Było sobie raz dwóch pustelników...
PROMIC - Wydawnictwo Księży Marianów MIC
Warszawa
listopad 2010
ISBN 978-83-7502-224-7
liczba stron: 376
Format książki: 110x180 mm
Spis treści |
---|
Wprowadzenie |
Piękność diabła |
Wierny wielbiciel |
Bramy śmierci |
Wióry |
Pustelnik, który ocalił swojego towarzysza od rozpaczy |
Liść kapusty |
Mnich, który się utopii |
Kuglarz Najświętszej Panienki |
Przezorność |
Straż umarłych |
Oblicze grzechu |
Mnich i ptak |
Odcięty język |
Pustelnik, który nawrócił łotra i zatracił własną duszę |
Dwie kobiety |
Kości |
Klerk Teofil |
Dar słowa |
Ślepiec i niemowa |
Obdarty ze skóry |
Oddech śmierci i jabłko życia |
Natchnienie |
Młodzi małżonkowie |
Ksiądz, który wątpił |
Królowa zbrodniarka |
Rycerz i beczułka |
Dusza pod zastaw |
Oszpecona |
Potęga baśni |
Boski zakładnik |
Mniejsze zło |
Młoda dziewczyna i jej kłamstwo |
Habit, który uczynił mnicha |
Św. Aleksy |
Miserere tui |
Źródła |
fragment książki
Było sobie raz dwóch pustelników. W tych czasach bory były ciemne, drogi ledwie przetarte pod niskim gałęziami, które smagały po twarzy i oślepiały podróżnika. Nie trzeba było długo iść, żeby się zgubić. W pobliżu pól i wiosek człowiek był daleko od wszystkiego.
Dwóch młodych pustelników, smukłych i silnych, o twarzy ukrytej pod gęstą brodą, o żarliwych i zapadłych oczach. Tak silni, tak gorliwi, tak cierpliwi w ogołoceniu i ascezie, tak niecierpliwi w pragnieniu bycia bez reszty dla Boga. Byli blisko siebie, a nie widzieli się. Gąszcz był nie do przebycia. Dzielił ich grzbiet wzgórza. Ale każdy z nich wiedział, że w każdej chwili ten drugi żyje tak jak on: odmawia nocne modlitwy, modli się o świcie, pije ze źródła nieco lodowatej wody, zajada korzonki wykopane z ziemi i dzikie jagody, modli się jeszcze za wszystkie cierpiące ciała i wszystkie udręczone dusze, modli się nieustannie, trawiony gwałtowną miłością, dla której wszystko zostawił, ze wzrokiem utkwionym w krzyżu Tego, który tak umiłował ludzi, że za nich umarł i od którego niestrudzenie oczekuje, że cały świat i jego samego spali swoją miłością.
Mijał tydzień. Dwaj pustelnicy wyplatali pojemniki i kosze z nadrzecznej wikliny. Nadchodziła sobota. Wyruszali w drogę. Na skraju lasu, gdzie zaczynają się pola, gdzie na ugorach wykarczowanych przez chłopów palą się jakieś pniaki, dróżki zlewały się w szerszą drogę, pobrużdżoną koleinami, między którymi rosła trawa. Tam się spotykali. Razem zdążali w stronę zamku, którego łupkowe dachy błyszczały w porannym słońcu. U stóp zamku, na przedmieściu stłoczonym między murami obronnymi, odbywał się targ na małym, trójkątnym placyku wciśniętym między kościelną kruchtę i nadwieszenie domów. Na targu sprzedawali swoje maty i kosze: miedziaka za pojemniczek, dwa miedziaki za kosz. Dwa miedziaki to szeląg. Niewiele szelągów zarobili, a jeśli, to na jałmużnę. Zatrzymywali dla siebie tylko miedziaka czy dwa, żeby zakupić na tydzień nieco chleba, ich jedyne ludzkie pożywienie. Potem razem wychodzili i rozstawali się przy wejściu do boru.
Było lato. Nieruchome powietrze bielało pod złym, przymglonym słońcem. Od czasu do czasu podmuch wiatru wzbijał kurz na placu. Pył przez chwile wirował i opadał. Krótki cień musnął ladę przy straganie jednego z pustelników. Ten podniósł wzrok i ujrzał kobietę. Pewnie, że kobietę: tylko kobiety kupują na targu plecionki i kosze. Dwaj pustelnicy unikali wzroku tych kobiet. A przecież wcale go nie trzeba było się obawiać. Większość kobiet była ich klientkami tylko z pobożności i miłosierdzia. Ta, która przyszła tego poranka, być może była pobożna i miłosierna. Jej skromny wygląd wcale nie budził lęku. Była młoda, wiotka i krucha, świeża w upale. Pasek białego czepca, ściśle okalający jej twarz, był szeroki, ale nie na tyle, by zasłonić dołek, który pojawiał się w jej policzku, kiedy się uśmiechała. Co ciekawe, pojawiał się tylko w jednym policzku. Wszystko to stało się tak szybko, że choć młody pustelnik szybko spuścił wzrok, nic z tego wszystkiego nie umknęło jego uwagi. A kobieta zrobiła mnóstwo zakupów: ten koszyk, i jeszcze tamten, i tę plecionkę, i jeszcze tamten kosz. Już się uginała pod ciężkimi pakunkami. Poprosiła pustelnika, żeby był taki miły, kiedy skończy się targ, i przyniósł jej sprawunki do domu: do ostatniego domu na przedmieściu, przylegającego do muru tuż koło najmniejszego zamaskowanego przejścia.
Cóż wam powiem? Czy pustelnik mógł odmówić tej drobnej przysługi, nie uchybiając miłosierdziu? Czy nie powinien był jednak zaniepokoić się z powodu radości, jaką to w nim wzbudziło? Czy nie powinien był zauważyć, że przez cały dzień nie był w stanie myśleć o niczym innym i że spieszyło mu się do zmierzchu?
Młoda kobieta była sama w domu. Pustelnik z tego powodu zadrżał z radości. Żył w umartwieniach, umiał panować nad odruchami ciała. Umiał walczyć z własnym pożądaniem. Ale czy mógł walczyć z pożądaniem, które wzbudzał w kimś innym? To było jak ta drobna przysługa, przyniesienie koszyków: nie zrobił tego dla siebie, ale dla niej. Potrzebowała go. Jak się wymigać? I to prawda, pragnęła go. Już nie miała na sobie chustki. Dołeczek w policzku pojawiał się w całej okazałości. Długi, jasny warkocz opadał jej na ramię. Tunika była z boku rozcięta i bardzo luźno zasznurowana. Jej palce musnęły wychudzoną twarz pustelnika, jego zmierzwioną brodę, szyję, a potem pobłądziły gdzie indziej po jego ciele. Czekała na mnie, potrzebowała mnie, powtarzał sobie, już nawet nie rozumiejąc tych pustych słów, które wirowały mu w głowie. Czyż nie to właśnie jest miłość? Ta kobieta zasypywała go czułością i pieszczotami, jak gdyby odpowiadała na ten pęd miłości, który w leśnych ostępach niósł go przez całe dnie i noce. To była ostatnia jego myśl. Potem już nie było miejsca na myśli.
Pustelnik wyszedł z domu, przeszedł przez zamaskowane przejście, zszedł z drogi, przeciął łąkę i pobiegł, by ukryć się w nadrzecznym zagajniku. Ukryć się? Kto może skryć się przed wzrokiem Boga? Zanurzył twarz w pokrzywach, pokaleczył ją paznokciami. Na co teraz te żałosne cierpienia? Nieodwracalnie zbrukał ciało poświęcone Bogu, świątynię Boga. Jeszcze gorzej: miłość Boga, którą chciał rozprzestrzenić na cały świat, miłość, która go wypełniała i którą chciał dawać, upodlił ją, zafałszował, zmałpował. Sądził – ależ świętokradztwo – że daje miłość, podczas gdy szukał tylko rozkoszy ciała, ścierwa, którego przeznaczeniem jest zgnić. Wiedział to: takie małpowanie miłości to grymas diabła. Pochylił się nad wodą i ujrzał swoją twarz, zniekształconą, wychudłą i zdziczałą, wykrzywioną. Wydało mu się, że na obraz Boga została nałożona maska diabła.
I ta pycha! Pycha, korzeń wszystkich występków. Pycha mniemania, że sam może dotrzeć do Boga i żyć Jego miłością. W głębi klasztoru, pod osłoną klauzury, prowadzony przez regułę, otoczony przez braci, nie uległby. Ale przecież miał jednak brata w Bogu, drugiego pustelnika, który obdarzył go zaufaniem. Powinien był wyjść mu na spotkanie, odnaleźć go, razem z nim, jak w każdą sobotę, przebyć drogę powrotną w kojący wieczór. Nadeszła pora. Ale jak mógłby to zrobić teraz? Jak wytrzymać jego spojrzenie?
Uciekł. Dobiegł do lasu, zagłębił się między drzewami, długo biegł na oślep, aż wreszcie padł ze zmęczenia u stóp wiązu. Pod drzewami już było ciemno. Razem z ciemnością wzbierała rozpacz. Czy nie powinien był rzucić się do rzeki, nad którą się pochylił? Tak: wrócić tam, utopić się. Cóż dla niego znaczy potępić się porywając się na swoje życie, które otrzymał od Boga? Czyż już nie był potępiony? Czyż już nie zabił życia Boga w sobie?
Kiedy skończył się targ, drugi pustelnik na próżno szukał towarzysza. Przebiegł w tę i we wtę wszystkie uliczki przedmieścia, pytał wszystkich ludzi, których mijał. Nikt go nie widział. W końcu sam wyruszył w drogę do swojej pustelni, zaglądając na łąki i w żywopłoty, nieustannie prosząc Pana, żeby zachował jego brata od wszelkiego zła i pozwolił mu go odnaleźć. Kiedy dotarł do lasu, zapadła już noc. Pochłonięty bez reszty swoim strapieniem, z każdym krokiem oddalając się od ścieżki, by po ciemku przedzierać się przez chaszcze, przyzywając poszukiwanego, w końcu zabłądził. Bóg pozwolił mu jednak zabłądzić w dobrym kierunku. Posłyszał skargi i płacz. Pod wielkim wiązem natknął się na swojego towarzysza, który leżał twarzą do ziemi i jęczał. Pochylił się nad nim, wziął go w ramiona, zasypał pytaniami, z radością, że go odnalazł i niepokojem na widok jego rozpaczy.
Tamten go odepchnął. Zamilkł. Milczał uparcie, zamknięty w sobie, wstrzymując nawet oddech. Potem prosto z mostu wyznał swój grzech. Wyznał go tak, jak się spluwa, zrzucił go na głowę swojego brata jak zwał błota. I powiedział, żeby go tutaj zostawił i sobie poszedł do swojej pustelni. On do swojej nigdy nie wróci. Po co? Jest potępiony. Jedyna droga, jaka stoi przed nim otworem, to rozpacz.
Co mu powiedzieć? Pustelnik zaczął mu opowiadać o miłosierdziu Boga, o Jego miłości do grzeszników, o niestrudzonej cierpliwości, z jaką szuka zabłąkanej owcy.
- Niestrudzonej? A nie wiesz, że drzwi sali weselnej pozostały zamknięte przez głupimi pannami? Że gość, który nie przywdział białej szaty czystości został wyrzucony precz, do gehenny, tam gdzie płacz i zgrzytanie zębów? Ja tam już jestem, nieodwołalnie. Zostaw mnie. Ocal się, ty, który jesteś zbawiony.
- Zbawiony? Ja, którym jestem zbawiony? Wydaje ci się, że ja jestem zbawiony?
„Tak, myślał pustelnik, jemu się wydaje, że ja jestem zbawiony, i to przekonanie jeszcze bardziej go pogrąża w rozpaczy. Im więcej prawię mu kazań, tym bardziej czuje we mnie pokój Boży, który miał w sobie jeszcze tego poranka i który utracił, a im bardziej się od niego oddalam, tym bardziej pozostaje sam ze swoim grzechem. Muszę przyłączyć się do niego, muszę zejść w otchłań, w którą upadł, muszę być tam spętany razem z nim, aby do niego mówić, muszę być obok niego, a nie ponad nim. To właśnie tam jest moje miejsce. Czy wystarczy oprzeć się pożądliwości, żeby nie być grzesznikiem? Czyż przed chwilą nie zgrzeszyłem wobec mojego brata poczuciem wyższości, które wpędza go w rozpacz?”
- Ja, zbawiony, powtórzył, ja, który popełniłem ten sam grzech co ty!
- Ten sam grzech co ja?
- Ten sam, i niosę go, jak widzisz, ze spokojem, który go czyni jeszcze cięższym.
Pustelnik skłamał tak z miłości do brata, obarczając się grzechem, którego nie popełnił. Przekonał go, że skoro jednakowo zawinili, to razem mogą uzyskać przebaczenie. Razem pójdą się wyspowiadać do pobliskiego opactwa, gdzie przystępowali do sakramentów. Razem odbędą pokutę, każdy wspierany przez myśl o drugim i przez jego modlitwy. Obaj postanowili dodać do swojej ascezy te same straszliwe umartwienia. Niewinny przyjął je z radością, z miłości do grzesznika. I każdy powrócił do swojej pustelni, aby wieść tam życie we wzajemnym współczuciu i odzyskanym pokoju.
(…)
Był sobie raz kuglarz. Wciąż na drogach, od miasta do miasta, od zamku do zamku. Czasami go przyjmowano. Popisywał się swoimi talentami i zarabiał parę miedziaków. Częściej go przepędzano. Szedł dalej drogą, w deszczu albo w słońcu. Drogą bez końca. Drogą, która nigdy nie doprowadziłaby go do domu, bo nie miał domu. Pamiętał, że usłyszał kiedyś wymowne kazanie. Kaznodzieja mówił o drodze życia i powiedział, że wędrowiec, jakim jest człowiek, nie powinien uważać drogi za swoją ojczyznę ani oberży za swój dom. Jemu, biednemu kuglarzowi, zawsze w drodze, ten błąd wcale nie groził. Zbyt dobrze wiedział, że nie ma ani ojczyzny, ani domu. Wiedział też jednak, że nie znalazłby z tego powodu łaski w oczach tego kaznodziei. Kuglarze uchodzili za diabli pomiot, który nakłania do rozpusty i występku, natrząsa się ze wszystkiego i ze wszystkich, złośliwie nakłania do wyśmiewania się z bliźnich, pochlebia tym, na których koszt żyje, mówiąc źle o innych i siejąc niezgodę. Kuglarze, czy żywi, czy umarli, nie mieli swojego miejsca w społeczności chrześcijan. Byli obłożeni ekskomuniką, a ich ciała nie mogły spocząć w poświęconej ziemi. Jak mówiono, tylko ci spośród nich mogli dostąpić zbawienia, którzy opowiadali żywoty książąt i świętych, ci bowiem tworzyli użyteczne i zasługujące dzieło, budując i nauczając swoich słuchaczy. Jednakże kuglarz, o którym wam opowiadam, nie posiadał tego szlachetnego talentu. Ani nie miał dość głowy na karku, ani na tyle wykształcenia, by zapamiętać pieśni rycerskie. Był akrobatą. Chodził na rękach, chodził po linie, wykonywał piruety i niebezpieczne skoki.
Od kiedy jednak usłyszał formułę kaznodziei, nie opuszczała go ona ani na krok. Odmierzała jego kroki na drodze, jak gdyby regularny stukot pięt i laski powtarzał ją bez przerwy. Krążyła mu po głowie wieczorem, gdy usiłował zasnąć, na dnie rowu czy w głębi stodoły. Zastanawiał się nad tymi słowami. Ciężko mu to szło. Nie przywykł do rozważania. Nie uważać drogi za swoją ojczyznę, oberży za swój dom. Droga to życie. Ale tak się stało, że jego życiem była właśnie droga. Oberża była urządzeniem się na tym świecie, co prawda tymczasowym, ale jakże krzepiące jest uważać ją za ostateczny cel – na przykład rodzinę albo dom tych, którzy mają rodzinę i dom. On nie miał ani jednego, ani drugiego. Dlaczego długa droga, którą szedł, nie miałaby go zaprowadzić prosto do jego prawdziwej ojczyzny i jego prawdziwego domu, do domu Ojca? Tam była jego prawdziwa, jego jedyna rodzina, Chrystus, który przyjmuje biednych i maluczkich, Najświętsza Panienka, matuchna wszystkich ludzi, która wstawia się za nimi. Wiedział to, wierzył w to. Kochał tę rodzinę z całej duszy. Czyż mu jednak nie mówiono, że droga kuglarza nie prowadzi do tego domu?
Droga kuglarza była drogą pielgrzymek. Wiodła od klasztoru do klasztoru, tych klasztorów, które przyjmują na nocleg pielgrzymów, często chętnie znajdujących przy kuglarzach rozrywkę podczas swojej świętej podróży. Te klasztory były jak przydrożne oberże, ale u kresu drogi były też jak próg domu. Ach! Zatrzymać się w takim klasztorze i przygotować się tam do ostatniego etapu, do ostatniego kroku, do wejścia do domu!
I kuglarz wstąpił do klasztoru. Opactwo białych mnichów przyjęło go na braciszka świeckiego. Przyjęto go niezbyt chętnie. Kuglarz! Czy jego nawrócenie naprawdę jest szczere? Czy nie szuka sobie zacisznej przystani na starość? W końcu go jednak przyjęto. Przydzielono mu najbardziej pokorne obowiązki: szorowanie garów i mycie talerzy w kuchniach, wyrywanie chwastów w ogrodzie, zamiatanie refektarza. Wywiązywał się z tego gorliwie i radośnie.
Pewnego dnia był sam w kościele, i w lodowaty poranek szorował na mokro kamienne płyty. Ciągnąc za sobą kadź i ścierkę do podłogi, doszedł przed figurę Najświętszej Panienki i zatrzymał się na krótką modlitwę. Chciał ofiarować Najświętszej Panience… ofiarować co? Cóż takiego miał do ofiarowania? Mnisi w tym opactwie byli tak uczeni, tak wykształceni w Słowie Bożym! Studiowali je, rozważali, objaśniali, wykładali. Te wszystkie piękne prace, te wszystkie święte wysiłki mogli ofiarować Bogu i Jego Matce. Ale on, który był nikim, nie umiał niczego? On, który zachował ze swojej przeszłości hańbiące piętno kuglarza. Jego spojrzenie zatrzymało się na Dzieciątku, które Panienka, nieco wygięta, trzymała na biodrze i do którego się uśmiechała. Dobrze pamiętał, że dzieci lubiły patrzeć, jak wykonywał swoje sztuczki. Może Bożemu Dzieciątku też by się to spodobało? Może Jego Matka ucieszyłaby się, że Mu je pokazuje. Jego akrobacje były wszystkim, co umiał, ale to przynajmniej umiał. Ofiarować tyle, skoro nie ma nic innego do ofiarowania.
Odsunął kadź, zakasał habit i zabrał się za dawne gesty. Trzeba przyznać, że wrócił do nich z przyjemnością. Pilny, skupiony, przechodził płynnie od jednego do drugiego, powtarzał je, poprawiał, kiedy wskutek wyjścia z wprawy już nie umiał ich wykonać za pierwszym razem. Nie zwracał uwagi, że czas płynie.
Jakiś mnich wszedł bezszelestnie. Ukryty za filarem, ujrzał, jak dawny kuglarz wykonuje swoje piruety na środku kościoła, dwa kroki od ołtarza. Zgorszyło go takie świętokradztwo. Pobiegł po opata, by go mieć za świadka. Ukryci w ciemnym kącie, przyglądali się widowisku. Zgorszony mnich ciągnął opata za rękaw i prosił szeptem, by położył temu kres.
Ale opatowi nie było spieszno. Nie żeby sam nie uważał kuglarza za niewinnego. Myślał jednak o tym, co napisał niegdyś ich ojciec, święty Bernard, porównując mnichów do kuglarzy: „Kto mi pozwoli być upokorzonym od ludzi? Pięknie bawi się ten, kto ludziom pokazuje żałosne widowisko, ale wspaniałe widowisko dla aniołów. Po prawdzie bowiem, jakie wrażenie sprawiamy na tych, którzy należą do świata, jeśli nie zabawy, kiedy widzą oni, jak uciekamy od tego, do czego oni dążą na tym świecie, a dążymy do tego, od czego oni uciekają, na wzór kuglarzy i akrobatów, którzy głową do dołu i z nogami w powietrzu robią przeciwieństwo tego, co jest przyjęte u ludzi, chodzą na rękach i w ten sposób ściągają na siebie wszystkie spojrzenia? Bawimy się w tę właśnie zabawę, aby bawiono się z nas, aby nas wyśmiewano i okrywano wstydem, w oczekiwaniu na przyjście Tego, który strąca władców z tronu, a wywyższa pokornych, który będzie naszą radością, który nas wyniesie do chwały, który nas wywyższy na wieczność”.
Opanował się. Święty Bernard z pewnością nie chciał, aby jego mnisi byli prawdziwymi kuglarzami, skoro dodał: „Nie jest to infantylna zabawa, nie jest to teatr, który przedstawia prostackie czyny, ale jest to zabawa miła, przystojna, poważna, znakomita, której widok może cieszyć niebiańskich widzów”. Infantylna zabawa, teatr, nieprzystojna igraszka: oto, czym był popis tego niegodnego brata. Już ruszał, by położyć temu kres i go ukarać.
W tejże chwili braciszek, wyczerpany, zatrzymał się. Usiadł na kamiennych płytach z zamkniętymi oczami. Dygotał ze zmęczenia, twarz mu lśniła potem. A wtedy kamienna Panienka schyliła się, zsunęła z głowy welon, gładki i mięciutki jak najcieńsze płótno, i po matczynemu otarła nim twarz kuglarza.
(…)
Był sobie raz mnich. Zgodnie z ówczesnym zwyczajem, rodzice poświęcili go Bogu zaraz po narodzeniu i posłali do klasztoru, gdy był jeszcze małym dzieckiem. Teraz stał u progu starości. Nie żałował, że spędził całe życie w jednym klasztorze, między chórem i dormitorium, między kapitularzem i refektarzem, między przyjmowaniem pielgrzymów w domu gościnnym a kopiowaniem manuskryptów w skryptorium. Był szczęśliwym mnichem, a więc dobrym mnichem. Wiarę miał ufną, sumienie czyste. Czekał więc w pokoju, aż Bóg, któremu służył na tym świecie, przyjmie go do siebie na tamtym.
Dręczył go tylko pewien niepokój. Mnich wiedzie regularne życie: życie podporządkowane regule i życie, którego każdy dzień, odmierzany od świtu do nocy godzinami oficjów, od jutrzni do komplety, jest identyczny z dniem, który go poprzedza i z dniem, który po nim następuje. Identyczny? Z pewnością nie. Rok liturgiczny płynie, czas pokuty przeplata się z czasem radości: po okresie Adwentu przychodzi okres Bożego Narodzenia, po okresie Wielkiego Postu okres paschalny. Rozwija obraz życia Chrystusa i kształtuje życie chrześcijanina. Ale kończy się, a zaczyna następny – taki sam. Ta regularność, ta monotonia, to powracanie dni i lat nie ciążyły naszemu mnichowi. Nigdy nie zaznał niczego innego. A przede wszystkim wiedział, że to życie się skończy. Przeżywał je w oczekiwaniu na inne, prawdziwe życie. I tu tkwił jego niepokój. Wybrani w raju wyśpiewują uwielbienie Bogu, tak jak to czynią mnisi na tym świecie. Ale nie oczekują niczego innego. Czynią to przez całą wieczność. Mnich obawiał się, że wieczność będzie mu ciążyć. Jakkolwiek szczęśliwym można być na łonie Boga, bał się nudy.
Pewnego ranka, w porze rekreacji, która ma miejsce po kapitule, poszedł, jak to miał w zwyczaju, przejść się trochę po lesie okalającym klasztor. Był to okres wielkanocny. Powietrze tchnęło rześkością i lekkością, pachniało, ale nie przesycała go żadna prawdziwa woń. Młodziutkie liście drzew, trawa, mech, wszystko było świeże, jasne i wesołe. Mnich siadł u stóp jesionu, którego małe, wydłużone listki krzyżowały na ziemi lekkie zarysy swoich cieni. Malusieńkie fiołki skrywały się pod kępami trawy. Nieco dalej, gdzie dłuższa i ciemniejsza trawa oznaczała wilgotne zagłębienie, być może źródełko, rosły zawilce, a jeszcze dalej żonkile.
Mnich siadł, opierając się plecami o pień drzewa, i po raz kolejny zaczął myśleć o dręczącym go pytaniu. Dobrze wiedział, że błądzi, w ogóle je sobie stawiając. Czynił sobie z tego powodu skrupuły i wyrzuty. A jednak bardzo by chciał, żeby Bóg go uspokoił, dając mu choćby wskazówkę tego, co go czeka w raju.
Ponieważ siedział zupełnie nieruchomo, ptak, który zamilkł po jego przyjściu, znowu zaczął śpiewać. Jego śpiew był tak czysty, tak modulowany, tak melodyjny, że mnich wsłuchał się w niego, zapominając o swoich myślach. Wydało mu się, że nigdy nie słyszał czegoś równie pięknego. Wszystkie melodie oficjów i monastycznej liturgii godzin, antyfony i responsoria, tropy i sekwencje, hymny i psalmy, które od dzieciństwa śpiewał w chórze z braćmi; wszystkie te melodie, które – każda w swojej tonacji – wznosiły się od podstawowej nuty do tercji albo kwinty, rozwijały swoje melizmy wokół motywu wiodącego, łagodnie zstępowały z powrotem do pierwszej nuty, jak gdyby przechodziły przez ciągi małych arkad na sklepieniu kościoła czy klasztornego wirydarza; wszystkie te melodie, które były dla niego ucieleśnieniem piękna i pokoju – nagle wszystkie te melodie wydały mu się mdłe w porównaniu z kilkoma nutami, które składały się na śpiew tego ptaka.
Po chwili pomyślał sobie, że pora wracać do klasztoru, jeśli nie chce się spóźnić na tercję. Wstał. Ptak zamilkł. Kiedy znalazł się przed furtą klasztorną, jakież było jego zaskoczenie, gdy zobaczył, że brat furtian, którego pozdrowił przechodząc krótko przedtem, ustąpił miejsca innemu mnichowi, i to zupełnie mu nieznanemu. Ten nowy furtian również go nie znał, gdyż przyjrzał mu się zdziwiony i spytał, czego chce. Zbity z tropu, lekko poirytowany nasz mnich odparł, że chce tylko wejść, i to szybko, żeby się nie spóźnić na tercję. Tamten popatrzył na niego i wydawał się nie rozumieć.
- Ale, w końcu wykrztusił, ty nie jesteś mnichem z tego klasztoru.
- Jak to, ja nie jestem mnichem z tego klasztoru! Jestem…
I podał swoje imię.
Zdziwienie furtiana zmieniło się w podejrzliwość.
- Tutaj nie ma nikogo o tym imieniu.
Mnich uznał, że żarty trwają nieco zbyt długo. Zaczął krzyczeć i zażądał widzenia z opatem. Tamten w końcu ustąpił. Kiedy jednak zjawił się opat, mnich także go nie rozpoznał. To nie był jego opat. Zaczął go ogarniać lęk. Zająkując się nieco, powtórzył, że wyszedł na krótki spacer, że z pewnością zabawił nieco za długo, słuchając ptaka, ale pospiesznie wrócił, żeby się nie spóźnić na oficjum – jak gdyby takie tłumaczenie mogło wyjaśnić tę niezrozumiałą sytuację. Nieznany opat patrzył na niego i słuchał w milczeniu.
- Sto lat temu, powiedział wreszcie, jeden mnich w tym opactwie nosił twoje imię. Pewnego dnia, mniej więcej o tej godzinie i o tej porze roku, wyszedł z klasztoru. Nigdy nie wrócił i nikt go więcej nie widział.
Wówczas mnich pojął, że Bóg go wysłuchał. Skoro sto lat wydało mu się jedną chwilą w zachwycie, w jakim zanurzył go śpiew ptaka, wieczność jest tylko jedną chwilą w zachwycie w Bogu. Wyspowiadał opatowi niepokój, który tak długo w nim zamieszkiwał, i syty lat, spokojnie umarł w jego ramionach.
opr. aś/aś