Życie jako śmiertelna choroba

O nowym filmie Krzysztofa Zanussiego - "Życie jako śmiertelna choroba przenoszona drogą płciową", recenzja z Gościa Niedzielnego (32/2000)

Przed premierą

Krzysztof Zanussi jest mniej więcej w wieku bohatera swego nowego filmu "Życie jako śmiertelna choroba przenoszona drogą płciową". Jako reżyser i twórca scenariusza, a więc kreator filmowej rzeczywistości, wydaje się pełen dystansu wobec przedstawianych problemów, bo przecież to on je ustawia w kolejności, ma władzę nad nimi, a nie one nad nim. Czy tak jest jednak do końca? Czy można zdystansować się wobec umierania, które jest głównym tematem filmu? Wobec procesu, który zaczyna dotykać ludzkiego ciała zaraz po urodzeniu? Reżyser, jak każdy z nas, jest człowiekiem i dystans wobec fundamentalnego problemu ludzkiego istnienia, nawet jeśli przedstawia się go w dziele artystycznym, nie jest do końca możliwy. Dlatego w nowym obrazie Zanussiego widać osobiste zmagania człowieka reżysera z tym problemem. Przybierają one formę wyrafinowanego dyskursu z najbliższymi umierającego na raka lekarza medycyny. Bohater stara się traktować siebie z ironią i humorem, ale to nie wystarcza - ból, lęk i żal za odchodzącym życiem wytrącają mu tę broń. I sześćdziesięcioletni sceptyk zaczyna szukać sensu życia kończącego się śmiercią, a może niezbędnego dystansu do odchodzenia. Przypadkiem znajduje się na planie kręconego filmu, rozgrywającego się w średniowiecznej Francji. Na rynku mają wieszać zlęknionego koniokrada. I właśnie na tę egzekucję trafia św. Bernard z Clairvaux, mistyk, założyciel zakonu cystersów. Zabiera skazanego ze sobą, a po jakimś czasie wraca, aby go wydać sprawiedliwości. Tym razem koniokrad nie boi się śmierci, spokojnie idzie na szubienicę. Ten dwudziestominutowy kostiumowy początek filmu to jakby skondensowane jego przesłanie. Jedynie wiara może stwarzać dystans zwany nadzieją na życie wieczne, ufność, że cierpienie ma sens, a ciało jest świątynią Ducha Świętego, naczyniem, które pozostanie puste, kiedy wydamy ostatnie tchnienie. I można je krajać na zajęciach w szpitalnym prosektorium, jak to czyni na koniec filmu student medycyny Filip ze zwłokami swojego przyjaciela - dr. Tomasza, bo to tylko ciało. Ciało, które lekarze muszą ratować (krajać, zszywać, karmić antybiotykami), żeby jak najdłużej było schronieniem duszy, ale też ciało - martwy sprzęt, część materii organicznej, niepotrzebna przechowalnia, bo bagaż wyładowano. W filmie padają pytania, czy można skrócić cierpienie ciała, pozbyć się go przed wyznaczonym czasem, czy też warto trwać do końca, bo każda chwila niesie w sobie nadzieję odnalezienia sensu, możliwość zachwytu światem. (Każda chwila szczęścia jest dowodem na istnienie sensu świata). Dr Tomasz, który wcześniej pomaga odejść terminalnie choremu młodemu muzykowi i jego zrozpaczonej matce, sam też w krytycznym momencie aplikuje sobie do kroplówki śmiertelną dawkę morfiny. Ale do szpitalnego pokoju nagle wpada roztrzepotany wróbel, taki, jakiego widział kilka dni wcześniej, szukając Boga w pustym kościele. Nie gołąb, symbol Ducha Świętego, ale zwyczajny wróbel - szare, świergotliwe, cudne życie. Natchnienie, które odleciało przez okno, znak Boga, że póki dusza świergocze, niech ciało trwa. Wtedy ten zbolały, umierający człowiek wyjmuje wenflon z morfiną, upuszcza zabójcze znieczulenie do białej szpitalnej miski. Jeszcze przedtem w majakach nocy widzi przy oknie postać zakonnika w kapturze, przypominającego zapamiętanego z filmu św. Bernarda. Dr Tomasz, kiedy jeszcze mógł chodzić, pojechał do zakonu cystersów porozmawiać o Bogu. Tam on sam, z ciałem od środka niszczonym przez nowotwór płuc, stanął nad zmumifikowanymi zwłokami zakonnika, według przekazów braci, wiodącego świątobliwe życie.

- Czy on się nie psuje, bo był święty? - natrętnie pyta umierający dr Tomasz. Prawdopodobnie przyczyną braku rozkładu ciała jest mikroklimat krypt grobowych, ale poszukujący bohater chce znaleźć jakiś sens. Czy dusza niezniszczona złem gwarantuje niezniszczenie ciała? - pyta. Czy niezniszczone ciało zmarłego jest znakiem czegoś, wołaniem, próbą zwrócenia uwagi na zwykle niedostrzegane. Św. Bernard, a może zakonnik z krypty cystersów, to ktoś, kto przychodzi od Boga z rozgrzeszeniem, pogodzeniem, spokojem. Nieważne, że dzieje się to we śnie. Sen też należy do Boga. W filmie pojawiają się też inne wątki. Żona Anna ustawiająca świat na kupkach z pieniędzmi i jej nowy mąż - biznesmen. Młody student medycyny Filip, który przez śmierć dra Tomasza dorasta do bycia lekarzem. On i jego dziewczyna Hanka, dwoje młodych przyjaciół umierającego, którym Tomasz daje klucz do swojego mieszkania, aby byli razem. A poza tym cały świat znaków i przeczuć - paprotka usychająca na zimę w doniczce Tomasza, jak życie w ciele, nagłe rozbicie doniczki, kiedy on prawie umiera - przypadki, ale też, jak ktoś woli, sygnały z innego świata.

Wybitną kreację stworzył Zbigniew Zapasiewicz - Tomasz. On przekonuje, kiedy próbuje podrywać dziewczynę, wrzeszczy ze szpitalnego łóżka na szefa - profesora, cierpi z powodu fizycznego bólu. Zapasiewicz to perfekcjonista, oszczędnie stosuje środki wyrazu, wszystko wyważa, dlatego jego ból nie krzyczy, ale boli naprawdę. Jak na dokumencie obserwujemy fazy umierania - złowieszczy kaszel, ataki bólu po przerzutach, gorączkę, słabość, duszności. Każdy zapamięta zbliżenie twarzy Zapasiewicza, kiedy w Paryżu dowiaduje się, że nie może mu już pomóc operacja. Walczy na niej męska chęć ukrycia emocji, jednak zaciśnięte zęby uchylają się, a zmarszczki strachu i żalu tną twarz, aż do szklących się przez chwilę oczu. Tego się nie da opisać. Z pozoru statyczny kadr pełen jest przejmującej dramaturgii. Początek filmu sugerowałby, że reżyser da bohaterowi jeszcze chwilę na przygotowanie, ale nie, Tomasz stacza się do śmierci po równi pochyłej, nie opuszczając szpitalnego łóżka. To potęguje napięcie.

Dobra, jak zwykle, jest Krystyna Janda w roli byłej żony Tomasza, kryjąca niespodziewane łzy nad jego łóżkiem. Zwraca uwagę powracający w filmach Zanussiego Tadeusz Bradecki - zakonnik - delikatny, nie narzucający się, a przecież ekspresyjny w tym co mówi i robi na ekranie. A także młodzi aktorzy - Paweł Okraska (Filip), Monika Krzywkowska (Hanka).

Z projekcji wracałam taksówką. Byłam pod wrażeniem filmu i zaczęłam go opowiadać kierowcy. Zaraz podjął temat. Okazało się, że niedawno stracił ojca (również zmarł na raka). Ten odwiedza go w snach tak jak zmarli bohaterów filmu. - Śmierć jest konieczna, żeby zło nie trwało wiecznie - powiedział, dodając, że ten film musi obejrzeć. W domu czekał na mnie syn poruszony śmiertelnym wypadkiem drogowym, który przed chwilą zobaczył. To wszystko można traktować jako zbieg okoliczności. Ale też sygnał, jak bardzo blisko nas są sprawy, o których opowiada film Krzysztofa Zanussiego, jak nieustannie śmierć dopowiada życie.

"Życie jako śmiertelna choroba przenoszona drogą płciową" - scenariusz i reżyseria Krzysztof Zanussi, zdjęcia Edward Kłosiński, muzyka Wojciech Kilar. Film wejdzie na ekrany kin 8 września br.

opr. ab/ab

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama