiosnę powołali go do rezerwy. 1 września to miał być zwykły dzień. Upalny, wrześniowy piątek. Kiedy nadleciały pierwsze samoloty, załatwialiśmy z Józiem jakieś sprawy w Siedlcach. Postanowiliśmy natychmiast wracać do Mordów. Szliśmy piechotą. Kiedy po kilku godzinach dotarliśmy do domu, włączyliśmy radio. Głos spikera rozwiał wszystkie wątpliwości: Niemcy napadli na Gdańsk, tym samym rozpoczynając II wojnę światową.

Czy wojna od razu dotarła także do Pani rodzinnej miejscowości?

Wojna w Mordach rozpoczęła się 8 września, czyli dokładnie w święto Narodzenia Najświętszej Maryi Panny. To była niedziela. Akurat mieliśmy gości. Przyjechał do nas z Siedlec męża kolega z żoną. Kiedy zaczął się pierwszy nalot, oni byli w kościele. Ja natomiast gotowałam obiad. Huk był ogromny. Nasz dom tak się trząsł, że myślałam, ze za chwilę po prostu się zapadnie. Wszystko trwało zaledwie kilka minut i zapanowała martwa cisza. Chwilę potem usłyszałam krzyk. Okazało się, że jedna z bomb zabiła sąsiada. Szedł ulicą z 3-letnim synkiem. Przeżyło tylko dziecko. Śmierć sąsiada stała się dla nas ogromnym wstrząsem. To była pierwsza ofiara drugiej wojny światowej. Następnie dotarły do nas informacje, że podczas bombardowania zginęli także żołnierze, którzy stacjonowali na pobliskiej stacji PKP. Ludzie zaczęli się bać. Uciekali na wieś. My także postanowiliśmy schronić się na łąkach, niedaleko rodzinnego domu mojego męża. Wraz z innymi mieszkańcami i żołnierzami siedzieliśmy tam przez cały dzień. Wieczorem ziemia zatrzęsła się ponownie. Z zachodu zaczęły nadlatywać samoloty. Leciały tuż nad naszymi domami, ale tym razem nie zrzucały bomb. Dopiero nad lasem, gdzie stacjonowało wojsko, spadł deszcz pocisków. Kiedy bombardowanie się skończyło, był późny wieczór. Baliśmy się wyjść z ukrycia. Kiedy wróciliśmy do domu, zastaliśmy go w opłakanym stanie. Nasz kąt, gdzie mieszkaliśmy z Józiem, został całkowicie zbombardowany. Podobnie jak młyn, ulica, stacja PKP. Przez pewien czas nie mieliśmy z mężem gdzie się podziać. Mieszkaliśmy w chlewku. Na szczęście to było lato. Przez chwilę zastanawialiśmy się nawet, czy nie przeprowadzić się gdzieś daleko, gdzie nie słychać huku spadających bomb. Zresztą namawiał nas do tego oficer, który ukrywał się z nami podczas nalotu na łąkach. Józio nawet przez chwilę zapalił się do tego pomysłu, ale moja mama, bardzo mądra kobieta, poprosiła: „Józiu, zostańcie tu, z nami. Co ma być, to będzie, ale lepiej z rodziną”. I zostaliśmy. 1 września 1939 r. skończyła się beztroska, a rozpoczął się dramat. Ta gorąca jesień zamiast radować stała się przekleństwem dla całego świata.

Czy wybuch wojny pokrzyżował Pani - młodej kobiety i mężatki - życiowe plany?

Miałam to szczęście, że Józio był obok mnie. Cieszyliśmy się naszą miłością. Żyliśmy skromnie. Uprawialiśmy ogród i byliśmy szczęśliwi, że mamy siebie. Potem urodziła się nasza pierwsza córeczka, Hania. Ale wojna to wiele ludzkich dramatów.

Jednym z nich był z pewnością los mieszkańców Zamojszczyzny, których Niemcy masowo wysiedlali z ich domów. Rozdzielano przy tym całe rodziny: żony od mężów, dzieci od matek. Tysiące dziecinnych serc pękło w trakcie morderczej wywózki w wagonach bydlęcych. Tysiące oczu, zamiast radości, zobaczyło śmierć. Na szczęście też wiele dzieci Zamojszczyzny udało się uratować. I to dzięki Pani.

Nie tylko dzięki mnie. To siedleccy kolejarze odbili pociąg wiozący dzieci z Zamościa na boczny tor. Wagon z maluchami dotarł także do Mordów. Niestety, nie wszystkim im dane było przeżyć podróż w koszmarnych warunkach. Wspólnie z innymi mieszkańcami postanowiliśmy przygarnąć te maluchy. Ja zabrałam Reginkę i Stasia, i jeszcze parę rodzin. I choć żyliśmy bardzo skromnie, to nikomu do głowy nie przyszło, że można zachować się inaczej. Ci ludzie potrzebowali naszej pomocy, a my im ją daliśmy. Reginka i Stasio byli u mnie do końca wojny. Traktowałam je jak własne dzieci. Pamiętają o mnie do dzisiaj. Nie tak dawno mnie odwiedzili. Na początku ich nie poznałam, bo kiedy otworzyłam drzwi zobaczyłam elegancką kobietę i żołnierza w mundurze. Jednak, kiedy zaczęli z płaczem wołać: „Pani Ireno kochana”, wiedziałam, że stoją przede mną moje dzieci.

Pomogła Pani nie tylko dzieciom Zamojszczyzny. Pod groźbą rozstrzelania dożywiała Pani również miejscowe dzieci żydowskie w trakcie deportacji do obozu.

To były straszne czasy, o których chciałoby się zapomnieć. Niestety, nie da się. To był 1942 r. Sobota. Z nieba lał się żar. Nagle słyszę za oknem gwar, płacz. Okazało się, że żydowska policja powyganiała z miejscowego getta całe rodziny. Zgoniła ich na środek rynku. Ludzie, przeczuwając wiszącą w powietrzu tragedię, szepczą między sobą: to dopiero będzie nieszczęście. Żydów otoczyli Niemcy. Dookoła rynku stały samochody i przechadzali się oficerowie z psami. Polakom zagrożono, że jeśli wyjdą z domów i pomogą Żydom, to zostaną rozstrzelani. Miałam na rynku mały sklepik z napojami i słodkościami, więc poszliśmy tam z Józiem pod pretekstem pracy. Zaraz dołączyli do nas sąsiedzi. Przez przeszklone drzwi patrzyliśmy, co się dzieje. A tam rozgrywał się prawdziwy dramat. Niestety, nic nie mogliśmy zrobić. Jednak, kiedy patrzyłam na tych ludzi - głodnych, spragnionych i umęczonych upałem - to aż mnie nosiło z bezsilności. Kiedy jedna z sąsiadek powiedziała: „Kto wie, może dzisiaj oni, a jutro my?”, postanowiłam, że muszę coś zrobić.

Nie bała się Pani?

Byłam młodą matką, wrażliwą na krzywdę dziecka. A wiadomo, w młodym człowieku ogień buzuje. Wzięłam butelkę oranżady, uchyliłam drzwi i wystawiłam na schody. Zniknęła momentalnie. Postawiłam kolejne dwie. Chwilę potem butelek nie było. W ciągu pół godziny rozdałam wszystko, co miałam w sklepie: ciastka, słodycze, napoje. Jednak z godziny na godzinę upał stawał się coraz większy. Ludzie zaczęli mdleć. Nie mogłam na to patrzeć. Kazałam Józiowi przynieść wiadro wody, do którego wrzuciłam kubek. W worek pozbierałam jedzenie, które zostało mi w sklepie. Sąsiedzi w sklepie zaczęli płakać. Najgorzej mój Józio, który bał się, że coś mi się stanie. Nakrzyczałam na nich, że jak nie przestaną, to ich powyganiam ze sklepu. Przeżegnałam się, uchyliłam drzwi, wyszłam na schody i wystawiłam wiadro z wodą i... upadłam na ziemię. Okazało się, że to jeden z Niemców uderzył mnie w głowę. Kiedy się ocknęłam, usłyszałam, że jestem polską świnią, która pomaga Żydom. Gdyby nie moja córeczka Hania, pewnie by mnie zabił. Kiedy mała zobaczyła, że Niemiec mnie bije, położyła się na mnie i starała się osłonić mnie swoim małym, drobnym ciałkiem. Ktoś wciągnął nas obie do sklepu. Kiedy tak siedziałam z rozbitym czołem, zalanymi krwią oczami, zaczęłam pytać Boga: „Jak mogłeś stworzyć taki pełen mściwości naród? Boże, co Ty robisz, co Ci winne te dzieci?”. Około 12.00 zabił dzwon i gestapowcy popędzili Żydów do Treblinki.

Czy te doświadczenia wpłynęły na Pani twórczość literacką?

Oczywiście. Te przeżycia były dramatyczne. Musiałam je opisać w „Okruchach Podlasia”. To wszystko we mnie tkwiło. Zresztą płacz tych żydowskich dzieci słyszę do dzisiaj. Poza tym nie mogłam pozwolić, by historia została zatarta. W końcu napisało ją życie.

Czym jest dla Pani patriotyzm?

To wielka rzecz. Człowiek powinien kochać i szanować ten kraj, ta ziemia bowiem wiele przeszła. Ja w swojej Ojczyźnie czuję się jak w niebie. Zresztą, chyba miłość do Polski mam zapisaną w genach. W końcu pradziadek mojej mamy to sam Kazimierz Pułaski. Jednak czasami denerwuję się, jak ludzie mówią o mnie „bohaterka”. Jestem skromną kobietą. Robiłam tylko to, co inni zrobiliby na moim miejscu.

Dziękuję za rozmowę.

opr. aw/aw



Echo Katolickie
Copyright © by Echo Katolickie

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama