O fałszywym obrazie mistrza
Ci, którzy twierdzą, że największym problemem młodych ludzi jest seks i dlatego trzeba im rozdawać prezerwatywy - kłamią. Największym problemem młodości jest apetyt na życie. On daje człowiekowi radość, napęd i poczucie sensu. Ale i sprawia kłopoty. Młodość nie zna miary, nie wie wobec czego mierzyć swe pragnienia. A życie pachnie tak cudownie...
Prawdopodobnie to ten apetyt na życie stoi za tłumami młodych ludzi ustawiających się w kolejkach do castingów, na których werbuje się ludzi do programów telewizyjnych z cyklu reality show i programów (pseudo) muzycznych mających wyłonić tzw. gwiazdę. Uczestnictwo w takim programie obiecuje adeptowi sławę i pieniądze, a przynajmniej jest zapowiedzią tego wszystkiego w przyszłości. Ciągle nowe formuły programów zapewniają dużą widownię i co za tym idzie wpływy z reklam i dobrobyt dla wszystkich, którzy z tego żyją. Czy zapewniają dobrobyt owej gwieździe - zdania są podzielone. Nawet jeśli tak, to starty spowodowane takim programem są większe niż zyski.
Osoba, która zgłasza się do programu jest na ogół młoda (w programach muzycznych obowiązuje limit wieku). Starając się zostać idolem musi spełniać odpowiednie warunki. Jakie są to warunki wiedzą specjaliści od show biznesu. To oni muszą taką osobę dobrze sprzedać. Fundują więc przyszłemu idolowi nową osobowość: prowadzą do fryzjera, do specjalisty od makijażu, każą nałożyć odpowiedni kostium i uczą zachowania, które może się spodobać. Dzieje się to często na oczach rozentuzjazmowanej publiczności, która wrzaskiem i „esemesami” daje dowód swego zauroczenia i również przyczynia się do czyjegoś sukcesu finansowego. Można zapytać, co w tym złego, że jakiś młody człowiek dowie się w jakiej fryzurze jest mu najładniej i jak ma się zachować, żeby zostać zauważonym? Niewiele, poza faktem, że nic w życiu nie dostaje się za darmo. Za sławę telewizyjnego idola człowiek wzięty wprost z ulicy płaci sobą. Nic nie mając pod kolorową maską nałożoną z kaprysu telewizji, nie ma czym zapłacić i z trudem funkcjonuje po wyłączeniu reflektorów. Wystarczy wspomnieć smutne „kariery” bohaterów „Big Brothera”
Programy telewizyjne kreują jeden z najbardziej fałszywych w dziejach świata obraz mistrza i ucznia. Nic gorszego nie mogło się narodzić ponad to, że ktoś traktuje drugiego człowieka i to najczęściej młodego, jak „wieszak” do zawieszania wydumanych wizji tzw. człowieka sukcesu. Człowiek-wieszak, człowiek-manekin zwycięski i kochany przez tłumy, ma być zachętą dla innych, którzy też pragną sukcesu.
Technika kreacji przypomina stare opowieści o ludziach znających magię i usiłujących stworzyć golema: bierze się ciało bez wnętrza i odpowiednim zaklęciem (albo techniką, jak w dzisiejszych czasach) aplikuje mu się sztuczną duszę. Prawdziwe wnętrze się nie sprzedaje. Jeśli któryś z kandydatów ma przypadkiem coś takiego, jak prawdziwe wnętrze, musi się go szybko pozbyć pamiętając o „esemesach”, które w każdej chwili mogą go uśmiercić. Porównanie ze śmiercią jest jak najbardziej na miejscu, jeśli ktoś widział ten niby-happening, jaki w „Big Brotherze” towarzyszył zawsze tzw. wyjściu z domu: łzy, kiczowaty dramat pożegnania, a potem kiczu ciąg dalszy: na zewnątrz coś jakby „korytarz” - ciasny i ciemny składający się z wrzeszczących ludzi, zaś na końcu ciemnego korytarza światło... estrady. W całym przedsięwzięciu aplauz tłumów jest konieczny - nieważne w jaki sposób się go zapewnia. Aplauz tłumów to adrenalina dla widzów i uczestników - narkotyk, o którym uczestnicy nigdy już nie zapomną.
Zbudowani w ten sposób przez telewizję, sztuczni ludzie zaludniają dziś masową wyobraźnię wyparłszy modne do niedawna science fiction. Dziś obowiązuje non fiction, tyle, że czegoś takiego w telewizji nie ma. Wszystko, szczególnie reality jest dokładnie wyreżyserowane. Mamy więc manekiny zamiast uczniów i idoli zamiast mistrzów. Manekin, którym zainteresuje się telewizja, ma szansę stać się idolem, czyli mistrzem nowych manekinów. Jest mistrzem manekinów nieświadomie, trochę wbrew własnym interesom, bo kiedy znów któryś z manekinów stanie się idolem zdegraduje swego „mistrza”.
Prawdziwy mistrz jest wolny od zazdrości, cieszy się sukcesem ucznia, naturalną rzeczą jest to, że kiedyś odejdzie. Uczeń jest jego dumą. Cóż może być smutniejszego od starego mistrza, który nie doczekał się ucznia i każdego dnia z nadzieją wyczekuje kogoś, kto mógłby dalej ponieść wartości dla których żyje. A cóż może być bardziej żałosnego od lęku w oczach idola, że oto nadchodzi nowy idol?
Prawdziwy mistrz zawsze uczy powściągliwości. Idol uczy pożądania, uczy rozpoznawać świat jako zespół elementów do zdobycia. Sam istnieje bowiem jedynie ze względu na zapotrzebowanie, jest niewolnikiem marketingu. Dlatego ciągle musi udawać. Prawdziwy mistrz nigdy nie udaje. Nie potrzebuje tego robić - istnieje, bo istnieje Prawda, której jest świadkiem.
Można się pocieszać, że skoro wszystko przemija, przeminie i moda na reality show, na „Idole”, „Agenty” i „Big Brothery” - nie ma się czym przejmować. Ale wszystko zostawia jakiś ślad. Również narkotyk w postaci pragnienia bycia idolem lub „posiadania” w pobliżu kogoś, kto mógłby spełniać taką rolę. Allan Bloom*, amerykański myśliciel, podkreśla w swej książce „Umysł zamknięty”, że pierwsze doświadczenia zmysłowe przesądzają o smaku na całe życie. Dzieli się również pewną ciekawą uwagą. Pisze:
Z mojego doświadczenia wynika, że studentom, którzy mieli poważniejszą styczność z narkotykami - i zdołali się od nich wyzwolić - z trudnością przychodzi zdobyć się na wielki entuzjazm i wielkie nadzieje. Przyjemność, której doświadczali na początku, była tak intensywna, że już jej nie oczekują na końcu, nie widzą też w niej celu. Zdarza się, że doskonale funkcjonują, lecz beznamiętnie, rutynowo. Ich zasoby energii zostały wyczerpane, nie spodziewają się, żeby ich aktywność życiowa przyniosła cokolwiek innego prócz środków do życia.” (s.94)
Allan Bloom, który bardzo lubi swoich studentów i z przyjemnością się im przygląda zadając czasem trudne i deprymujące pytania, jest szczególnie wyczulony na zgubne skutki działania różnych współczesnych idoli, między innymi muzyki rockowej i całego show biznesu. Jego cięty język potrafi wyszydzić nawet, wydawałoby się tak niepodważalny autorytet, jak Mick Jagger**:
„Silny środek pobudzający, który Nietzsche nazywał nihiliną, przez długi czas - niemal przez piętnaście lat - znajdował ucieleśnienie w jednej osobie, Micku Jaggerze. Ten operatywny syn rodziny z klas średnich aż do czterdziestki odgrywał rolę opętanego demona z nizin społecznych i nastoletniego satyra, jednym okiem zerkając na tłumy dzieci obojga płci, które doprowadzał do zmysłowego szaleństwa, drugim mrugając do aseksualnych dorosłych, którzy zajmowali się pieniędzmi. Na scenie był zarazem męski i kobiecy, heteroseksualny i homoseksualny; nieskrępowany regułami przyzwoitości, mógł wejść w świat marzeń każdego, obiecując spełnienie dowolnych zachcianek. Przede wszystkim zaś uprawomocnił narkotyki, których jego młodą publiczność usiłowali wspólnymi siłami pozbawić policjanci i rodzice. Stał ponad prawem, moralnością i polityką, z których drwił. (...) W ciągu ostatnich kilku lat gwiazda Jaggera zaczęła przygasać. Nie jest pewne, czy jego miejsce potrafi zająć Michael Jackson, Prince albo Boy George. Są jeszcze bardziej cudaczni od niego: do jakichż to nowych pokładów smaku się dokopali?” (s. 92)
I dalej:
„Nie wypada mówić, że rock umożliwia osobom słabym i pospolitym stanie się modnymi: naśladując gwiazdy zyskują one szacunek innych i poprawiają swój obraz we własnych oczach. (...) Muzyka rockowa dostarcza przedwczesnej ekstazy i pod tym względem podobna jest do sprzymierzonych z nią narkotyków. Sztucznie wytwarza uniesienie, które w sposób naturalny łączy się ze spełnieniem najwznioślejszych osiągnięć - zwycięstwem w słusznej wojnie, skonsumowaną miłością, twórczością artystyczną, obrządkiem religijnym i odkryciem prawdy. Bez wysiłku, bez talentu, bez męstwa, bez zaangażowania władz umysłowych, wszędzie i każdemu przyznane jest równe prawo do korzystania z ich owoców”. (s. 94)
Kiedy pierwszy raz weszłam do Collegium Novum poczułam, że to, czym żyłam dotąd było tylko nieważnym epizodem. Stałam i wpatrywałam się w przestrzeń jaka rysowała się między ogromnymi (jak mi się wtedy wydawało) otwartymi schodami, które zdawały się prowadzić w różne strony a resztą wnętrza. Był półmrok, a jednocześnie zewsząd padało światło. Zatrzymanie wzroku na jakimś szczególe wiodło do odkrycia, że jest on tylko otwarciem na coś innego, nowego, co istnieje gdzieś w głębi. Długo stałam chłonąc atmosferę tego miejsca, zanim zdecydowałam się wejść do dziekanatu i zapytać o egzaminy wstępne. Ludzie mijani po drodze, którzy mieli prawo chodzić po tych schodach, wyglądali tak, jakby nic nie wiedzieli o swoim szczęściu. Szkoła do tej pory kojarzyła mi się z brzydką „tysiąclatką”, w której zatłoczone, hałaśliwe korytarze z odpadającymi płytkami pcw były miejscem zarówno naszych nastoletnich zwierzeń, jak i odpisywania zadań przed lekcją. Uniwersytet ze swoją przestrzenią i tajemniczą kamienną ciszą (mimo obecności ludzi), ze swoją legendą niesioną przez pokolenia, jawił mi się jako raj.
Wielokrotnie chciałam przeżyć jeszcze raz to doświadczenie, całkowicie zmysłowe i bardzo przyjemne, ale nigdy nie pojawiło się ono w takiej intensywności, jak wtedy, kiedy poszłam na Uniwersytet po raz pierwszy, mimo że potem chodziłam po tych schodach ładnych parę lat. Aż pewnego dnia odkryłam, że stanowi ono samą ideę wszelkiego studiowania, ideę wszelkich rozważań o rzeczywistości a nawet ideę życia duchowego: zatrzymujemy wzrok na jakimś epizodzie czy szczególe wziętym z rzeczywistości, przyglądamy mu się i jeśli patrzymy i rozważamy uczciwie, wkrótce znajdziemy coś, ku czemu ten szczegół czy epizod z życia nas prowadzi. Każde nowe odkrycie, nowe nazwanie świata, nowo poznana prawda prowadzi znów do czegoś nowego, często większego, albo trudniejszego stanowiąc kolejne wyzwanie. A wszystko po to, żeby poznać i zrozumieć niepoznawalne.
Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego gdyby nie pewne zdarzenie, które przeżyłam kilka tygodni temu. Okazało się, że kilkunastoletni syn moich znajomych jest uzależniony od narkotyków. Siedzieliśmy u nich w ogrodzie i zapytałam: „Ale powiedz mi co z tego masz?” Wtedy opowiedział mi jak po „wzięciu” wędruje po rożnych zakamarkach świata przechodząc od jednego fragmentu do drugiego.
Tak, wiedza jest jak narkotyk, ale inaczej niż zwykłe narkotyki, daje szansę na kontakt z rzeczywistością i nie odbiera entuzjazmu. Zasadza się na pragnieniu rozumienia, które bliskie jest miłości i w ten sposób zbliża do Boga.
*Allan Bloom (1930-1992) - amerykański filozof i krytyk społeczny. Wykładał na uniwersytetach Yale i Toronto. Jego najsłynniejsza książka: „Umysł zamknięty” (1987) jest opowieścią o życiu umysłowym współczesnej Ameryki z punktu widzenia profesora, który ma za sobą 30 lat pracy ze studentami na amerykańskich uniwersytetach.
**Mick Jagger (ur. 1943), angielski wokalista rockowy, współzałożyciel w 1962 r. grupy The Rolling Stones
opr. ab/ab