Fragmenty książki: "W drodze z umierającymi"
Copyright © Wydawnictwo WAM 2004
Jest czas zachowania i czas wyrzucania
Elisabeth Kübler-Ross opisała etapy, przez które przechodzą umierający. Nie jest w tym względzie ani pierwsza, ani jedyna. Ale ona przedstawiła te procesy zapewne najbardziej szczegółowo i z nią ustawicznie łączymy odpowiednie definicje, ilekroć mowa zejdzie na ten temat.
Zatem możemy wyjść od tego, że na postawioną diagnozę: "Pan jest nieuleczalnie chory, czas Pańskiego życia jest ograniczony", w ramach reakcji pacjenta mogą się pojawić elementy zaprzeczenia, agresywności, pertraktowania, przygnębionego rozstroju i akceptacji.
W tym kompleksie spraw szczególnie ważne są dla mnie dwa aspekty:
Po pierwsze: niewątpliwie wielką pomoc sprawić nam może posiadanie przed oczyma obrazu tego rodzaju psychicznych sytuacji, po to abyśmy z góry wiedzieli, co może nas spotkać w drodze z umierającymi. Dobrze jest również nauczyć się przeczuwać, iż każdy z tych etapów ma własny, swoiście rozumiany sens, oraz by już na przedpolu zastanawiać się nad tym, jak w sposób korzystny winniśmy się do tego ustosunkować.
Po wtóre: nigdy jednak dosyć wyraźnie i mocno nie potrafimy uświadomić sobie doświadczenia mówiącego, że kolejność tych stanów albo uczuć nigdy nie przebiega w sposób linearny, nigdy według dającej się z góry przewidzieć kolejności, i nigdy też nie możemy założyć, że wszystkie te emocje uzewnętrznią się w drodze, którą kroczy człowiek, gdy stał się świadomy swej skończoności, ograniczoności.
Są autorzy, którzy wspomniane etapy przedstawiają graficznie jako koło, koło uczuć, które kręci się mniej lub bardziej szybko. Dzięki temu wyraźnie widzimy, że również czas trwania poszczególnych reakcji jest wcześniej nie do przewidzenia. Ale mimo wszystko ten obraz daje nam do zrozumienia, że istnieje jakaś kolejność, którą można przewidzieć, ale nie tylko to, nadto jeszcze, że wspomniane stany pojawią się kiedyś u każdego. Lecz i to nie zawsze tak musi być. Opisy tych okresów w procesie umierania mogą pomóc osobie towarzyszącej w zdobyciu potrzebnej orientacji i w zaszeregowaniu niektórych spraw.
Ze względu na złożoność zagadnienia rozważania nad tymi etapami rozpoczynamy od etapu, który w okresie kryzysu, głębokiego smutku i konfrontacji z aktualnie bolesnymi sytuacjami ujawnia się niemalże na pewno jako pierwszy: od szoku.
Nasze ciało i nasza psychika mają własną strategię, polegającą na odtrąceniu tego wszystkiego, co w danej chwili byłoby po prostu nie do przezwyciężenia, co absolutnie przeciążyłoby nas psychicznie i duchowo, gdybyśmy bez jakiegokolwiek przefiltrowania dopuścili to do siebie - my początkowo po prostu nic nie czujemy. Człowiek, który w wypadku samochodowym stracił nogę, początkowo nic nie czuje. Mimo okropnego okaleczenia, nie ma najmniejszego bólu. Ten pojawi się nieco później. A fakt, że rzeczywiście tak właśnie jest, pozwala wnioskować o istnieniu w nas niezwykle mądrego mechanizmu obronnego.
Całkiem podobnie reaguje nasza psychika na to, co jest tak niebywałe, że inaczej musielibyśmy oszaleć, a nasza dusza poniosłaby niepowetowaną szkodę, gdyby nie było tej strefy ochronnej. Z tego wszystkiego, czym zostajemy obarczeni czy obciążeni, tak naprawdę niczego na początku nie przyjmujemy. Nie uznajemy tego za rzeczywistość.
Tak więc w sytuacji, w której pacjent zna doskonale wszystkie szczegóły, które mogłyby mu w pełni uświadomić jego bliską śmierć, zaiste, nawet jeżeli nieraz on sam prosił o to, aby mu powiedziano prawdę z absolutną otwartością i bez najmniejszych osłonek, i prośba ta została też przez lekarza spełniona, jest całkiem możliwe - dla nas wszak to nieracjonalne - że powie: "To nieprawda, to pomyłka. Ja wiem lepiej, wcale nie jest tak, jak tu się twierdzi".
Znając sens tej aktywnej odmowy, spychania czy zwlekania, jednego z całą pewnością teraz nie uczynimy, mianowicie: nie wskażemy mu, nawet najbardziej delikatnie i z pozycji pewności, na realność tego, czego on sam nie chce poważnie potraktować. A już absolutnie nie podejmiemy z naszej strony próby komentowania za pomocą "rozsądnych" argumentów tego, co w jego zachowaniu uznajemy za nierozsądne. Takim postępowaniem zapewne nie wyświadczylibyśmy mu najmniejszej pomocy, owszem, zaburzylibyśmy zbawienną reakcję, która potrzebuje po prostu swojego czasu - jak długiego, tego nie sposób przewidzieć. Z drugiej strony nie musimy wcale tak się zachować jakbyśmy byli całkowicie tego samego zdania, bo w ten sposób stalibyśmy się nie tylko nierzeczowi, ale i chorego potraktowalibyśmy niepoważnie, jak dziecko, któremu powiadamy: "Tak, tak, ty masz rację", a przy tym myślimy: "Ja jednak wiem lepiej".
Człowiekowi w takiej sytuacji możemy z pewnością wyświadczyć przysługę, gdy nadal pozostaniemy gotowi do rozmowy, gdy odczekamy, nie zamierzając wcale wtrącać się do czegokolwiek, gdy wczujemy się w położenie chorego i będziemy go obserwować tak, że nie ujdzie naszej uwagi dalszy rozwój, który kiedyś tam zakończy się dojściem do prawdy. A wówczas powoli zaistnieją także możliwości, by te kroki dochodzenia do prawdy ostrożnie potwierdzać, a umierającemu, będącemu obecnie na drodze wychodzenia z ochronnej głuchoty, zapewnić poczucie bezpieczeństwa.
Kiedy indziej może dojść do innej formy odmowy czy spychania, która potrafi nieraz przerażać osoby towarzyszące i napawać je lękiem, gdyż idzie w parze z agresją, złością i gniewem, z ogromną siłą emocji skierowanych przeciwko wszystkim i wszystkiemu, z wyrzutami przeciwko Bogu i losowi: "Dlaczego akurat ja!? Jakieś tam bezwartościowe typy żyją sobie zdrowo, w radościach, a ja, ja nikomu żadnej krzywdy nie wyrządziłem i mam teraz umierać!? Dlaczego!?". Nie wykluczone, że tego rodzaju pacjenci zrzędzą potem całymi dniami, w niczym nie można im dogodzić. Dochodzi do ferowania bezpodstawnych oskarżeń skierowanych przeciwko lekarzom, którzy "wszystko zrobili źle" albo "nie dość wcześnie rozpoznali chorobę", także przeciwko personelowi pielęgnacyjnemu, przeciwko krewnym i najbliższym przyjaciołom. Oskarżenia są nieraz z gatunku tych poniżej pasa, potrafią tak głęboko ranić, że w tym czasie wytrzymać z ciężko chorym nie jest wcale łatwo.
Ale "wytrzymać z chorym" - to jedna z tych spraw, które możemy dla niego zrobić. Abyśmy w tej sytuacji nie ponieśli szkody, ważne jest, że wciąż będziemy mieli w pamięci, iż ktoś wścieka się nie na nas, ale wściekły jest na chorobę, na swoją skończoność czy ograniczoność, na swoje lęki, na to, iż zdany jest na pastwę losu. Moc i energia, które tu się ujawniają, pomagają mu pokonać ten trudny etap życia.
Wielce pomocne będzie dla nas, jeżeli niczego, cokolwiek by się zwaliło na nas w tym czasie, nie będziemy odnosić do siebie osobiście, i również pacjenta nie będziemy czynić odpowiedzialnym za jego obraźliwe zachowanie, bo to naraziłoby jedynie na szwank nasz stosunek do niego. To, czego najbardziej potrzebujemy, to naprawdę wiele cierpliwości i nieustraszonej akceptacji - z naszej strony - tego wszystkiego, co w ramach procesu rozwijania się umierającego właśnie ten czas wydobywa na zewnątrz. Znaczy to więc, by go również wspierać - w miarę naszych możliwości - w jego złości, w jego bezsilnej agresji. Jest to z jednej strony możliwe poprzez słowne potwierdzenie: "Masz rację, to okropne, co cię spotkało. Można rzeczywiście mieć powód, by krzyczeć i miotać się". Możemy mu pomóc, aby negatywne uczucia uzewnętrznił i znalazł odpowiednie słowa dla wyrażenia swoich lęków, które są dostatecznie silne, aby je również wyjawić. Albo możemy też wesprzeć niektóre zauważone u niego fizyczne oznaki wielkiego podniecenia i gniewu, na przykład, gdy automatycznie podczas swoich licznych wymyślań pięścią uderza ustawicznie w pościel, możemy zachęcić go do silniejszego uderzania: "No dobrze, bij, uderzaj solidnie w to wszystko...", albo gdy zaciska pięść, objąć jego zaciśniętą pięść naszymi dłońmi i w ten sposób wzmocnić siłę ucisku. To wszystko jest oczywiście zależne od relacji, jaka zaistniała pomiędzy chorym i nami. Musimy jednak mieć świadomość, że nie zawsze dobrze jest wspierać chorego w wyżej przedstawiony sposób. Tym niemniej powinniśmy zaakceptować jego odczucie, iż ma prawo do gwałtownych emocji. Prawie nigdy nie udaje się pozytywnie oddziałać na chorego poprzez próby uspokajania go i uciszania. Bywa i tak, że właśnie wtedy, gdy w skrytości serca pragniemy, aby zapanował błogi spokój i pokój, wtedy znacznie lepiej będzie wesprzeć i podtrzymać pacjenta w jego emocjach, które ujawniają się z tak ogromnym natężeniem.
Problem agresji wydaje się tak ważny, że poświęciłam mu oddzielny rozdział (s. 214).
Istnieje jeszcze trzeci rodzaj odmowy czy spychania, który - podobnie jak forma aktywna i agresywna - skierowany jest przeciwko trzeźwemu spojrzeniu na rzeczywistość, której przecież nie sposób uniknąć; skierowanie to jest tylko częściowe, teraz pacjent bowiem nie może już uniknąć poznania tego, co go czeka. Pomiędzy siebie i przyjęcie przykrej prawdy wstawia teraz pacjent działania, które mają karmić jego nadzieję. Typowym takim działaniem jest umawianie się, prawie że rodzaj targowania się z Bogiem i światem. "Może jednak nie muszę umrzeć, jeżeli zrobię to, czego On ode mnie oczekuje, jeżeli stanę się taki, jak tego zawsze życzyła sobie moja żona, jeżeli zmienię moje życie..." Nierzadko pacjenci szukają wtedy kontaktu z cudownymi uzdrowicielami albo poddają się jakimkolwiek alternatywnym metodom leczenia, o których słyszeli bądź czytali. Pewna pacjentka, której towarzyszyłam, wierzyła, że szczególny rodzaj herbaty, którą za horrendalne pieniądze sprowadzała z USA, uratuje jej życie; inna kazała się przewieźć, krótko przed jej śmiercią, do kliniki w Hackethal, ponieważ wierzyła, że tam zostanie jednak uzdrowiona.
Nieraz wcale nie jest łatwo w tym czasie towarzyszyć pacjentowi tak, abyśmy pozostając wprawdzie nadal w pełni wyrozumiali, nie wnosili jednak do sprawy naszego sceptycyzmu albo nie ulegali złudnym, nierealistycznym nadziejom. Jak długo szczerze rozmawiamy z pacjentem o tym dylemacie, jest to przypuszczalnie najbardziej łagodne i powolne, ale jednocześnie najbardziej efektywne wspieranie chorego w tak zwanej pracy urealniającej, na którą może się on w ten sposób otworzyć. My sami zaś nie popadamy ani w niebezpieczeństwo pozbawienia go nadziei, która jest tak bardzo potrzebna pacjentowi, ani też, z drugiej strony, podtrzymywania w nim fałszywych nadziei.
Formy przyjęcia prawdy różnią się między sobą ostatecznie bardzo mocno ze względu na ich podstawowy nastrój. Ta forma, która dochodzi do skutku poprzez stopniowe poznanie własnej sytuacji, przejawia się na zewnątrz w depresjach i smutku z powodu wszystkiego, czego już nigdy nie będzie, z powodu "nigdy więcej". Ponadto wyraża się też w poszukiwaniu sensu, którym objęte mogłoby być to, co nieuniknione; w pytaniu dotyczącym znaczenia, jakie ma rozstanie, umieranie i śmierć, a także w pytaniu dotyczącym związku, jaki mają te sprawy z doczesnym życiem, które tu i teraz dobiega właśnie końca.
Wieloletnia praktyka nauczyła mnie, by w tym czasie nie próbować pocieszaniem niwelować smutku, gdyż to on właśnie stanowi impuls do poszukiwania przestrzeni duchowych. Na tym odcinku drogi możemy być pomocni raczej wtedy, gdy zachęcimy do smutku, gdy ból i łzy potraktujemy jako rzeczy drogocenne.
To nad wyraz szczególny etap naszego życia, który możemy tu dzielić z umierającym. Możemy teraz przede wszystkim zająć się jego licznymi osobistymi życzeniami, które chory wyrazi. Może pragnąłby jeszcze przeżyć pojednanie się z drugim człowiekiem albo chciałby całkiem zwyczajnie jeszcze raz zobaczyć jednego czy drugiego z kręgu swoich przyjaciół bądź krewnych. Ważne i miarodajne są tylko jego życzenia, a nie życzenia tych, którzy chcą go jedynie odwiedzić. On jest tym, który teraz określa, kto ma mu towarzyszyć, kto ma stanowić jego otoczenie, kto ma go wspierać - kto najlepiej spełni to zadanie. Nie jest wykluczone, że będzie rozglądał się za notariuszem - by pozostawić po sobie ład i porządek - albo że będzie sobie życzył kontaktu i rozmowy z duszpasterzem.
Niekiedy może wcale nie być rzeczą ani łatwą, ani prostą wesprzeć chorego we wszystkim tym, co dla niego jest ważne, i uczynić wszystko, czego sobie życzy. Nie tylko my, pomocnicy hospicyjni, mieliśmy już nieraz prawie detektywistyczne zadania do spełnienia, na przykład, aby dawno wygasłe przyjaźnie na nowo ożywić bądź by szperając w przeszłości, dowiedzieć się, gdzie przepadłe bez wieści "młodzieńcze miłości" znajdują się dziś i co poczynają.
Z tego, co umierający mówi w tym okresie, możemy nadto próbować odczytać, jakie jest jego ostateczne rozporządzenie na wypadek śmierci, aby potem sumiennie można było je spełnić. Przypominam sobie pacjentów, którzy ze zdumiewającą dokładnością mówili o tym, jak ma przebiegać ich pogrzeb, kto ma przemawiać nad grobem itd. Pewnego razu było to życzenie niezwykle trudne do spełnienia: w trakcie spuszczania trumny do grobu orkiestra kameralna miała na żywo odegrać pewien fragment muzyki Schuberta. Zadanie wcale niełatwe do spełnienia, ponieważ - gdy znajdzie się już muzyków, którzy ogólnie biorąc dysponują czasem i są gotowi to wykonać - powstaje problem, czy akurat ten wskazany urywek znajduje się w ich repertuarze, i czy dokładnie w dniu i w godzinie pogrzebu również oni będą dysponowali odpowiednim czasem. Było przecież zupełnie nie do przewidzenia, kiedy pogrzeb się odbędzie.
Wiele jest różnorodnych rzeczy, które jeszcze teraz mogą być bardzo ważne ze względu na umierającego, aby mu łatwiejszym uczynić jego uwalnianie się i odejście. Całkowita nasza otwartość i gotowość na to, abyśmy odtąd z całą naszą kreatywnością byli obecni dla tego, który zaczyna dostosowywać się do swojej ograniczoności i skończoności, określa obecnie naszą zasadniczą postawę w pełnieniu posługi przy umierającym, uwzględniając przy tym wszelkie nie dające się przewidzieć okoliczności i możliwości.
W okresie świadomego, wiążącego zaakceptowania bliskiej śmierci, zadanie nas, ludzi towarzyszących choremu, sprowadza się w końcu przede wszystkim do obecności u boku umierającego, do bycia-z-nim, jakkolwiek to prosto brzmi - a nieraz również jest proste. Gdy pacjent uznaje śmierć za coś, co należy do życia, z naszej strony wymaga to wiele powściągliwego wczucia się w jego położenie i gotowości do bliskiego bycia z nim. Bo nie jest wykluczone, że rzeczywiście jedynie jeszcze poprzez nasze ciepło, bezpośredni kontakt fizyczny, poprzez głaskanie, trzymanie ręki, objęcie i przytulenie, w milczącej bliskości siebie - trwającej całymi godzinami albo nawet dniami, możemy mu dać dokładnie to, co w sposób nie dający się wypowiedzieć słowami jest dla niego korzystne i pomocne.
We wszystkich wspomnianych okresach, niezależnie od tego, w jakiej kolejności się pojawią i jak długo trwać będą, w każdym razie dobrze jest być w pełni świadomym tego, że dokładnie wszystko, co w tej chwili dokonuje się w psychice człowieka, który wybiera się w drogę, ma absolutnie wielkie znaczenie - i daje podstawę, by chory dogłębnie to przeżył, a może nawet przecierpiał.
Co dokładnie stanowi sens poszczególnych etapów tej drogi, możemy nieraz jedynie się domyślać. Na przykład domyślamy się, że umierający, będąc chroniony przez wspomniane uczucie głuchoty, może zgromadzić siły na czekającą go drogę i dzięki temu nie ulec ogromowi bólu. Że zasada nadziei, która jest skierowana początkowo bardzo ogólnie na wyzdrowienie, kiedy to umierający pokłada jeszcze ufność w zewnętrzne cuda, dopiero później umożliwi mu złożenie całego swego zaufania w tym, czego nie da się zmienić. Że układanie się czy wręcz targowanie służy opóźnianiu, aby potem, w bardziej odpowiednim czasie móc się skierować do celu, który przewyższa własne cierpienie. Że agresja pozwala jeszcze raz odczuć, czym jest życie i energia, jakby przed swoim uwolnieniem się i odejściem chory jeszcze raz chciał doznać niebywałego wytężenia swoich sił. I wreszcie, że depresja w okresie żalu za tym, z czego obecnie umierający musi zrezygnować, może wyzwolić w nim ważny impuls do rozstawania się.
A zatem kluczem do naszego własnego reagowania, naszej formy towarzyszenia umierającemu może być respekt i poważanie, z jakim odnosimy się do tych tak całkiem nieporównywalnych, niepowtarzalnych etapów drogi, które często są dla nas niezrozumiałe, ale jednak w jakiś tajemniczy sposób zgodne z sobą.
opr. ab/ab