Bóg chce naszego dobra
Stopniowo zaczęła rozpraszać się mgła sprzed moich oczu... Choroba, która mnie dotknęła, dała mi bardzo dużo czasu na modlitwę - rozmowę z Maryją, Jezusem i św. Janem Pawłem II. I ta żywa więź odmieniła moje życie - zaznacza pani Lidka.
Niezależnie od tego, co się nam przydarza, za wszystko trzeba dziękować Bogu i wytrwale dźwigać swój krzyż. Tylko wtedy, kiedy będziemy wdzięczni, pokorni oraz w pełni ufni, możemy liczyć na pomoc - przekonuje moja rozmówczyni na wstępie. - To niełatwe. Dla mnie też takie było. Dziś jednak wiem, że doskonały jest jedynie Pan Bóg i Jego plan wobec nas. I wszystko dzieje się według Jego woli. To, co jest w życiu najważniejsze, to poddanie się jej, posłuszeństwo oraz głęboka wiara w Bożą wszechmoc, dobroć i miłosierdzie - wyjaśnia.
Parafianka siedleckiej wspólnoty pw. św. Jana Pawła II zapytana o to, jak dziś wygląda jej życie, bez wahania odpowiada, że uczy się na nowo chodzić... za Jezusem. - Czego pragnie człowiek? Jeszcze niedawno powiedziałabym - jak większość - miłości, szczęścia, zdrowia, pieniędzy. Na co dzień musimy przecież dbać o rodzinę, pracę, kulturę, rozwój. Poświęcamy też trochę czasu na naszą duchowość, chodząc na Msze św., pielgrzymując do sanktuariów, odmawiając modlitwy - szczególnie w chwilach niepowodzeń życiowych. Ludzie w różny sposób podchodzą do wiary. Niektórzy żywo angażują się w życie Kościoła. Innym wystarczy codzienny pacierz i Eucharystia raz w tygodniu. Są i tacy, którzy zapominają nawet o tym, bo przecież są ważniejsze sprawy. Do której grupy należałam wcześniej? Byłam chyba pośrodku. Modliłam się, choć czasem, w natłoku przyziemnych spraw, w biegu. Dziś myślę i patrzę na wszystko inaczej. Nie mam poczucia pośpiechu. Dziś jest silna potrzeba serca, aby w skrytości wielbić dobrego Boga. Ale to wszystko wymagało czasu i pewnego doświadczenia - zauważa pani Lidka.
Z radością rozpoczynała pracę w nowej firmie. Obiecała szefowi, że włoży w nią całe serce. Wczytywała się więc w dokumenty, tworzyła plany na kolejne dni, rozdzielając sprawy pilne od mniej ważnych. - Moja radość nie trwała zbyt długo. Zakres obowiązków był bardzo duży i żeby wszystkiemu podołać, zostawałam po godzinach albo zabierałam część pracy do domu. Skończyły się szczęśliwe chwile z rodziną, bo zwyczajnie brakowało mi na nią czasu. Łudziłam się, że wszystko się unormuje. Lecz czas płynął, a obowiązków nie ubywało. Nie dosypiałam, byłam przemęczona, ale nie poddawałam się - rozpamiętuje pani Lidka, opisując: - Zależało mi również na dobrych relacjach ze współpracownikami. Z domu rodzinnego wyniosłam wiarę, kulturę i szacunek do ludzi, lecz nie zawsze to samo otrzymywałam od innych... Bywały dni, gdy wracałam do domu ze łzami w oczach. Bolało mnie, że nie mam już czasu dla najbliższych, dla Boga, bo po prostu zasypiam z przemęczenia, wypowiedziawszy zaledwie kilka słów modlitwy.
Gdy syn pani Lidki zachorował, przez dwa tygodnie nocami czuwała w szpitalu przy jego łóżku. - Rano zmieniał mnie mąż, ja brałam prysznic, szykowałam starszego syna do szkoły i biegłam do pracy. Byliśmy daleko od rodziny i sami wśród ludzi, a potrzebowaliśmy pomocy. Wówczas, w sposób zaskakujący i niespodziewany, przyszła odpowiedź - idź ze wszystkim do Boga, On pomoże. Zaczęłam rozumieć, że kościół to nie jest strata czasu, bo właśnie tam się wyciszam i nabieram sił - wspomina.
- Dostałam przeniesienie służbowe. Nowe obowiązki, nowi współpracownicy, a wraz z nimi - trudne relacje. Gdy inni mi dokuczali, zaczęła odpłacać tym samym - przyznaje, jednocześnie wyjaśniając, że wtedy po raz kolejny zwróciła swoje oczy do Boga: - Dobry Ojciec nigdy mnie nie zostawił, tylko ja nie zawsze o Nim pamiętałam. Było mi wstyd, że dopiero „jak trwoga, to do Boga”. Zaczęłam szczerze modlić się za tych, którzy mi źle życzą. To przyniosło uspokojenie. Byłam zadowolona z nowej sytuacji, podziękowałam Bogu za pomoc, ale niewiele zmieniłam w swoim życiu. Aż przyszła niespodziewana choroba.
Był koniec lutego 2012 r. Zaczęło się niewinnie, od bólu szyi i barku. - Myślałam, że może gdzieś mnie „zawiało”. Dolegliwości, które brałam za przeziębienie, pogłębiały się, przechodząc w silny ból lewego barku, ręki i drętwienie palców. Zaczęły pojawiać się problemy ze zmianą pozycji. Coraz ciężej było się schylić czy podnieść. Rezonans wykazał przepukliny na poziomie C3-C4, C5-C6, C6-C7 i dyskopatie. Jedynym ratunkiem miał być szpital - przedstawia swoją historię pani Lidka.
- Zastosowano bardzo silne leczenie. Byłam wymęczona bólem i terapią. I załamana, że po raz pierwszy spędzę Święta Wielkanocne w szpitalu, a nie w domu, z najbliższymi. Przypomniałam sobie o modlitwie. Stopniowo zaczęła się rozpraszać mgła sprzed moich oczu... - ocenia, wspominając: - Rankiem, 8 kwietnia, doświadczyłam czegoś absolutnie niezwykłego. Naprzeciwko mojego łóżka, na ścianie, wisiał krzyż. Modląc się, cały czas parzyłam na niego. W pewnym momencie zamiast krzyża zobaczyłam postać Jezusa Miłosiernego. Tajemnicza siła wyrwała mnie z łóżka i kazała iść przez korytarz na kolanach. Nie mogłam tego opanować. Ogarnął mnie niesamowity spokój, błogość i wielka miłość do wszystkich ludzi. Nie pamiętam, co wówczas mówiłam, ale na pewno wysławiałam Boga. Przeniesiono mnie na oddział intensywnej terapii i podano dużą dawkę relanium. Następnego dnia odwiedził mnie psychiatra. Pytał, czy słyszę jakieś dziwne, pozaziemskie głosy... Skłamałam, że niczego nie pamiętam. W wypisie szpitalnym zanotowano m.in., że wystąpiły u mnie ostre zaburzenia psychotyczne, prawdopodobnie polekowe. Ja jednak wiem, że to działo się naprawdę.
- Po intensywnych rehabilitacjach nastąpiła poprawa, ale na krótko. Powróciły dawne dolegliwości. Ból szyi i barku oraz drętwienia zaostrzyły się. Doszły do tego jeszcze na zmianę - ciężkość i osłabienie kończyn, mdłości, zawroty głowy z bardzo silnym bólem. Musiałam się wycofać z życia zawodowego. Ortopedzi zgodnie twierdzili, że w trybie pilnym trzeba przeprowadzić operację kręgosłupa. W przeciwnym razie grozi mi niedowład i paraliż czterokończynowy. Ja jednak miałam głębokie przeświadczenie, że wszystko będzie dobrze. Przekładałam więc kolejne terminy zabiegu... - wspomina.
- Choroba nasiliła się. W kwietniu 2014 r., po krótkim pobycie w szpitalu, odwieziono mnie do domu karetką - na noszach. Rodzina była zrozpaczona, niektórzy mieli mi za złe, że nie chcę poddać się zabiegowi. To był bardzo trudny czas zarówno dla mnie, jak i najbliższych. Mąż musiał przejąć wszystkie domowe obowiązki i jeszcze mnie pielęgnować - opisuje moja rozmówczyni, tłumacząc: - Byłam przykuta do łóżka. Jedyną rzeczą, którą mogłam wówczas robić bez granic, była modlitwa. Codziennie żarliwie odmawiałam wszystkie tajemnice Różańca. Zasypiałam i budziłam się z paciorkami w ręku. Choroba dała mi dużo czasu na modlitwę - rozmowę z Maryją, Jezusem i św. Janem Pawłem II. I ta żywa więź odmieniła moje życie!
Ostateczny termin operacji został wyznaczony na połowę sierpnia. - Dziwne, ale zaczęłam godzić się ze wszystkim. Zdałam sobie sprawę, że jestem ciężarem - wspomina pani Lidka, opowiadając: - Była pierwsza sobota sierpnia. Nastawiłam sobie nagrywanie Mszy św. z krakowskich Łagiewnik, aby na drugi dzień, w czasie, gdy moja rodzina będzie w kościele, móc sobie ją odtworzyć i duchowo razem z nimi ją przeżywać. W niedzielę zaczęłam szukać nagrania. Kiedy stwierdziłam, że nabożeństwo się nie nagrało, zapłakałam, pytając: „Boże i co ja teraz zrobię, kiedy nawet pójść do Ciebie nie mogę...?”.
- Następnego dnia, tuż po przebudzeniu, odniosłam wrażenie ciepła i niesamowitej lekkości. Takiego cudownego uczucia już kiedyś doświadczyłam - podczas wizyty Papieża Polaka w Siedlcach w roku 1999. To samo poczułam właśnie wtedy - pani Lidka wraca pamięcią do wydarzeń z 3 sierpnia 2015 r., uzupełniając myśl stwierdzeniem, że owa „lekkość” była naprawdę czymś dziwnym. - Od ponad roku byłam jakby zesztywniała. Tym razem poczułam, że nogi są swobodne. Jeszcze poprzedniego dnia, żeby usiąść, musiałam mieć na szyi kołnierz ortopedyczny, który utrzymywał i stabilizował głowę. Tymczasem swobodnie usiadłam na łóżku, po czym wstałam. Na drżących, chwiejących się nogach doszłam do przedpokoju. Co to było za szczęście!
- Lidziu, ty chodzisz! - krzyczał radośnie mąż: - Nie mówiłem ci, ale wczoraj w kościele patrzyłem w oczy św. Jana Pawła II i błagałem, żeby ci pomógł. Ojciec Święty wysłuchał naszych modlitw!
- Bóg chce naszego dobra. Czasami ciężko nas doświadcza, ale tylko po to, byśmy mogli odkryć prawdziwą pełnię życia - zapewnia dzisiaj, dodając: - To cud, że znowu zaczęłam chodzić. Każdego dnia dziękuję Bogu i świętemu patronowi za tę łaskę. Dziękuję też Panu za wytrwałość i wielką miłość mojego męża, synów i bliskich. Miałam 46 lat, gdy został zburzony we mnie stary człowiek. Dziś wielbię Boga, jak potrafię, starając się służyć Mu w pokorze. I opowiadam, czego doświadczyłam. Dziękuję Ci, Boże, za naszą nową wspólnotę pw. św. Jana Pawła II. Wraz z jej powstaniem ja i wiele innych osób narodziło się na nowo w Tobie...
GU
Echo Katolickie 12/2016
opr. ab/ab