28-letni Paweł żyje dzięki wstawiennictwu bł. Męczenników Podlaskich; O cudzie i uratowanym zdrowiu
Lekarze dawali mu niecałe pół roku życia i bezradnie rozkładali ręce. Diagnoza brzmiała jak najgorszy wyrok. W głowie miał tykającą bombę, której nie dało się rozbroić. Dla Boga jednak nie ma nic niemożliwego.
Mówi, że mimo upływu czasu trudno mu wracać do tamtych wydarzeń. Głos więźnie w gardle, a w oczach kręcą się łzy, gdy przypomina sobie, co przeżył. Mimo to zgodził się po raz kolejny opowiedzieć o tym, czego doświadczył.
Paweł Mazurek ma 28 lat. Pochodzi z Ulana. Dziś jest... wodzirejem i didżejem. W weekendy prowadzi wesela, szkolne imprezy i festyny. Jest wtedy w swoim żywiole. Taniec i muzykę lubił od najmłodszych lat. Przyznaje, że choroba zabrała mu dzieciństwo, ale teraz nadrabia to, co wtedy stracił.
- Wszystko zaczęło się w styczniu 1995 r. Byłem w drugiej klasie szkoły podstawowej. Starszy brat, z którym spałem w jednym pokoju, zauważył, że dzieje się ze mną coś dziwnego. Byłem nieprzytomny, a z ust leciała mi strużka śliny. Rodzice zadzwonili po pogotowie. Lekarz, który wtedy do nas przyjechał, powiedział, iż to padaczka i chciał wracać do szpitala. Mama zagrodziła mu drogę. Zażądała wyjaśnień. Zabrano mnie do karetki. W radzyńskim szpitalu potwierdzono diagnozę ratownika. Wykonano mi badanie EEG i przepisano lekarstwa. Zalecono też wizytę u neurologa dziecięcego w Lublinie - opowiada Paweł.
W tamtejszym szpitalu stwierdzono jednak, że chłopcu nic nie dolega. Kazano jedynie przyjmować przepisane tabletki. Po kilku miesiącach lekarka uznała, że medykamenty można odstawić. Dwa tygodnie później Paweł doznał dziwnego ataku. Jego głowa wykręciła się w stronę pleców. Nie mógł mówić. Taki stan trwał przez kilkadziesiąt sekund i powtarzał się co miesiąc. Neurolog z Lublina zbagatelizowała uwagi państwa Mazurków. 19 lutego 1998 r. chłopak trafił do szpitala w Radzyniu, gdzie wykonano tomografię głowy. Tamtejsi lekarze od początku wiedzieli, że z ich kilkunastoletnim pacjentem dzieje się coś niedobrego. Nikt jednak nie chciał wyznać prawdy coraz bardziej zdenerwowanym rodzicom.
Mazurkowie pokazali wyniki krewnemu, który był lekarzem. - Tato pojechał do Centrum Zdrowia Dziecka i poprosił o prywatną konsultację. Tam dowiedział się, że powinienem jak najszybciej znaleźć się w szpitalu w Międzylesiu - wspomina Paweł. 6 marca razem z mamą był już w CZD. Trafił na oddział neurochirurgii. Okazało się, że miał guza mózgu. Zrobiono mu rezonans magnetyczny i dwa razy pobierano płyn mózgowo-rdzeniowy. Potem dokonano biopsji guza. Diagnoza brzmiała tragicznie: PNET, czyli prymitywny guz centralnego układu nerwowego. Był on umieszczony głęboko w mózgu i miał najwyższy stopień złośliwości. Operacja stała się niemożliwa ze względu na trudną lokalizację guza. Lekarze orzekli, że Paweł ma przed sobą co najwyżej pół roku życia. Rozpoczęto chemioterapię, a później naświetlania.
Paweł przesłał mi świadectwo swojej mamy. Pani Dorota opisuje w nim cały przebieg choroby syna, w tym pobyt na onkologii, która znajdowała się na siódmym piętrze. „Panuje tu inna atmosfera niż w pozostałej części szpitala. Tu jest po prostu ciszej, każdy uważa na to, co mówi, a wszystkie dzieci, nawet te najmniejsze, wiedzą prawie wszystko na temat przebiegu leczenia i swojej choroby. Tu w powietrzu czuje się śmierć, zapach, który trudno opisać i przyzwyczaić się do niego”.
Pawłowi wypadły włosy, zachorował na zapalenie płuc, a wyniki krwi pogorszyły się. Na początku kuracji guz się zmniejszał, ale potem znowu zaczął rosnąć. Zdecydowano o zastosowaniu bardzo silnej chemii, tzw. pięciodniowej.
- Miałem bardzo zniszczone żyły. Pielęgniarki nie mogły się wkłuć, żeby podać mi kolejne kroplówki. Czasem kłuły mnie nawet po kilkanaście razy. Po pierwszej serii tej chemii wróciłem do domu. Zaczęła boleć mnie głowa, pojechaliśmy więc do szpitala w Radzyniu - mówi Paweł.
Leki i zastrzyki przeciwbólowe pomagały tylko na chwilę. Szybko okazało się, że doszło do wylewu krwi do mózgu. Chłopak doznał paraliżu jednej strony ciała. Kolejnym ciosem była zapaść. Paweł stracił przytomność. Jego serce uderzało tylko 42 razy na minutę. Lekarze powiedzieli, że ma przed sobą maksymalnie trzy godziny życia. Taki stan trwał... tydzień. Chłopcu podawano krew, ale nikt nie wierzył, że z tego wyjdzie. Kiedy odwiedził go ks. Jacek Sereda, jego katecheta, wydarzyło się coś nieoczekiwanego. - Otworzyłem wtedy oczy i powiedziałem: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”. Ksiądz krzyknął tylko: „Mój ty kochany policjancie!”, bo mówiłem mu kiedyś, że chciałbym wykonywać ten zawód. Potem znów odpłynąłem. Kolejny raz ocknąłem się przy siostrze ciotecznej - opowiada. Kilka dni później całkowicie odzyskał przytomność. Chciał wrócić do domu. Prośbie stało się zadość. Był Wielki Czwartek. Dzień później dzięki ks. Jackowi przystąpił do spowiedzi, przyjął Komunię św. i sakrament namaszczenia chorych.
Do tego momentu przy życiu utrzymywały go kroplówki. Ale teraz coś drgnęło. Poprosił o normalne jedzenie. W Niedzielę Wielkanocną z pomocą bliskich usiadł na wersalce. Dwa tygodnie później pojechali do Radzynia zrobić morfologię krwi. - Na mój widok wszyscy się dziwili. Potem pojechaliśmy do CZD. Kiedy ujrzała mnie moja pani doktor, najpierw się przeżegnała, a potem spytała: „Paweł, ty żyjesz?!”. Później przyznała, iż chciała moje dokumenty odesłać do archiwum. Myślała, że już mnie nie ma na tym świecie. Zaleciła dalszą chemioterapię, ale słabszą, bo 80%. 27 października 1999 r. rezonans powtórzono. Niespodziewanie okazało się, że guz zniknął. Lekarze, którzy opisywali zdjęcia mojej głowy, orzekli, że „operacja była udana i bardzo ładnie zrobiona”. O tym, iż żadnej operacji nie było, poinformowała ich moja pani doktor. „Lekarze zwątpili i orzekli, że wygląda to tak, jakby ktoś włożył rękę do głowy Pawła i wyjął stamtąd guz” - pisze pani Dorota. Lukę po nowotworze, mającą wielkość kurzego jajka, wypełnił płyn ustrojowy. Mimo to zalecono kolejne cykle chemii, by „dobić gada”. 3 marca 2000 r. Paweł otrzymał kartkę z napisem: „Zakończono leczenie onkologiczne”.
Paweł i jego bliscy uważają, że cud uzdrowienia nastąpił dzięki wstawiennictwu bł. Męczenników Podlaskich. Ks. Jacek zalecił, by to za ich pośrednictwem bliscy chłopaka szturmowali niebo. Mazurkowie zaczęli pielgrzymować do Pratulina, odmawiać nowenny ku czci pratulińskich unitów i zamawiać Msze św. - Za każdym razem wpisywaliśmy się do księgi próśb i podziękowań. Mama żartuje, że zostaliśmy wysłuchani dzięki naszemu natręctwu. Teraz każdego, kto ma jakieś kłopoty, kierujemy do Pratulina - tłumaczy Paweł, przyznając, iż na początku nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo poważna choroba go dotknęła. - Grozę poczułem dopiero wtedy, gdy zobaczyłem matkę płaczącą nad ciałem zmarłego syna. Ten chłopak był ode mnie młodszy. Bawiłem się z nim dzień wcześniej. W szpitalu wiek nie gra roli i nie stwarza granic. Graliśmy razem w karty. Potem widziałem, jak wywożą go pod białym przykryciem. To dało do myślenia - wspomina.
Opowiadając o swojej chorobie, mówi też o ludziach, którzy nigdy go nie opuścili. O mamie, która zawsze i wszędzie mu towarzyszyła, tacie, rodzeństwie pozbawionym przez długi czas matki, kapłanach, krewnych i kolegach ze szkoły, którzy go odwiedzali. Pomimo choroby i związanych z nią trudności udało mu się skończyć wymarzone technikum i zdać maturę. Potem były studia na specjalności animator i menadżer kultury oraz obrona pracy dyplomowej. Profesja wodzireja daje mu wiele satysfakcji. Organizowanie imprez to jego specjalność. Zawodowo robi to od trzech lat. - I na razie nie zamierzam z tym kończyć - podsumowuje.
Agnieszka Wawryniuk
Echo Katolickie 28/2014
opr. ab/ab