Artykuł z tygodnika Echo katolickie 42 (746)
Mija ćwierć wieku od tragicznych wydarzeń, jakie miały miejsce w okolicach Włocławka. Kontury tamtych dni coraz bardziej wydają się zatarte - zbyt szybko żyjemy, zbyt wiele wyzwań stawia przed nami codzienność.
Młodym, którzy nie pamiętają już komunizmu, coraz trudniej zrozumieć opowieści o bezpiece, podsłuchach, „ścieżkach zdrowia” i „nieznanych” sprawcach mordów dokonanych na kapłanach. Nie interesuje ich to. Paradoksalnie, także wielu starszych z tęsknotą spogląda w przeszłość. - Łatwiej było żyć - usprawiedliwiają się. - Mieliśmy pracę, pieniądze, można było jakoś się ustawić. Zresztą, komuna nie była taka straszna. A wolność? Czy to takie ważne?
Taki jest plon pomieszania prawdy z kłamstwem, które przez dziesięciolecia nam serwowano. Czy dadzą się kiedykolwiek od siebie oddzielić? Ks. Jerzy za podjętą próbę ratowania godności człowieka, przywracania mu należnego miejsca w hierarchii wartości, zapłacił najwyższą cenę: oddał swoje życie. Jak dziś spoglądamy na tę ofiarę? Kim on dla nas jest? Świętym czy tylko bohaterem, którego podziwiamy, ale nie zawracamy sobie głowy pytaniem, dlaczego z taką determinacją bronił prawdy o człowieku? W perspektywie niedalekiej beatyfikacji nabierają one szczególnego ciężaru gatunkowego.
Podczas jednej z rozmów z ks. prałatem Zygmuntem Malackim, proboszczem parafii św. Stanisława Kostki na warszawskim Żoliborzu, a wówczas od roku rektorem kościoła akademickiego św. Anny, opowiedział mi o swoim ostatnim spotkaniu z ks. Jerzym, kilkanaście dni przed jego śmiercią. Atmosfera politycznej nagonki była już wtedy bardzo napięta, Jerzy Urban (paradoks: dziś - bywalec salonów, zapraszany do redakcji i studiów telewizyjnych w charakterze autorytetu moralnego) jawnie mówił o „ostatecznym” rozwiązaniu problemu. W którymś momencie padło pytanie do ks. Popiełuszki: „Jurek, czy ty się nie boisz śmierci? Przecież doskonale wiesz, że ona gdzieś nad tobą wisi, wokół ciebie krąży?”. Zapadła pełna powagi cisza. - Pamiętam jak dziś - wspomina po latach kustosz warszawskiego sanktuarium - że ksiądz Jerzy przestał pić kawę, uśmiechnął się, podniósł nieco głowę do góry i zaczął mówić: „Wiesz, nie boję się śmierci, o śmierć ocierałem się kilka razy. Jestem przygotowany na nią”. Czułem, że rozmawiam z człowiekiem, który jakby już jedną nogą był w innej rzeczywistości. Kiedy przyszedł 19 października 1984 r., rozmowa jakby na nowo ożyła! Inaczej spojrzałem na wszystko. Rozmawiałem z młodym kapłanem, który czuł, że w każdej chwili może zginąć, oddać życie; a jednocześnie był radosny, uśmiechnięty! On nie miał w sobie lęku. Nie tłumaczył, że chciałby uciec, uniknąć śmierci. Z jego wypowiedzi wynikało, że jest wewnętrznie przygotowany. Mało tego, dało się wyczuć, iż wie o tym, że ta śmierć - wcześniej czy później - dopędzi go! Dopiero dziś, po lekturze kolejnych odtajnionych dokumentów bezpieki, zobaczyłem, jak bardzo był osaczony, pod jaką presją żył, jak trudno mu było nieść brzemię, które sam sobie nałożył.
Ołtarz w kościele św. Stanisława Kostki, choć w ostatnich latach przeszedł gruntowny remont, nie jest wykończony. Dlaczego? - Jak Pan Bóg pozwoli - odpowiada ks. Malacki - niedługo ks. Jerzy zostanie beatyfikowany. Wówczas jego doczesne szczątki zostaną przeniesione do prezbiterium, w miejsce, gdzie tylekroć razy sprawował Eucharystię. Zostanie to z pewnością w jakiś sposób materialnie zaznaczone.
W naszej rozmowie przewija się też inny wątek: jak określić to miejsce? Czyim patronem ma być ks. Popiełuszko? Przypomniała mi się rozmowa w zakrystii sprzed paru godzin. Mężczyzna opowiadał o Mszach za Ojczyznę, o homiliach wątłego kapłana, którego głos wraz z kolejnymi zdaniami stawał się coraz bardziej donośny i twardy. Wiele razy pojawiło się określenie: „sanktuarium sumienia”. Może właśnie to jest odpowiedź? Czy w świecie, który nie liczy się z głosem sumienia, próbuje je formować jak plastelinę, ks. Jerzy Popiełuszko będzie świadkiem prawdy zapisanej w ludzkich sercach? Czas pokaże.
opr. aw/aw