Recenzja tomiku poezji "Prześwit" Zbigniewa Chojnowskiego
Zbigniew Chojnowski
Prześwit
Wydawnictwo
Stowarzyszenia Pisarzy Polskich,
Olsztyn 2002, ss. 47
Pierwsze dwa zbiory wierszy Zbigniewa Chojnowskiego — „Śniardwy” (1993) i „Cztery pory roku” (1996) — skupione były wokół tematu domu, najbliższego poecie pejzażu materialnego, uczuciowego i duchowego. Wrażliwość na piękno w każdej postaci, a także świadomość moralnej odpowiedzialności za kształt otaczającego go świata, wyczuliły Chojnowskiego na tę stronę rzeczywistości, do której każdy młody twórca ma bezpośredni dostęp w codziennym intymnym doświadczeniu. Nowy zbiór wierszy czterdziestoletniego dziś poety wzbogacony został o nową, dramatyczną nutę, nutę głębokiego bólu spowodowanego niespodziewanym uderzeniem losu. Śmiertelna choroba, właściwie pełne psychiczne odejście bliskiej osoby stało się źródłem nowych doświadczeń i nowej ekspresji poety.
Nikt obdarzony „normalnym” życiem nie szuka z własnej woli tego rodzaju doświadczeń, jeśli jednak nieszczęście przychodzi do człowieka — jak w kapitalnym wierszu Norwida — przemienia radykalnie jego psychikę, system wartości, a także wrażliwość poznawczą. Zbigniew Chojnowski z poety beztroskiego, choć nie pozbawionego zmysłu empatii, stał się poetą bólu, nawet rozpaczy, choć w jego wierszach wciąż rodzi się od nowa trudna pogoda zmierzająca z uporem w stronę nadziei. Trzy pierwsze cykle zbioru „Prześwit” — „Szara nasza kraina”, „Niemowy” i „Renata” — to liryczne reportaże dotyczące spraw bliskich i najbliższych poecie. Ewangeliczna mądrość przekonująca nas, że nie to, co przychodzi z zewnątrz, nas kala, lecz to, co rodzi się wewnątrz nas, znajduje już w pierwszym wierszu zbioru śmiałą trawestację:
Przecież to, co bolesne, nie jest tym, co we mnie wchodzi, lecz tym, co wychodzi ze mnie.
Poeta dojrzał więc do wiedzy przynależnej mędrcom i filozofom, że to nasz własny umysł nadaje barwę światu, a nie odwrotnie. W tym samym wierszu znajduje się inne ważne przesłanie: A przecież wszystko, co najważniejsze jest niczymź / niczym szara myszka na ścieżce wzdłuż domu / w drgawkach przed końcem, / skręcona w embrion. Mistyczne dotknięcie „nicości” zyskało tu postać konającego zwierzątka, potęgując wyrazistość ostatecznego wtajemniczenia. Tak rozpoczęty zbiór wiedzie nas w głąb poetyckiego świata Chojnowskiego podwójnym tropem: cielesnym i duchowym. Inaczej mówiąc, świadectwo fizycznego cierpienia przeradza się tu raz po raz w epifaniczne błyski nadziei, by w poematach kończących zbiór osiągnąć blask najwyższego oświecenia. Kulminacją części pierwszej — cielesnej — jest fragment szpitalny poematu „Renata”:
Chciałbym Cię objąć, na nowo [pojąć, A realne tu jedynie pragnienie, Bo Ciebie nie ma. (ź ) Jesteś czymś innym niż byłaś.
Inność od zawsze była synonimem niepojętości, niepoznawalności, tajemnicy. Poeta nie artykułuje do końca, czym dla niego jest owa „inność”, pozostawia nas na progu własnej wizji. W ogóle niedopowiedzenie, elipsa, milczenie, jako forma poetyckiego znaku, to bardzo szczęśliwe rozwiązanie „techniczne” w wielu wypowiedziach Chojnowskiego. Stojąc przed niepojętością choroby i śmierci, poeta szuka środków dla wyrażenia tychże stanów, a także własnego bólu i często zatrzymuje się o krok przed słowem, które mogłoby — wymówione — przemienić się w banał. Wobec ekstremalności doświadczeń egzystencjalnych niedomówienie, przemilczenie okazuje się najlepszym wyjściem w sztuce.
Bunt, rozpacz, gorycz są w tej poezji wyrażane również w sposób dyskretny. W innym fragmencie „Renaty” czytamy: Z ciała powstałaś, w ciało się obróciłaś. / Nikt nie wie, dlaczego i po co poddałaś się tej przemianie. (ź ) Bóg wie, co robi? Jedynie końcowy znak zapytania podaje tutaj w wątpliwość przetworzoną nieco formułę religijną wypowiadaną podczas ceremonii pogrzebowej. Od tajemnicy życia i śmierci niedaleko w tej poezji do tajemnicy wieczności. Jeszcze w wierszu „List do Orfeusza”, łączącym obie części zbioru, poeta wydaje jęk rozpaczy: Nieludzkie jest małżeństwo z umarłą. (ź ) Już się nie modlę. / Ład był złudą. / Trwoga drży jak ziemia. Powoli jednak, po sygnałach maleńkich świąt pojawiających się już wcześniej, wizję poety opanowuje ocalająca piękność świata wiodąca go ku światłu ostatecznej nadziei.
Trzy końcowe cykle — „Wiosny”, „Wiersze o nadziei” i „Pamięć” to nie tyle hołd złożony Bogu jako Najwyższej Instancji, ile dziękczynienie za dar wiary, nadziei i miłości — duchowe wyposażenie człowieka, dzięki któremu zdolny jest przetrwać najtragiczniejsze pułapki losu. Raz po raz znajdujemy tu przesłanie będące wyrazem ludzkiego heroizmu wobec zagadek poznania: Ty płyń rzeką ku Przystaniom Przedostatnim, / Aż odstąpi od twego oka słońce i cień. Albo: Żyj jakby to, co wokoło jest przez chwilę, / Nigdy nie miało być i nie było. To, co jest przez chwilę — to całe nasze życie z jego blaskami i cieniami. Umieć wyrzec się tego kruchego posiadania, to postawa granicząca z pokorą świętości. Jedną z najwyrazistszych form tej postawy jest czwarty fragment „Wierszy o nadziei”. Oto jego zakończenie:
Narodziliśmy się, aby rodzić siebie [— królestwo z tego świata: Kołyskę z dotyków, Wschód ciepła na ustach, Ciszę po pocałunku, Chwilę, w której opuszcza nas lęk. Gdybym miłości nie miał Kim byłbym?
Konfesyjny ton wierszy Chojnowskiego pozwala nam widzieć w nich elementy autobiografii. Uroda świata, do której i my należymy ze swoją zdolnością miłowania i przetwarzania w pieśń adoracji najboleśniejszych doznań, ratuje poetę po raz kolejny przed zwątpieniem, załamaniem, klęską rozpaczy. Nawiązanie do 1 Listu św. Pawła do Koryntian sytuuje tę poezję w nurcie liryki głęboko religijnej. Co istotne: nie puste deklaracje i czcze formułki, lecz odkryta na nowo przez cierpienie siła wiary kształtuje wewnętrzną materię większości tych wierszy. Góra przemienienia, na którą wspiął się poeta, oświetla jego utwory prawdziwie świętym światłem. W cyklu „Pamięć” znajdujemy taką niezwykle znaczącą konstatację: To, co mnie dotyka palcem, bólem, nienazwaniem, / Jest ze światła. Poeta jest już „przygotowany” na każdą ewentualność losu, bo obcując z czymkolwiek, potrafi wejrzeć w świetlistą naturę wszechrzeczy. Wielka to, doprawdy łaska, móc wypowiedzieć z taką prostotą i wdziękiem to, co tak zagadkowo przychodzi do nas jako objawienie:
Zmierzch posypuje popiołem [kwitnącą na wzgórzu jabłoń, A ja biegnę nad jezioro niczym linia [prosta, Teraz nic mi nie potrzeba.
Ta poezja uczy nas nie tylko trudnej sztuki godzenia się z wyrokami losu, ale też odnajdywania w każdej chwili, w każdej sytuacji prześwitu ku innej rzeczywistości, skąd przychodzi miłosne wsparcie w doczesnych udrękach.
opr. ab/ab