Zawsze będzie budzić kontrowersje

Rozmowa z prof. Andrzejem Paczkowskim, członkiem IPN o stanie wojennym 1981

— 13 grudnia minie 20. rocznica wprowadzenia stanu wojennego. Czy dzisiaj znamy już wszystkie przesłanki tamtej decyzji?

Prawdopodobnie nigdy nie będzie można powiedzieć, że wszystko już wiemy, zwłaszcza gdy chodzi o procesy decyzyjne, w których rolę odgrywają cechy osobiste danej osoby, na przykład jej bezpośrednie reakcje na wydarzenia. Stan wojenny nie był wydarzeniem jednowymiarowym, dlatego zawsze będzie budzić kontrowersje.

— To znaczy, że nie wiemy do końca nawet tego, czy Polsce groziła interwencja ZSRR?

W grudniu 1981 r. nie było zagrożenia żadną interwencją. Nie był przygotowany ani alternatywny ośrodek polityczny, który mógłby formalnie wysłać zaproszenie, ani Rosjanie z różnych powodów nie chcieli wchodzić. Georgij Szachnazarow, sekretarz techniczny tzw. Komisji Susłowa, analizującej sytuację w Polsce, powiedział podczas jednej z konferencji w Warszawie, że były trzy powody, które zmusiłyby kierownictwo sowieckie do interwencji. Pierwszy: gdyby socjaldemokraci pokroju Fiszbacha, Barcikowskiego czy Rakowskiego objęli władzę w PZPR. Drugi: gdyby Wałęsa objął władzę — ale nawet nie zastanawiano się, jak miałoby się to odbyć. Trzeci: gdyby w Polsce wybuchła wojna domowa i linie komunikacyjne do NRD stałyby się niedostępne. Ale w takim przypadku — Szachnazarow dodał to już w kuluarach — o interwencję zwróciłaby się do ZSRR ONZ, tak jak to było z Bośnią.

— Dlaczego więc generał Jaruzelski zdecydował się na wprowadzenie stanu wojennego?

Fakt, że Moskwa nie kwapiła się do interwencji, nie oznacza, że nie oczekiwała od polskich towarzyszy likwidacji „Solidarności”. Niecierpliwie czekała na to znaczna część PZPR. Spora część społeczeństwa chciała też, żeby skończyć wreszcie z chaosem. Wyobrażano sobie, że ktoś zaprowadzi porządek i zaraz pojawi się w sklepach mięso i można będzie dostać papier toaletowy. Społeczeństwo było zmęczone i partia o tym wiedziała. Już w sierpniu 1981 r. przywódcy partyjni skonstatowali, że czas zaczyna grać na ich korzyść. Także niektóre badania, prowadzone w samej „Solidarności” przez Ludwika Dorna, wskazywały spadek motywacji do strajku generalnego. Mniej niż połowa związkowców akceptowała strajk generalny, a jeszcze mniej deklarowało, że będzie w nim uczestniczyć.

— Jakie były konsekwencje stanu wojennego? Czy dziś, po 20 latach, można wskazać wygranych i przegranych?

Jest taka przewrotna teoria, przemawiająca do wyobraźni, w którą ja nie bardzo wierzę, że gdyby zamiast stanu wojennego doszło do kolejnego porozumienia społecznego — tak jak w sierpniu 1980 r. — to nie byłoby ani Okrągłego Stołu, ani upadku komunizmu. Wprowadzenie stanu wojennego wyczyściło sytuację, pokazało jasno, kto jest po której stronie. Posunięcie Jaruzelskiego obnażyło też prawdziwą istotę realnego socjalizmu jako systemu kompletnie niereformowalnego. Inną konsekwencją było załamanie siły moralnej społeczeństwa. Okazało się, że światem rządzą inne zasady niż ideały „Solidarności”. Związek został zepchnięty pod ziemię i powstał problem, kto za co odpowiada. O tym mało się pisze. Dyskusja była tłumiona ze względu na wspólnego wroga, ale ona cały czas się tliła. Nie można zapominać, że „Solidarność” była ruchem bardzo pluralistycznym. Byli w nim i lewicowi socjaliści, i narodowcy. Partia zaczynała grać na tym. Gdy w 1989 r. Bronisław Geremek powiedział, że OKP nie poprze kandydatury Kiszczaka na premiera, zaczęto przygotowywać drugą Magdalenkę z Leszkiem Moczulskim, mec. Siłą-Nowickim i Sewerynem Jaworskim. Wytłumaczeniem miała być potrzeba wejścia opozycji pozaparlamentarnej do rządu.

— Ale ostatecznie rządzą postkomuniści i jakby nie patrzeć, to oni są dzisiaj zwycięzcami.

Na jednym z posiedzeń Biura Politycznego, krótko po wprowadzeniu stanu wojennego, Wojciech Jaruzelski powiedział: wygraliśmy bitwę, czeka nas jeszcze kampania. Generał spodziewał się, że po 10 latach Polacy będą posłusznie słuchali tego, co mówi PZPR, a gospodarka będzie kwitła. Tymczasem ten pomysł na Polskę nie sprawdził się. Wygrała opozycja, wygrała „Solidarność” i jej imponderabilia, o których zresztą — za radą Prymasa Wyszyńskiego — nie mówiono od razu głośno. On parę razy napominał: Można sobie myśleć, ale nie trzeba tego mówić. Lepiej powoli niż za szybko. Dlatego mówiło się o samorządności, a myślało o demokracji i niepodległości. Dziś można powiedzieć o Polsce, że jest demokratycznym, niepodległym, chociaż biednym krajem. Wszyscy, oczywiście, woleliby, żeby była piękna i bogata, ale paru rzeczy, niestety, jeszcze brakuje.

— Na przykład winni przestępstw i zbrodni nie zostali ukarani. Proces zomowców z „Wujka” zakończył się fiaskiem, by nie powiedzieć kompromitacją.

Ci zomowcy, którzy wtedy byli 20-letnimi chłopakami, nie zachowywali się jak grupa funkcjonariuszy państwa, tylko jak gang, w którym obowiązuje lojalność względem kolegów. Im na szkoleniach wpajano, że są bezkarni.

— Ale chyba nie w III RP!

Oni zachowają do końca lojalność. Były nawet pomysły, żeby któremuś zaproponować rolę świadka koronnego i w ten sposób złamać ich solidarność, ale prawo nie pozwala w tym przypadku na takie posunięcie. Oni formalnie nie byli gangiem, lecz plutonem ZOMO. Problem z tym procesem polega na tym, że plutonowy, który wtedy dowodził, twierdzi, że on nie miał rozkazu i sam zadecydował o oddaniu strzałów ostrzegawczych, żeby chronić życie podwładnych.

— W wojskowych strukturach odpowiedzialność za rozkaz spada na dowódcę. Tymczasem nawet jego nie ukarano.

Z podobnymi sprawami mają problem wszystkie kraje postkomunistyczne. W Niemczech skazano zaledwie kilku żołnierzy służby granicznej, którym udowodniono strzelanie do uciekinierów. W Czechosłowacji skazany został tylko dowódca, który 17 listopada 1989 r. polecił rozpędzić manifestację.

— Czy to nie dowód słuszności spiskowej teorii dziejów? Komuniści, oddając władzę, zapewnili sobie bezpieczeństwo.

Nie. To jest po prostu niemożność uporania się za pomocą demokratycznych procedur ze spuścizną państwa totalitarnego. Są państwa, w których świadomie założono — tak jak w Hiszpanii po śmierci gen. Franco — że nie ma przeszłości, i zniszczono wszystkie dokumenty. W Grecji, po upadku czarnych pułkowników, przez trzy lata rehabilitowano bądź wypłacano odszkodowania rodzinom ofiar, a także ukarano kilkanaście osób wysokimi wyrokami, po czym spalono akta, żeby już nigdy do tych spraw nie wracać.

— Jaka jest rola IPN w wyjaśnianiu historii komunizmu w Polsce?

Na razie realizowana jest przede wszystkim ścieżka badawcza. Jeśli chodzi o sferę prawną, ustawa o IPN wprowadziła kategorię zbrodni komunistycznych, wydłużając okres ich popełnienia z 31 grudnia 1956 r. do 31 grudnia 1989 r. Obecnie IPN rozpoczyna śledztwa, które próbowała wyjaśnić Komisja posła Rokity. Problem polega na tym, że większość tych spraw jest już w prokuraturach powszechnych, które nie zamknęły śledztw, ale je na przykład zawiesiły. Jest więc prawna trudność ich wznowienia. W sprawie kopalni „Wujek” IPN nie może zająć się sprawą zabójstwa, bo trwa jeszcze tryb kasacyjny, ale może zbadać, czy nie próbowano dokonać matactwa, co nie było przedmiotem poprzedniego dochodzenia. Tak to wygląda w demokracji. Za komuny nikt by się nie przejmował takimi prawniczymi „drobnostkami”. Zawsze znalazłby się jakiś prokurator Kaucz, który podpisałby to, co trzeba.

— W IPN są kilometry teczek, do których mają dostęp inwigilowani przez UB obywatele. Czym to się może skończyć?

Nie wiem. Do tej pory nie było spektakularnej reakcji. Kilka osób, które już dostały teczki, m.in. prof. Bartoszewski i Jan Nowak-Jeziorański, nic nie rozgłasza. Ale reakcje mogą być różne. W Polsce jest bardzo małe zainteresowanie tymi sprawami. Jesteśmy tym nawet zaniepokojeni. Do tej pory po formularze zgłosiło się dwadzieścia parę tysięcy osób, a wypełniło je 11 tysięcy.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama