Moja gotycka parafia

Kiedyś religijność wydawała się taka prosta, taka naturalna. Co się z nami stało?

Macierzystą parafią była za jego młodych lat gotycka świątynia. Wszystko w niej było dla  niego wyjątkowe i nie tylko dlatego, że był to zabytek grupy zerowej. Małego chłopca bolała szyja od nieustannego kręcenia głową we wszystkich możliwych kierunkach, szczególnie w górę, gdzie gwiaździste sklepienie miało wygląd dziecięcego nieba.

Całe dzieciństwo chodził do tego kościoła na msze, jednak zamiast w nich nabożnie uczestniczyć, jego głowa nieustannie zmierzała to z góry na dół, to z dołu w górę, po witrażach i polichromiach, od sandałów, po aureole świętych postaci. Wpatrywał się w gotyckie podpisy i usiłował je odczytać, mając jeszcze problemy z czytaniem w ogóle.

Świątynne posadzki wyłożone były kamiennymi płytami z wyżłobionymi herbami dawnych rycerzy z gotyckimi napisami. Gdy ludzie przemieszczali się po kościele zawsze go ktoś popychał, gdyż blokował ruch usiłując odczytać i zrozumieć co tam było napisane.

Musiał budzić nie lada zgorszenie widok czterech braci siedzących w głębokich gotyckich stallach tuż przy ołtarzu, którzy kopali się, szczypali, gadali i bezmyślnie gapili na główki mieszczan wieńczące ścianki między jednym siedzeniem a drugim.

Ksiądz jeszcze wówczas grzmiał z ambony, a msza była po łacinie. Nikt prawie nic z nie rozumiał, ale prawie każdy czuł to co należy odczuwać w kościele, czyli bożą tajemnicę.

Było tam zawsze zimno i porą zimową marzła w nim nie tylko święcona woda, ale przede wszystkim krew w żyłach wiernych, a w wielkie mrozy bywało, że nieomalże i ślina w ustach. Pomimo tego zawsze pełno było ludzi, ponieważ ludzie wówczas jeszcze wiedzieli co tak naprawdę jest źródłem prawdziwego ciepła.

Latem dobrze było zajść do tego kościoła by sobie usiąść i odetchnąwszy od upału pomodlić się w ciszy. Ściany świątyni były zakurzone i ciemne jak w piwnicy z węglem i dopiero gdy przybył nowy proboszcz: młody i prężny organizator nazywany „Klossem” (z racji podobieństwa do aktora ze „Stawki...”), w kościele pojawiły się rusztowania i kościół wnet nabrał takiego kolorytu, że przez jakiś czas nie tylko czterej bracia, ale wszyscy wierni zadzierali głowy dziwiąc się czy przypadkiem zaszli do swojego kościoła.

Na tacę dawano wówczas aluminiowe 50 groszy, góra złotówkę, a gdy ktoś dawał więcej, musiał mieć rodzinę w Ameryce.

Prawdziwym przeżyciem dla wszystkich były wówczas pasterki. Przede wszystkim zawsze był śnieg. Gdy zmierzano do kościoła o północy, albo spadał leniwymi płatkami, albo zacinał skośnymi smugami. W dziecięcej wyobraźni powstawał wówczas świat, który niewiele się różnił od tego, z dopiero co czytanych przez rodziców baśni Andersena.

Jeszcze przed wejściem do kościoła ludzie zrzucali z siebie czapy białego puchu, tupali nogami i wydychali z siebie kłęby pary jak z jakichś gejzerów, by wnet poczuć boże ciepło kolęd chwalących narodziny maleńkiego Jezusa.

Śpiewano wówczas kolędy nie tak jak teraz — „roratnio”, gdzie „Przybieżeli do Betlejem” brzmi jak do żałobnego konduktu, ale radośnie, niemal z przytupem, bo to dzień cudowny, sama radość, sama rozkosz, bo:

Słuchajcie, słuchajcie, śpiewajcie i krzyczcie: „Bóg się nam narodził!

Ludzi było co niemiara i kto nie przyszedł pół godziny wcześniej nie miał szans na miejsce siedzące, zatem bracia zazwyczaj podszczypywali kudły w baranich kożuchach stojących przed nimi,  podczas gdy on, jak zawsze w pokorze, przyglądał się obuwiu wiernych patrząc jak wytapia się z niego śnieg, jak strumyki wody wypełniają starodawne wyżłobienia w płytach posadzki.

Gdy powracali do domu ojciec zapalał prawdziwe świeczki na choince i dawał każdemu po „zimnym ogniu” pilnując by czegoś nie podpalili. Jeszcze zjedli kilka cukierków i posłuchali z płyt kolęd, aby po wspólnym pacierzu położyć się spać.

Rano wychodzili na zaśnieżone do kolana podwórze i niepomni VII i X przykazania robili śnieżne kulki w taki sposób, by w bitwie zrobić jak najdotkliwszą krzywdę przeciwnikowi i by zdobyć u niego gotowy arsenał białych pocisków.

W czas adwentu chodzili do parafii na roraty. Wstawali wcześnie rano razem z pierwszymi ptakami, które latały tak nisko, że musieli uważać z ziewaniem by któryś nie wpadł do nieustannie otwieranych w tym celu buzi.

Siadali w ławce trzymając własnoręcznie zrobiony lampion z zapaloną w środku świecą, ale jakoś wyjątkowo nie przychodziły im do głowy figle z ogniem, ponieważ w tej świecy pełgało źródło mistycznego ciepła i światła.

Majowe nabożeństwa...

Książeczka do nabożeństwa była koszykiem z wiktuałami, z którego wyciągali jadło i napoje modlitw afirmujących radość istnienia pod płaszczem Przenajświętszej Maryi utkanym z kwitnącego bzu. Kartki modlitewnika szeleściły, śpiewały rajską łąką, z jej ptakami, motylami, pszczołami i odgłosem majowej burzy.

Burze majowe nie były tym, czym są obecnie, gdy coś puknie, zrobi się buro i spadają cztery krople na metr kwadratowy po czym robi się zimno i maj staje się majem marcowym.

Przeważnie od samego rana było nie do zniesienia parno. Już przed południem powietrze stawało się tak gęste, że trudno było oddychać i można było nim chleb smarować. Niebawem zaczynało grzmieć, po czym z pół godziny lało tak, jakby ktoś na górze wodę lał z beczek. Był to deszcz niebywale ciepły, więc biegali po chodnikach w samych majtkach i taplali się w kałużach, rozbryzgiwali wodę, stawali w wartkim nurcie jak w górskim strumieniu, robili tamy, wyciągali ręce ku nawałnicy i nastawiali otwarte buzie by raczyć się bez rozkoszną majową wodą. Jak nagle burza przychodziła, tak nagle ustawała, zostawiając ślady w postaci rwących potoków i nie dającego się zapomnieć zapachu.

Ten, mieszał się z zapachem bzu, jaśminu i kwiatów owocowych drzew z okolicznych ogródków.

A po tych codziennych burzach wszystko niebywale rosło, zieleniło się, a ta zieleń była nasycona wszystkim co w sobie skrywała wiosna: ptakami z ich gniazdami, odpoczywającymi w locie motylami, tęczowymi żukami biorącymi się za bary w bojach o oblubienicę, rojami muszek, pszczołami i rojami majowych chrabąszczy.

I taką burzą majową pachniały też ich książeczki do nabożeństwa, często mające posklejane deszczem kartki, bo przecież tę książeczkę nosili w kieszeniach krótkich portek i wówczas mało jeszcze kto miał woreczki foliowe dla ochrony przed wilgocią.

                Gdy stał się młodzieńcem, lubił siedzieć w przedostatnich ławkach na samym końcu głównej ławy.

Na każdej niedzielnej mszy siedział tam prof. Artur Hutnikiewicz - lwowiak, wybitny znawca twórczości Żeromskiego i literatury Młodej Polski. Wiedział od ojca kim jest ten nobliwy pan.  Lubił mu się przyglądać kątem oka, bo bardzo chciałem być jak on.

Chciał również być tak dziwnie skupiony, zamyślony i nie wstawać gdy wszyscy wstawali.

Widywał także prof. Wilhelminę Iwanowską — astronoma, też lwowiankę lub wilniankę również znaną ojcu, ale w tym przypadku już zdecydowanie nie chciał być jak ona, ponieważ czuł się już prawdziwym mężczyzną.

Bardzo prawdopodobne, że to przez nią przeżył później epizod fascynacji astronomią w postaci studiowania atlasu nieba i czytania jedynej dostępnej w domowej biblioteczce książki z tej dziedziny.

Niczego z niej nie rozumiał, ale fascynowały go czarnobiałe fotografie gwiezdnych mgławic, których bezskutecznie poszukiwał na nocnym niebie.

Na lekcje religii chodzili wówczas do salek katechetycznych w samym kościele tuż przy chórze, albo w przyklejonych do kościoła zabudowaniach. Na katechezy uczęszczali z ochotą, bez przymusu. Najpierw zachodzili do kościoła na mszę. Należeli do tych, którzy wiedzieli po co tam przyszli. Nikt sobie wówczas nie szydził z wiary, traktując katechezę na równi z gegrą, matmą czy polakiem.

Jesienno-zimową porą chodzili na te lekcje już po ciemku.

Z „gotyckiej” pogody wchodzili do gotyckiej świątyni. Nieraz widywali mnicha w starodawnym konfesjonale i samotnych modlących się w ciemnym kościele, jakby byli wtopieni w kamień historii, w piony wnętrz i gwiaździste sklepienia, w poziomy kamiennych, zimnych posadzek pod którymi mieszkał wieczysty mrok.

* * *

Będąc już dojrzałym mężczyzną dość często wyjeżdża na Podlasie. Mijając miasta, miasteczka i wsie, nie może się powstrzymać, by nie zajrzeć do nieomal każdego, mijanego po drodze kościoła czy cerkwi.

Bywa, że odczuwa w tych świątyniach tchnienie Boga.

Wszędzie tam, w tej ukochanej ziemi, jak w rodzinnym mieście, ale jakże inaczej, są wieżyce w postaci strzelistych wież, witraże z leśne prześwitów, i freski — zabawy światła i cieni.

Sa tam i gwieździste sklepienia.

To,  niebo nad Podlasiem.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama