Poruszające świadectwo 30-letniej kobiety, która - mimo rozwodu - jest wierna sakramentowi małżeństwa
Musiałam wybaczyć: sobie, mężowi, Bogu, do którego miałam żal, że dopuszcza, by te wszystkie złe rzeczy działy się w moim życiu. Dzisiaj z całego serca dziękuję Mu za to, czym mnie doświadczył, ponieważ wiem, że, działając przez te wydarzenia, chciał mnie zawrócić z grzesznej drogi. Tylko ja byłam tak ślepa, że tego nie dostrzegałam - opowiada 30-letnia Milena. Oto jej świadectwo.
Wychowałam się w rodzinie katolickiej, ale relacje w niej były niszczone i zaburzone przez chorobę alkoholową mojego taty. Mimo to był dobrym człowiekiem, bo starał się wpoić nam troskę o drugiego, wartości uniwersalne. Bez wątpienia byłam córeczką tatusia, a mój sześć lat młodszy brat synkiem mamusi. Choć w domu nie było przemocy, to jednak stres, kłótnie rodziców i napięcie odbijały się na naszych emocjach.
Kiedy stałam się nastolatką, poczułam, że w ojcu nie mam wsparcia, brakowało mi również męskiego autorytetu, więc zaczęłam szukać go poza domem. Wkroczyłam też w okres buntu. Bóg przestał mieć dla mnie znaczenie. Wprawdzie wciąż w Niego wierzyłam, ale zepchnęłam Go na margines życia.
Pewnego dnia poznałam starszego chłopaka, który szybko stał się ucieczką od rodzinnych problemów. Dziś wiem, że nie był dla mnie odpowiednim towarzystwem, ale wtedy tak bardzo się zakochałam... Dla tego mężczyzny poświęciłam wszystko. Próbowałam z nim różnych rzeczy: był alkohol, narkotyki... Rodzice nie akceptowali mojego związku, jednak nie przejmowałam się tym. Mało tego, wreszcie znalazłam sposób, by zrobić im na złość, odpłacić za wszystkie kłótnie. Im więcej mi zabraniali, tym bardziej kombinowałam, robiłam na przekór.
W drugiej klasie liceum zaszłam w ciążę. Mój chłopak powiedział wówczas, że decyzja należy do mnie, że nieistotne, czy urodzę, czy poddam się aborcji, on i tak będzie ze mną. Nie miałam serca, by zabić nasze dziecko.
Rodzice dowiedzieli się o ciąży dość późno. Byłam szczupła, więc długo nie było jej po mnie widać. W szóstym miesiącu trafiłam do szpitala. Okazało się, że życie maleństwa jest zagrożone. Musiałam spędzić na oddziale kilka tygodni. Jednak ten czas był mi bardzo potrzebny. Pokochałam nasze dziecko. Pragnęłam, by przyszło na świat całe i zdrowe.
W całej tej sytuacji rodzice okazali mi dużo wsparcia. Mimo że sami cierpieli, bo przecież sprawiłam im ogromny zawód, bo nie o takiej przyszłości dla mnie myśleli...
Urodziłam chłopczyka. Nazwaliśmy go Kacperek. Lekarze mówili, że to wcześniak, więc musimy być gotowi na wszystko. Wtedy przypomniałam sobie o Bogu. Codziennie chodziłam na Mszę św., modliłam się, by sprawił cud. Niestety synek żył tylko 23 dni. Bardzo przeżyłam jego śmierć. Jednak nie zaowocowało to nawróceniem, ale w pewnym sensie wzięłam się w garść.
Zostawiłam ojca mojego dziecka, bo wreszcie zrozumiałam, że ten związek mnie niszczy. Skończyłam szkołę, poszłam na studia. Kiedy byłam na trzecim roku, poznałam pięć lat starszego chłopaka. Sprawiał wrażenie faceta poszukującego stabilizacji, mającego wyznaczone priorytety, poza tym po wcześniejszych przeżyciach pragnęłam mieć własny dom, dziecko. Zdecydowaliśmy się na ślub cywilny, ponieważ mój narzeczony stwierdził, że na razie nie mamy pieniędzy na ślub kościelny, wesele itd. Wkrótce na świat szczęśliwe przyszedł nasz synek. Jednak małżeństwo nie opierało się na solidnych fundamentach. Nie było w nim Boga, Kościoła, modlitwy. Chcieliśmy układać życie po swojemu. W końcu postanowiliśmy wziąć ślub kościelny. Ceremonia miała miejsce podczas chrztu Bartka.
Na początku było nam dobrze, ale po pewnym czasie wszystko zaczęło się psuć. Mniej więcej rok po urodzeniu syna mąż pierwszy raz podniósł na mnie rękę. Wkrótce okazało się, że nie był to pojedynczy incydent. Kiedy zostałam dotkliwie pobita, postanowiliśmy się rozstać. Nie był to jednak jedyny powód, w międzyczasie dowiedziałam się bowiem, że w życiu mojego męża pojawiła się inna kobieta. Odszedł z 13 lat młodszą od siebie dziewczyną. Kiedy doszły do mnie wiadomości, że dwa tygodnie później zawiózł ją do rodzinnego domu i oficjalne przedstawił bliskim, załamałam się. Była wiosna, wszystko budziło się do życia, a ja - choć miałam dziecko - czułam, że nie dam rady stawić czoła światu...
Mimo swojej choroby dużym wsparciem był dla mnie tata. Choć wydawało mi się wtedy, że już gorzej być nie może, na początku sierpnia mój świat ponownie legł w gruzach. Nagle zmarł mój ojciec. Rok po jego śmierci niespodziewanie odszedł brat mojej mamy, który w pewnym sensie zastępował nam tatę. Kilka miesięcy po wujku zmarła moja jedyna babcia, u której mieszkaliśmy z mężem po ślubie. Byłam z nią bardzo zżyta.
Te wszystkie wydarzenia sprawiły, że zamknęłam się w sobie niczym pancernik.
Kiedy po rozstaniu z mężem wróciłam do mamy, pojawiło się stare towarzystwo. Zaczęli mnie wyciągać na imprezy. Wychodziłam z nimi, bo potrzebowałam akceptacji, chciałam gdzieś przynależeć. Nie trwało to jednak długo, bo w środku cały czas czułam tęsknotę za czymś nieokreślonym, jakbym czegoś szukała. I Pan Bóg zaczął wkraczać w moje życie...
Dzięki proboszczowi z mojej parafii trafiłam do Wspólnoty Trudnych Małżeństw Sychar. Na początku było ciężko. Byłam tak zamknięta w sobie i poraniona, że nie potrafiłam powiedzieć o sobie choćby słowa. Przełamałam się dopiero po pół roku. Wzięłam też udział w kursie Nowe Życie. Powoli zaczęłam się otwierać. Prosiłam też Boga, by dał mi nowe serce. Jednak zanim to się stało, musiał skruszyć to, co było we mnie stare, zatwardziałe. Ta moja przemiana bolała. Owszem, Pan leczył, uzdrawiał, dotykając miejsc szczególnie wrażliwych. Czasami pojawiała się myśl, by zawrócić, zrezygnować. Zaraz jednak przywoływałam się do porządku, przypominając sobie, że wybrałam słuszną drogę. Wprawdzie była ona trudna, wyboista i kręta, ale ostatecznie odnalazłam Boga i pokój w sercu.
Mamy z mężem rozwód cywilny, lecz on żyje z inną kobietą. Mimo to kilka lat temu postanowiłam z powrotem włożyć na palec ślubną obrączkę. Jestem wierna sakramentowi małżeństwa. Najpierw jednak musiałam wybaczyć: sobie, mężowi, Bogu, do którego miałam żal, że dopuszcza, by te wszystkie złe rzeczy działy się w moim życiu. Dzisiaj z całego serca dziękuję Mu za to, czym mnie doświadczył, ponieważ wiem, że, działając przez te wydarzenia, chciał mnie zawrócić z tej grzesznej drogi. Tylko ja byłam tak ślepa, że tego nie dostrzegałam.
Bóg przemawiał do mnie nieustannie i subtelnie przez ludzi oraz wszystko, co działo się w moim życiu. Nie było jakiegoś konkretnego momentu, który przyczyniłby się do mojego nawrócenia, tzw. wow! Do tego, by ponownie założyć obrączkę, musiałam dojrzeć. Przeczytałam i wysłuchałam wiele sycharowskich świadectw, myśląc, że ja nie miałabym tyle siły. Tymczasem podczas modlitwy usłyszałam wyraźnie słowa: Ja będę twoją siłą. Nie mam wątpliwości, że pochodziły one od Boga, który tej obietnicy dotrzymuje. To On sprawił, że przełamałam się i publicznie opowiedziałam o tym, jak Pan zmienił moje życie. Nie było to łatwe. Musiałam do tego dojrzeć.
W minione wakacje wraz z mamą i synkiem pojechałam na rekolekcje z Ruchem Rodzin Nazaretańskich, a wcześniej przyjęłam szkaplerz. Zrozumiałam wówczas, jak wielką wartość ma oddanie się Maryi. W sierpniu poszłam też na pielgrzymkę, podczas której prosiłam, bym potrafiła otworzyć się na Bożą łaskę, wyjść do ludzi.
Podczas Adwentu uczestniczyłam w dniu skupienia dla nauczycieli, gdzie otrzymałam znak, iż powinnam dać świadectwo swojego nawrócenia, bo On tego ode mnie oczekuje. Wreszcie odważyłam się i opowiedziałam historię mojego życia, a stało się to na rekolekcjach pod Niepokalanowem, gdzie pojechałam wraz ks. Tomaszem Bielińskim, którego poznałam, gdy przyjechał do mojej parafii. Opowiadał o Wspólnocie Jednego Ducha, nowej ewangelizacji, zapraszając jednocześnie na wieczory chwały. W trzeci czwartek września wybrałam się do Siedlec. Okazało się jednak, że wieczory chwały rozpoczynają się dopiero w październiku. Trafiłam za to na spotkanie WJD i... zostałam do dzisiaj. Ze względu na sporą odległość od mojego miejsca zamieszkania nie przyjeżdżam do Siedlec regularnie, ale z każdego spotkania staram się czerpać garściami. Po pierwsze wspólnota daje mi poczucie akceptacji, czyli to, czego pragnęłam i szukałam przez większość mojego życia. Po drugie, kiedy świat wokół mnie mówi: „jesteś młoda, powinnaś znaleźć sobie faceta i ułożyć sobie życie”, należący do WJD ludzie świadectwem własnego życia umacniają mnie w przekonaniu, że wybrałam słuszną drogę. To wsparcie jest mi bardzo potrzebne. Ponadto zaczynam posługę w Szkole Nowej Ewangelizacji. Nie wiem jeszcze, jak to się potoczy. Czuję jednak, że Bóg do czegoś mnie popycha, powołuje. Może do dawania świadectwa, opowiadania o tym, jak jest wielki, że jak nikt inny potrafi opatrzyć rany i uleczyć serce...
Do tej pory przeszkodą był lęk przed publicznym mówieniem, ale przynależność do wspólnoty Sychar pomogła mi go przezwyciężyć. Jednak brakowało mi w niej wyjścia do drugiego człowieka, dzielenia się żywą wiarą, a to bardzo ważne. Po ostatnim wieczorze chwały usłyszałam np. wiele ciepłych słów. Podeszła do mnie m.in. kobieta, dziękując, że jej nastoletnia córka przeżywająca okres buntu usłyszała moje świadectwo.
Nie wiem, co będzie w przyszłości. To, że przebaczyłam mojemu mężowi i noszę obrączkę, nie oznacza, iż gdyby nagle się pojawił i wyraził chęć powrotu do mnie i do dziecka, zgodziłabym się bez wahania. Od naszego rozstania minęło siedem lat. Musiałby najpierw przepracować pewne rzeczy, dojrzeć. Po ludzku jest to tak trudne, że nie potrafię wyobrazić sobie tej sytuacje, ale oddaję wszystko Bogu. Jeśli taka będzie Jego wola, tak się stanie. Póki co, modlę się za kochankę mojego męża.
Z drugiej jednak strony jestem gotowa na to, iż całe życie będę sama. Nauczyłam się, że nie można zamykać się w sobie, pogrążać w poczuciu skrzywdzenia, osamotnienia. Trzeba otworzyć się na ludzi i zaufać Bogu. On naprawdę jest wielki. Chwała Panu!
NOT. MD
Echo Katolickie 2/2017
opr. ab/ab