Fakt przynależności do Kościoła nie sprawia, że automatycznie jesteśmy lepsi od innych. Jest jednak szansą, którą możemy wykorzystać...
Jestem dumny z faktu, że otrzymałem łaskę przynależności do wspólnoty Kościoła. Wbrew temu, co głoszą dziś media, jawi mi się ona jako rzeczywistość pozytywna. Dobro, którego w niej doświadczam, jest bez porównania większe niż zło, które wnoszę swoją osobą. Naturalnie, widzę też wiele zła w Kościele, ale jest ono dziełem grzesznych ludzi, którzy postępują wbrew temu, czego oczekuje od nich jego założyciel, Jezus Chrystus. Sam zamysł powołania Kościoła jest równie genialny jak jego pomysłodawca — Pan Bóg.
Problemem jest nie tyle funkcjonowanie Kościoła, co raczej zatracanie tożsamości i poczucia przynależności do grona katolików. Wystarczyło kilka lat medialnej nagonki i ośmieszania wiary, a już wielu ludzi z lęku przed opinią lub wykluczeniem wstydzi się swoich chrześcijańskich korzeni. Jednak z perspektywy szkolnego frontu, gdzie pracuję jako katecheta, zauważam również tendencję odwrotną, która dopiero się rodzi, ale z każdym rokiem nabiera siły. Mam na myśli młodych ludzi, którzy w opozycji do powszechnej opinii podkreślają z dumą swą wiarę w Jezusa i przynależność do Kościoła. Czasami wręcz stają w jego obronie, prostując błędne tezy wysuwane pod adresem chrześcijaństwa, nawet jeśli głoszą je nauczyciele.
Jakiś czas temu spotkałem na szkolnym korytarzu ucznia, który w przeciwieństwie do innych ubrany był w doskonale skrojony garnitur. Zapytałem, czy wybiera się na jakąś olimpiadę lub konkurs, a on z szerokim uśmiechem odpowiedział: „Panie profesorze, dziś obchodzę pamiątkę chrztu świętego i włączenia do Kościoła”. Przyznaję, że mnie zawstydził i jeszcze tego samego dnia udałem się do biura parafialnego, by uzupełnić moje braki.
To być może jednostkowy przykład, ale jest wiele sytuacji, które pokazują, że młodzi nie odchodzą z Kościoła, ale próbują go ożywiać w swoim środowisku. Ich przykład dociera często do tych, którzy z powodu nieobecności w kościołach nie słyszą pouczających kazań i konferencji.
Oto w tym roku stało się coś wspaniałego, co można nazwać wiosną Kościoła. W naszej szkole od blisko dwudziestu lat proponujemy młodzieży modlitwę podczas długiej przerwy. Do tej pory uczestniczyło w niej kilka osób, co już samo w sobie było cudowne. Lecz w tym roku świadectwo rówieśników sprawiło, że salka katechetyczna pełna jest uczniów odmawiających liturgię godzin. Doszło do tego, że zabrakło nam brewiarzy i młodzież korzysta ze specjalnych aplikacji w swoich telefonach.
Bynajmniej nie jest to grupa wystraszonych i naznaczonych kompleksem niższości „katoszaraków”. Można tu spotkać młodzież radosną, twórczą, wykształconą, ambitną i świadomą swoich wad i zalet. To właśnie ich świadectwo powoduje, że przychodzą inni. Widzę wtedy oczami wyobraźni scenę, gdy Filip zachęca Natanaela, by ten poszedł z nim zobaczyć Jezusa (por. J 1,43-48). W tych młodych ludziach widać niejako pierwotny zapał ewangeliczny. Gdy dziewczyna czy chłopak odkrywają radość płynącą z wiary, gotowi są do ogromnych poświęceń, jak chociażby do przejścia kilku tysięcy kilometrów z sanktuarium w Piekarach Śląskich do Rzymu, przez całą drogę niosąc ponad dwumetrowy krzyż.
Głęboko wierzę, że w tej JEDNEJ, ŚWIĘTEJ, POWSZECHNEJ I APOSTOLSKIEJ rzeczywistości musi być coś więcej, niż chcieliby nam pokazać ci, którzy nie przepadają za Kościołem. Chrystus wyposażył naszą wspólnotę we wszystkie środki pomocne w realizacji naszego powołania do świętości. Doskonale ujął to św. J. Escriva: „My, chrześcijanie, nie potrzebujemy jednak pytać ani Heroda, ani mądrych tego świata. Chrystus dał swemu Kościołowi pewność nauki, strumień łaski płynącej z sakramentów. [...] Dysponujemy nieskończonym skarbem wiedzy: słowem Bożym strzeżonym przez Kościół; łaską Chrystusa, która udzielana jest w sakramentach; świadectwem i przykładem tych, którzy żyjąc w sposób prawy obok nas, swoim życiem umieli wyznaczyć drogę wierności Bogu”.
Oprócz tego nasz Pan złożył także obietnicę Piotrowi: „Ty jesteś Piotr [czyli Skała], i na tej Skale zbuduję Kościół mój, a bramy piekielnego nie przemogą. I tobie dam klucze królestwa niebieskiego; cokolwiek zwiążesz na ziemi, będzie związane w niebie, a co rozwiążesz na ziemi, będzie rozwiązane w niebie” (Mt 16,18-20). Kościół jest zatem rzeczywistością niezniszczalną, mogącą obejść się beze mnie, ale bez której ja nie mogę stwierdzić, że wierzę we wszystko, co przekazał nam Jezus. Nie można wyrywkowo traktować Jego nauczania. Pojawiają się wtedy różni moderniści, którzy próbują przerobić katolicyzm na swoją modłę, przez co powstają różnorakie hybrydy w postaci „wierzących, ale niepraktykujących”.
Nie da się kochać bez okazywania miłości. Wiara, podobnie jak szczęście, domaga się dzielenia z innymi. Kto przytulił się do Chrystusa, ten pragnie, by i inni doświadczyli podobnego szczęścia. Taki człowiek skłonny jest do wielkich czynów, by zachęcić do wstąpienia na drogę wiary. Wiara jest łaską i jako taka może zostać przyjęta lub odrzucona. Nikt nie jest zmuszany do bycia w Kościele. Bóg zaprasza, a nie terroryzuje. Prawda opiera się na wolności powodującej czasami zachłyśnięcie prowadzące do zapomnienia o Tym, który mówi o sobie, że sam jest prawdą (por. J 14,6).
Wspomniałem wcześniej, że niektórzy zatracili poczucie przynależności do wspólnoty Kościoła. Przyczynia się do tego specyfika polskiej rzeczywistości. Mówi się, że w naszym kraju katolicyzm można wyssać z mlekiem matki. Wiele w tym prawdy, choć gołym okiem widać, że i tutaj zachodzą ogromne zmiany. Biorąc pod uwagę ogromne braki w formacji chrześcijańskiej i znajomości doktryny, można zaryzykować stwierdzenie, że w wielu domach uznających się za katolickie Bóg traktowany jest jako persona non grata.
Na tysiące uczniów, którzy przewinęli się przez salkę katechetyczną przez blisko dwadzieścia lat mojej praktyki nauczycielskiej, tylko RAZ zdarzyło się, że pewna matka zapytała o postępy duchowe swojego syna. Pozostali rodzice albo ten problem marginalizują, albo żyją w przekonaniu, że wszystko jest w najlepszym porządku. Dlatego tak istotne jest, by każdy indywidualnie określił się, czy chce być w Kościele, czy poza nim, licząc się z wszystkimi konsekwencjami swojej decyzji.
Nie muszę chyba tłumaczyć, kto jest bardziej autentyczny: ten, który z radością przyjmuje wiarę i otwiera się na łaski Boga, czy ten, który jak niewolnik zalicza pewne obrzędy, marząc o tym, by w końcu się wyrwać i żyć po swojemu.
Fakt przynależności do Kościoła nie sprawia, że jesteśmy lepsi od innych. Pamiętajmy, że bez Bożej łaski nie możemy niczego dobrego dokonać. Możemy tylko zdecydować, czy na wezwanie wiary odpowiemy „tak” lub „nie”.
Jako ludzie należący do Kościoła założonego przez Chrystusa na fundamencie apostołów musimy podjąć wysiłek, by innym przypomnieć, a czasami ogłosić, że jest Jeden Bóg, który z miłości do człowieka przyoblekł się w ciało, oddał za nas życie i pokonał śmierć, co również stanie się naszym udziałem, zgodnie z Jego wolą. Mamy być ową ewangeliczną lampą i solą (por. Mt 5,13-16), które innych pociągną do Jezusa. Nie wolno nam łaski wiary zatrzymywać dla siebie, dlatego każdy z nas powinien być misjonarzem w domu, szkole lub zakładzie pracy. Kościół otrzymał polecenie od Pana, by iść na cały świat i głosić Dobrą Nowinę o Zbawieniu (por. Mk 16,15). To wymaga od nas odwagi, ale choć nie będzie łatwo, warto zaufać Chrystusowi i podjąć ów trud. Wpatrujmy się w świętych, którzy nas poprzedzili w tej drodze i prośmy ich o wstawiennictwo. Niech słowa św. Cypriana będą dla nas odpowiednią wskazówką: „Nie można mieć Boga za Ojca, jeżeli nie ma się Kościoła za Matkę”.
„Głos Ojca Pio” [6/90/2014]
opr. mg/mg