Jedność chrześcijan to żmudne dążenie do prawdy
Nie jest przyjemnie dokonywać oceny własnego gniazda rodzinnego. Jeśli jednakże przyjmie się, że ma to charakter oczyszczający, to warto do tego przystąpić, chociażby człowiek miał mieć lekkiego kaca.
Powodem krytycznego odniesienia się do wystąpień niektórych braci i sióstr z mojego Kościoła, także tych wysoko postawionych, jest zakończony w poniedziałek Tydzień Powszechnej Modlitwy o Jedność Chrześcijan. Jakkolwiek idea słuszna i jak najbardziej na czasie, to jednak staje się ona powodem to tworzenia dzisiaj, zapewne pod wpływem mód światowych, swoistej nowomowy zawierającej stwierdzenia cokolwiek dziwaczne. Polityczna poprawność jest trendem mającym na celu zamknięcie możliwości dyskusji na pewne tematy poprzez używanie w przestrzeni publicznej swoistego języka. Przypomina to trochę frazę z książek o Harrym Potterze, gdzie wystarczyło Lorda Voldemorta nazwać „Ten, którego imienia się nie wypowiada”, a już miało się poczucie bezpieczeństwa, jakby magiczne zaklęcie mogło zmienić rzeczywistość. Ale właśnie ową nowomową posługują się „kapłani współczesności”, szczególnie w mediach i polityce, aby dokonywać zmian w rzeczywistości, jakby słowo mogło zmieniać to, co nas otacza, a szczególnie prawa logicznego myślenia. Podobne zideologizowanie mowy, mające na celu zmianę rzeczywistości, zauważyć można i w Kościele katolickim.
Pośród wielu modlitw we wspomnianym okresie miałem możliwość wysłuchania pewnej specyficznej „Oratio Fidelium”. W jednym z wezwań nabożna osoba modliła się, aby ci, którym Bóg powierzył władzę w Kościołach i wspólnotach chrześcijańskich, wiernie wypełniali powierzone przez Boga zadania. Egalitarny charakter tego modlitewnego wezwania jest miły dla ucha, ale dla umysłu, kierującego się logiką, przypomina raczej zgrzyt styropianu na szkle. Bo jeśli przyjąć, że to Bóg powierzył władzę przywódcom katolicyzmu, prawosławia, protestantyzmu et consortes, to należy stwierdzić, że podział wśród chrześcijan jest Jego darem. Dając bowiem powołanie, czyli zadanie kierowania poszczególnymi wspólnotami, stoi On za rozdarciem Kościoła. Co więcej, to Bóg jest naczelną przyczyną podziału wspólnoty wierzących, gdyż udzielenie owego powołania pochodzi z Jego świętej woli. Choć brzmi to bzdurnie, to jednak można to logicznie wyprowadzić z wypowiedzi osoby modlącej się. Po cóż zatem modlić się o zjednoczenie chrześcijan? Skoro wolą Boga był podział, to ta modlitwa zdaje się być przeciwstawianiem się Jego woli. Idąc tym tropem, dojść możemy do odkrycia, że nasze starania o jedność wierzących w Jezusa to swoiste budowanie nowej wieży Babel, a więc działanie nieskuteczne i przeciwstawiające się Bogu. Jedność jawi się w tym momencie jako obraz ludzkiej pychy, zaś podziały są wyrazem mądrości Boskiej. Logiczne wnioski z jednej modlitwy zaprowadziły nas na antypody dzisiejszego ekumenizmu. Modlitwy, która zapewne była podbudowana jak najlepszą chęcią, tylko że tym jest piekło wybrukowane.
Muszę dotknąć i tego tematu, choć zapewne przez wielu będę okrzyczany jako antysemita. Otóż jeszcze jednym wezwaniem ze wspomnianej modlitwy powszechnej była prośba, aby Naród Wybrany (wyznawcy judaizmu) był wierny przymierzu, które Bóg z nim zawarł. W dobie, gdy ściga się ludzi za „kłamstwo oświęcimskie”, a każdy zarzut przeciwko współczesnemu państwu Izrael natychmiast okrzyczany jest jako antysemityzm, sformułowanie to jest jak najbardziej poprawne politycznie. Tylko, że nie jest ono logiczne. Każdy, kto prześledził dokumenty Vaticanum II, zauważa, iż dzisiejsza relacja Narodu Wybranego (dzisiejsza, czyli po przyjściu Jezusa) określana jest od strony Boga, wiernego przymierzu zawartemu przez Mojżesza. Nie ma natomiast wzmianki o wierności Narodu Wybranego. Dlaczego? Ponieważ odrzucenie Jezusa stanowi odrzucenie Boga objawiającego się człowiekowi. Nie jest tutaj ważne, czy dokonało się to świadomie, czy też nie, ponieważ nie mówimy o odpowiedzialności za czyn, tylko o fakcie. Mówiąc prościej, zastanawiamy się nad tym, czy dany czyn zaszedł, a nie określamy odpowiedzialność karną za jego popełnienie. Idąc tropem tej modlitwy, można stwierdzić, że jeśli Naród Wybrany ma być wierny przymierzu, to powinien uwierzyć w Jezusa. A tu narażamy się na zarzut prozelityzmu i negowania judaizmu. Drugim wyjściem byłoby uznanie, że naród Wybrany nadal jest wierny przymierzu, a to oznaczałoby, że przyjście Chrystusa stało się nic nieznaczącym wydarzeniem w dziejach zbawienia, zaś przyjęcie Dobrej Nowiny pozostawione jest dowolności człowieka, który i tak bez niego może osiągnąć zbawienie. Innymi słowy: Jezus jest pożyteczny, ale niekonieczny do zbawienia. Ale tego chyba ta modlitwa nie zakładała, bo Biblia wyraźnie mówi, że nie ma w żadnym innym zbawienia.
Słuchając wielu audycji na temat zjednoczenia chrześcijan, zauważyłem pewien trend, trochę mnie szokujący. Jak mantra powtarza się frazę, że jedność jest możliwa, ponieważ chrześcijanie różnych wyznań doskonale ze sobą współpracują w różnorakich akcjach i w codziennym życiu. I w tym tkwi szkopuł. Ponieważ jedność chrześcijan nie polega tylko na jako takim współżyciu, ale na wierności Prawdzie. Prawda natomiast nie oznacza żadnego kompromisu, pójścia na układy czy eliminowaniu tego, co sporne. Albo coś jest, albo czegoś nie ma - tertium non datur. Problem w tym, że uznanie prawdy za podstawę jedności zakłada równocześnie użycie rozumu do rozwiązywania trudnych i konfliktowych spraw. Nie zastąpią go piękne słówka ani zaklinanie rzeczywistości poprzez ładnie brzmiące sformułowania. I dlatego dla jedności wyznawców Jezusa nie jest najważniejsze, czy współżyją ze sobą pokojowo, choć jest to jak najbardziej pożyteczne. Jedność wiary to jedność prawd, które Bóg objawił w Jezusie. To pokorne ich uznanie, a nie tworzenie „doskonałej ziemskiej społeczności wierzących”. Dlatego warto zawsze przypominać starą zasadę Arystotelesa: „Platon przyjacielem, ale większą przyjaciółką jest prawda”. Jedność to nie zgodność jak dzisiaj się nas (także z ambon kościelnych) przekonuje, lecz żmudne dążenie do prawdy, która każdego z nas dopiero oświeci i wskaże drogę.
opr. aw/aw